Ewa wzywa 07 - 130 - Wiktorowski Wojciech - Na skraju niżu.pdf

(506 KB) Pobierz
Flash
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07
Wojciech Wiktorowski
Na skraju niżu
714027449.001.png
Rozdział 1
Kapitan Andrzej Zawadzki, inspektor Biura Kryminalnego KG MO. siedział w swoim gabinecie i po-
nuro wpatrywał się w krople deszczu, spływające po szybie. Dochodziła dziewiąta. Deszcz, który zaczął
padać poprzedniego dnia, nic ustawał ani na chwilę, a ciężkie chmury, wiszące nad miastem, wróżyły, że
przez najbliższe dni pogoda mc ulegnie zmianie. Na domiar złego bez przerwy wiał dokuczliwy, chłodny
wiatr i było naprawdę zimno — stanowczo zbyt zimno jak na początek sierpniu i połowę lala. choćby naj-
gorszego w całym stuleciu.
Inspektor spojrzał na zegarek. Dziewiąta trzy. Na biurku leżała cała sterta zakurzonych teczek z aktami.
Otworzył jedną z nich i z rezygnacją zabrał się do przeglądania dokumentów. Po chwili przestał. Jak na ra-
zie była to praca ponad jego siły.
Tego dnia zresztą wszystko przychodziło mu z wielką trudnością; może była to wina pogody, może te-
go. że myślał o czymś zupełnie innym niż powinien, a może tego. że po prostu nie chciało mu się pracować.
Nie miał ochoty zastanawiać się nad tym. Spojrzał znowu na zegarek, a potem nacisnął guzik telefonu we-
wnętrznego. Pani Janeczko...
— Tak. słucham.
— Mam wielką prośbę... Gdyby pani była taka uprzejma, prosiłbym... chodzi naprawdę o drobiazg...
prosiłbym bardzo... czy pani mogłaby przygotować dla mnie szklankę kawy?
— Ależ... panie kapitanie...!
— Mocna i dużo cukru... jeśli można prosić. Aha! Zaraz powinien tutaj być niejaki Gutmann. Przed-
wczoraj wysłaliśmy wezwanie. Jak się zgłosi, będzie pani tak uprzejma i zawiadomi mnie.
— Oczywiście.
Oczywiście, oczywiście... Inspektor uśmiechnął się kwaśno. Dzisiaj nawet rozmowa z sekretarką
sprawiała mu trudności. Ciekawe, co będzie, jak przyjdzie ten Gutmann. A zresztą pomyślał — w' końcu
najważniejsze, że coś wreszcie będzie się działo, że będzie można przerwać te głupie rozmyślania. Najważ-
niejsze, że będzie można oderwać się od tych akt i porozmawiać z kimś żywym. Nawet jeżeli będzie to tylko
Roman Gutmann".
Rozejrzał się po swoim gabinecie. Był to mały. ponury pokój na tyłach komendy, który' zapewne w
wyniku czyjegoś złośliwego żartu przydzielono mu rok temu. Okna wychodziły na ścianę sąsiedniego bu-
dynku, oddaloną o parę metrów. Dzięki temu nawet w najsłoneczniejsze dni panował tutaj półmrok, a na
ścianach można było dostrzec wychodzące spod kilku warstw farby ciemne zacieki wilgoci. W taki dzień
jak dzisiaj gabinet ten po prostu budził grozę. „Gdyby jeszcze na ścianach porozwieszać narzędzia tortur —
pomyślał inspektor całość zaczęłaby wyglądać sensownie".
Dochodziła dziewiąta dziesięć, gdy wreszcie zaterkotał brzęczyk telefonu. Sekretarka zawiadamiała,
że przyszedł Roman Gutmann. Jeszcze chwila otworzyły się ciężkie, obite skórą drzwi i do pokoju wtargnął
wezwany.
Inspektor przyjrzał mu się ciekawie. Szary golf. skórzana kurtka, czarne sztruksowe spodnie. Do tego
twarz podstarzałego playboya. Po rocznym pobycie w więzieniu obywatel Gutmann zaczął znowu prospe-
rować. Inspektor podniósł się z miejsca, wskazał krzesło stojące obok biurka, a potem nic odzywając się ani
słowem usiadł i zajął się studiowaniem akt.
Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Odgłos szybkich, ciężkich kroków. Inspektor podniósł głowę.
— O co znowu chodzi? Czego chcecie? — zarówno ton głosu, jak i czerwony, apoplektyczny rumie-
niec na twarzy przybyłego świadczyły o jego krańcowym wzburzeniu.
