Clive Cussler
VIXEN O3
Rocznikowi ‘49 ze szkoły średniej w Alhambrze,
który wreszcie zorganizował zjazd
Baza lotnicza Buckley Field, Kolorado, styczeń 1954
Nicość
Samolot stratosferyczny typu Boeing C-97 wyglądał jak grobowiec. Być może ze względu na mroźną, zimową noc, a może z powodu zamieci i śniegu zbierającego się na skrzydłach i kadłubie. Słabe światło z kabiny pilotów i niewyraźne cienie pracowników obsługi potęgowały niesamowitą atmosferę tej sceny.
Majorowi Raymondowi Vylanderowi z lotnictwa Stanów Zjednoczonych widok ten specjalnie się nie spodobał. Patrzył w milczeniu na odjeżdżającą i znikającą w burzowej ciemności cysternę z paliwem.
Z tyłu kadłuba, wielkiego jak brzuch wieloryba, opuszczono rampę załadowczą, luk towarowy otworzył się wolno, rzucając prostokąt światła na potężny podnośnik widłowy. Vylander spojrzał w bok na dwa rzędy białych świateł wyznaczających długi na trzy tysiące trzysta metrów, biegnący po równinach Kolorado pas startowy Morskiej Bazy Lotniczej Buckley. Upiorny blask reflektorów rozświetlał noc i stopniowo znikał za zasłoną padającego śniegu.
Odwrócił wzrok i popatrzył na zmęczoną twarz, odbijającą się w okiennej szybie. Czapkę zsunął niedbale na tył głowy, odsłaniając gęste brązowe włosy. Lekko pochylony do przodu sprawiał wrażenie napiętego jak sprinter czekający na strzał startera. Niewyraźne odbicie jego postaci na tle majaczącego w dali samolotu spowodowało, że mimowolnie zadygotał. Zamknął oczy, zepchnął tę scenę w niepamięć i ponownie spojrzał na pomieszczenie.
Siedzący na krawędzi biurka admirał Walter Bass starannie złożył mapę meteo, otarł chusteczką spocone czoło, a potem skinął na Vylandera.
- Od wschodnich zboczy Gór Skalistych zbliża się front. Powinien pan wyrwać się z niego gdzieś nad kontynentalnym działem wodnym.
- Pod warunkiem, że wcześniej uda mi się poderwać tego dupiastego ptaszka z ziemi.
- Na pewno.
- Poderwanie do lotu ciężkiej maszyny z pełnym zapasem paliwa i ładunkiem o wadze czterdziestu ton, podczas śnieżycy, przy bocznym wietrze wiejącym z prędkością czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę, a na dodatek z lotniska na wysokości półtora tysiąca metrów nad poziomem morza to z pewnością nie jest zwyczajny start.
- Każdy czynnik został dokładnie przeanalizowany - odparł chłodno Bass. - Koła powinny oderwać się od ziemi z zapasem dziewięciuset metrów do końca pasa.
Vylander opadł na fotel jak balon, z którego uszło powietrze.
- Czy warto ryzykować w ten sposób życie mojej załogi, admirale? Co jest tak cholernie ważne dla marynarki Stanów Zjednoczonych, że w samym środku nocy ściąga nie wiadomo gdzie samolot należący do lotnictwa, by transportował jakiś złom na jedną z wysepek Pacyfiku?
Na twarzy Bassa pojawił się na moment rumieniec emocji, lecz po chwili jego oblicze złagodniało. Gdy się odezwał, mówił delikatnie, prawie przepraszająco:
- To jest dziecinnie proste, majorze. Ten złom, jak pan powiedział, jest ładunkiem o bezwzględnym pierwszeństwie, przeznaczonym do supertajnego programu badawczego. Ponieważ pański samolot stratosferyczny był jedynym środkiem ciężkiego transportu w promieniu tysiąca kilometrów, lotnictwo zgodziło się wypożyczyć go czasowo marynarce. A zatem to oni wrobili pana i pańską załogę w ten interes. To wszystko.
Vylander rzucił Bassowi przenikliwe spojrzenie.