— Drobiazg — odparł inspektor. — Niech pan siada, o ile oczywiście nic ma pan ochoty rozmawiać
na stojąco.
— Chcę wiedzieć, o co chodzi!
Inspektor poprawił się na krześle i powrócił do przeglądania akt. Po chwili jego gość usiadł. To już by-
ło coś. Zawadzki podniósł wzrok znad papierów i spojrzał prosto w twarz swojemu rozmówcy. Powolnym
ruchem zamknął teczkę t odłożył ją na bok.
— Porozmawiamy? Dobrze się pan już czuje? Oddech, tętno, wszystko w normie?
Roman Gutmann nic odpowiedział nic.
— Więc — ciągnął dalej spokojnym głosem — tym razem chodzi nam o Mariana Kota. Pańskiego
wspólnika i przyjaciela, jak nam wiadomo... A także jedynego człowieka, który może potwierdzić pańskie
alibi.
Żadnej reakcji.
—Siódmego września — mówił dalej inspektor — został zamordowany Jerzy Malec...
— Malec!!! — wykrzyknął Gutmann. — Znowu chcecie mnie w to wrobić?! — zerwał się jak opa-
rzony. Bzdura! Kompletna bzdura!!! Ile było tych idiotycznych przesłuchań?! No?!! Nie wie pan? Siedem,
osiem, może dziesięć!!! Co chwila jakieś wezwania, ciąganie mnie po różnych komendach!
—Tak więc — spokojnie kontynuował inspektor — siódmego września Jerzy Malec zostaje zamordo-
wany i...
Roman Gutmann zamilkł. Westchnął głęboko i zaczął wpatrywać się w sufit.
— Stało się to dwa miesiące po waszym wyjściu z więzienia. To Malec was tam wpakował i wy o tym
doskonale wiecie. Prawda?
—Tak. wiem. Wasz cholerny kapuś!
— No. spokojnie. Jasne, że nie przepadaliście za sobą. To oczywiście niczego nie może tłumaczyć...
Inspektor zrobił krótką przerwę.
— Podobno tego dnia. kiedy zamordowano Malca — powiedział po chwili — byłiście najpierw w
warsztacie, a polem razem ze swoim wspólnikiem poszliście do kina?
— Zgadza się. mówiłem to setki razy.
—I to jest właśnie wasze alibi. Byliście w kinie z człowiekiem, który następnego dnia prysną! za grani-
cę i nie może potwierdzić niczego. Cisza.
— Chcecie, żebyśmy w to uwierzyli? Dwaj dorośli mężczyźni, którzy znają się od lat i którzy razem
pracują, wybierają się wspólnie do kina. Nie na wódkę, nie do kawiarni, ale właśnie do kina... Aha i jeszcze
jedno: co to był za film? Tytuł wyleciał mi z głowy,..
— Przygody Misia Yogi,
—Brawo! To jest w tej historii najlepsze. Naprawdę nie mogliście wymyślić już nic innego? Poszliście
na czas?
—Tak.
—A Malec został zabity około 19 00 . Doskonale alibi. Gratulacje!
Roman Gutmann nie odpowiedział. Wpatrywał się w okno.
— Zresztą — mniejsza z tym. Teraz interesuje nas Marian Kot. Wyjechał, zdaje się, do Londynu?
— Tak.
— A po co?
—Bo ja wiem? Chyba zarobić. Znajomi mieli załatwić mu jakąś pracę.
— Bardzo mu się spieszyło. Odleciał następnego dnia. Piętnaście godzin po fakcie! No dobrze, wyje-
chał... Mieliście może jakieś wiadomości od niego?
— Nie.
— Ciekawe. Ani słowa do starego wspólnika. A co będzie, jeżeli on w ogóle nic wróci?
— Specjalnie mnie to nie martwi. Ostatecznie to on straci swój udział.
— Obawiam się. że w tej sprawie wy i tego nic zyskacie... A, i jeszcze jedno: podobno Marian Kot też
niezbyt lubił Jerzego Malca.
— Powiedziałem mu, kto wsadził mnie do paki.
—Oooo! Rozumiem. Wierny przyjaciel. Jak wy coś wymyślicie, to nic wiadomo, czy śmiać się, czy
płakać. Nic wiecie oczywiście, że Kot robił interesy razem z Malcem?
— No... trochę o tym słyszałem...
To już lepiej. Słyszeliście może również, że Malec, który w ogóle nic był najlepszym partnerem do
interesów, oszukał Kota na jakieś trzysta tysięcy?
—Marian mówił mi o tym.
—Aha — to wszystko wiecie. A może wiecie, czy to przypadkiem nie on wpadł na pomysł sprzątnię-
cia Malca?