- Nie chciałbym, żeby to wyglądało na niesubordynację, admirale, ale to nie jest wszystko. W każdym razie w przypadku zadania, które może się nie powieść.
Bass obszedł biurko i usiadł.
- Niech pan uważa ten lot za rutynowy, nic więcej.
- Byłbym panu wdzięczny, sir, gdyby zechciał pan rzucić parę szczegółów i oświecić mnie, co stanowi zawartość pojemników załadowanych do mojego przedziału towarowego.
- Przykro mi - odparł Bass unikając wzroku majora - ale ta sprawa jest ściśle tajna.
Vylander wiedział, że admirał kłamie. Podniósł się ciężko, wziął do ręki plastikową teczkę z mapami i planem lotu i ruszył w stronę drzwi.
Tam jednak zatrzymał się i odwrócił.
- Na wypadek, gdybyśmy musieli awaryjnie...
- Nic z tych rzeczy! Gdyby w powietrzu zaistniała sytuacja awaryjna - oznajmił z namaszczeniem Bass - sprowadzicie maszynę na ziemię na nie zamieszkanym terenie.
- Prosi pan o zbyt wiele.
- To nie jest prośba, lecz rozkaz! Panu i pańskiej załodze nie wolno opuścić samolotu na trasie stąd do miejsca przeznaczenia bez względu na to, jak skrajne okoliczności mogą zaistnieć.
Twarz Vylandera spochmurniała.
- W takim razie myślę, że to już wszystko.
- Jest jeszcze coś.
- Mianowicie?
- Powodzenia - powiedział Bass, a na jego wargach pojawił się delikatny uśmiech.
Ten uśmiech zupełnie nie spodobał się Vylanderowi. Otworzył drzwi i, nie odpowiadając, wyszedł na mróz.
W kabinie pilotów porucznik Sam Gold, drugi pilot, pochylony tak nisko, że jego głowa znajdowała się o pół metra poniżej zagłówka, zajęty był wykazem czynności kontrolnych, podczas gdy tuż za nim, po jego lewej stronie kapitan George Hoffman, nawigator, bawił się kątomierzem. Kiedy Vylander wszedł do kabiny z przedziału towarowego, nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.
- Kurs ustalony? - spytał Hoffmana.
- Całą tę wstępną paskudną robotę załatwili spece z marynarki. Chociaż nie powiem, żeby spodobało mi się wytyczenie naszej trasy. Zbyt wydumane. Każą nam lecieć nad najbardziej odludną częścią Zachodu.
Na twarzy Vylandera pojawił się niepokój, co Hoffman od razu zauważył. Major spojrzał przez ramię na wielkie stalowe pojemniki, przymocowane pasami w sekcji towarowej, i próbował wyobrazić sobie ich zawartość.
Zamyślenie przerwał mu starszy sierżant Joe Burns o kamiennej twarzy Bustera Keatona, inżynier pokładowy, który pracował przy wejściu do kabiny.
- Wszystko zapięte na ostatni guzik i gotowe do odlotu w siną dal, majorze.
Vylander skinął głową, nie spuszczając wzroku z pojemników.
- W porządku, ruszajmy w drogę tym horrorem na kółkach.
Pierwszy silnik obrócił i zagdakał, a zaraz po nim ożyły trzy pozostałe. Wtedy odłączono dodatkowe zasilanie, wyciągnięto klocki spod kół i Vylander zaczął wolno kołować przeciążoną maszyną w stronę końca pasa startowego. Strażnicy i ludzie z obsługi odwrócili się i pobiegli schronić w cieple pobliskiego hangaru, a pęd powietrza walił ich po plecach.
***
Admirał Bass stał w wieży kontrolnej lotniska Buckley i obserwował, jak stratosferyczny samolot sunie niczym ociężały żuk po omiatanym śniegiem lotnisku. W dłoni trzymał słuchawkę i spokojnie mówił do mikrofonu:
- Może pan powiadomić prezydenta, że Vixen 03 przygotowuje się do startu.
- Jaki jest przewidywany czas przybycia na miejsce? - spytał stanowczym głosem Charles Wilson, sekretarz obrony.
- Biorąc pod uwagę tankowanie paliwa na Hickam Field na Hawajach, Vixen 03 powinien wylądować w rejonie prób mniej więcej o godzinie czternastej czasu waszyngtońskiego.
- Ike zaplanował nas na jutro, na ósmą rano. Nalega, żeby dostarczyć mu szczegółowe sprawozdanie ze zbliżających się prób i na bieżąco informować o locie Vixen 03.
- Natychmiast wylatuję do Waszyngtonu.
- Chyba nie muszę dokładnie wyjaśniać, admirale, co by się stało, gdyby ten samolot rozbił się w pobliżu jakiegoś większego miasta.
Bass milczał przez długą chwilę pełną przerażającej ciszy.
- Tak, panie sekretarzu, to byłby koszmar, z którym żaden z nas nie potrafiłby żyć.
- Ciśnienie i moment obrotowy nieznacznie za małe - ogłosił sierżant Burns. Wpatrywał się w tablicę wskaźników jak sroka w gnat.
- Wystarczy, żeby go poderwać? - spytał z nadzieją Gold.
- Przykro mi, poruczniku. W rozrzedzonym powietrzu Denver silniki spalinowe nie pracują równie dobrze jak na poziomie morza. Przy uwzględnieniu tego wskazania mierników odpowiadają sytuacji.
Vylander popatrzył na wstęgę asfaltu przed nimi. Śnieżyca zelżała, więc prawie mógł dojrzeć oznaczenie połowy długości pasa. Serce zaczęło mu bić trochę szybciej, dotrzymując tempa gwałtownym ruchom wycieraczek na szybach. Boże, pomyślał, on nie wygląda na dłuższy niż stół bilardowy. Zupełnie jak w transie sięgnął po mikrofon.
- Vixen 03 do wieży. Gotowy do startu. Over.
- Ta maszynka w całości należy do pana - zatrzeszczał znajomy głos admirała Bassa. - Niech pan ocali dla mnie tę pękatą amerykańską lalunię.
Vylander odmeldował się, zwolnił hamulce i wszystkie cztery manetki przesunął aż do oporu.
C-97 pchnął swój przypominający kartofel nos w sypiący śniegiem wiatr i zaczął sunąć z wysiłkiem wzdłuż długiej wstęgi pasa. Tymczasem Gold informował monotonnie o rosnącej prędkości:
- Siedemdziesiąt pięć na godzinę.
O wiele za wcześnie mignął obok znak z dużą cyfrą 9.
- Przed nami dwa tysiące siedemset metrów - mówił jednostajnie Gold. - Prędkość sto pięć.
Białe światła wyznaczające pas ginęły za końcami skrzydeł. Maszyna parła do przodu - potężne silniki marki Pratt-Whitney pracowały na pełnych obrotach, a czterołopatkowe śmigła chwytały rozrzedzone powietrze. Vylander tak mocno zacisnął dłonie na wolancie, że zbielały mu knykcie. Mruczał na przemian modlitwy i przekleństwa.
- Prędkość sto pięćdziesiąt, zostało dwa tysiące metrów.
Burns nie spuszczał wzroku z tablicy przyrządów, uważnie obserwował każde drgnięcie wskaźników, gotów natychmiast wykryć najmniejszy objaw zapowiadający kłopoty. Hoffman mógł tylko siedzieć bezsilnie i przyglądać się, jak pas startowy znika z nadmierną, jak mu się wydawało, prędkością.
- Sto osiemdziesiąt.
Vylander zaczął walczyć z kolumną sterowniczą, gdy maszynę zaatakował porywisty boczny wiatr. Kropelka potu spłynęła mu niepostrzeżenie po policzku i spadła na udo. Ze zniecierpliwieniem czekał na jakikolwiek znak, że samolot robi się lżejszy, lecz nadal miał wrażenie, iż jakaś gigantyczna dłoń dociska kabinę do ziemi.
- Prędkość dwieście. Właśnie minęliśmy znacznik tysiąc pięćset metrów.
- No, leć, dziecinko, leć - błagał Hoffman, a meldunki