—Nie mam pojęcia.
— A może zrobiliście to na spółkę? Gutmann milczał przez długą chwilę. Wreszcie spokojnym głosem
zaczął mówić:
— Panie inspektorze, to nie ja wykończyłem Malca. Nie zrobił tego również Marian Kot. Widzę, że jak
ze mną się nie udało, to chcecie zwalić wszystko na niego! To najgłupszy pomysł o jakim słyszałem! Kiedy
wreszcie, u diabła przestaniecie oskarżać o zabójstwo Malca każdego, kto wpadnie wam w łapy? Odsiedzia-
łem już swoje. Mam dosyć milicji, więzienia, przesłuchań. Chcę mieć spokój. Cała ta afera zupełnie mnie
wykończyła. Chcę mieć spokój, a tu wszystko zaczyna się od nowa. Mam tego dosyć!
Inspektor demonstracyjnie ziewnął i zaczął znowu przeglądać swoje papiery.
— Mam dosyć! Słyszy pan? Dosyć!!! Jeszcze jedno takie przesłuchanie i — do diabła, nie wytrzy-
mam! Musicie z tym skończyć!
— Chcemy dać wam szansę, to po prostu zwykła litość.
—Co?!! — wykrzyknął Gutmann. Litość?!! Wiem doskonale, dzięki komu poszedłem siedzieć! To
również pańska zasługa, inspektorze!... Malca, pana i tego bubka z prokuratury. Jednego z was na szczęście
już nie ma!
—Dosyć! Jesteście wolni. Do widzenia.
— Jeszcze jedno wezwanie, jeszcze jedno — powtarzał pieniąc się Gutmann — i jak Boga kocham:
nie wytrzymam!
—Do widzenia — powtórzył o wiele głośniej inspektor. Nic jednak nic wskazywało, że został dosły-
szany.
— Czy wyjdziecie sami. czy mam wam pomóc? — zapytał.
To dotarło wreszcie do jego rozmówcy. Roman Gutmann zerwał się z krzesła i wybiegł z gabinetu.
Trzasnęły drzwi.
Zawadzki odczekał jeszcze chwilę, nacisnął guzik telefonu i poprosił o kawę. Wygodnie rozparł się na
krześle i zapalił kolejnego papierosa. Wyglądało na to. że największą atrakcję dnia ma już za sobą.
Pani Janeczka, która weszła z kawą do pokoju, była jak zwykle pogodna i zadowolona z życia. .Jak
ona to robi — pomyślał i to jeszcze w taki dzień?
— Proszę pani — powiedział. — Mam prośbę. Potrzebne mi są akta tej wielkiej afery przemytniczej.
Jest tego bodaj kilkadziesiąt tomów, ale na razie wystarczą mi te z 77 roku. Gdyby pani mogła zadzwonić do
majora Stefańskiego i poprosić o przysłanie ich na górę...
Pani Janeczka zamiast odpowiedzi uśmiechnęła się grzecznie i od razu poszła zadzwonić. Wspaniała
sekretarka! Było naprawdę czego zazdrościć naczelnikowi, który wynalazł ją gdzieś i „oddał" do własnej
dyspozycji. Było również czego zazdrościć inspektorowi, który zajmując sąsiedni pokój mógł również ko-
rzystać z jej usług. Sekretarka naczelnika wydziału — to upraszczało wiele spraw.
Z radością zabrał się do swojej kawy. Tego dnia rzeczywiście czuł się fatalnie. Depresja, skrajne przy-
gnębienie... nie. to było coś więcej. Znacznie więcej. Po pierwsze: niepowodzenia w pracy... Sprawa zabój-
stwa Malca mimo wszystkich wysiłków nie dawała się na razie rozwikłać i. co gorsza, niewiele było nadzie-
i, że kiedykolwiek rozwiązanie jej będzie możliwe. Jeden podejrzany zasłaniał się z uporem (zupełnie niepo-
jętym uporem) wymyśloną naprędce bajeczką i nie było żadnego sposobu, aby nakłonić go do mówienia
prawdy. Drugi przebywał za granicą. Policja angielska, którą oficjalnie poproszono o pomoc w ustaleniu
miejsca jego pobytu, stwierdziła, ze prawdopodobnie mieszka gdzieś w Londynie, posługując się fałszywym
nazwiskiem. Adres, który podał urzędnikowi imigracyjnemu na lotnisku, okazał się zupełną fikcją. Nic na-
legano na bardziej dokładne poszukiwania nic było nawet cienia dowodu, który mógłby stanowić podstawę
do wszczęcia takiej akcji.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin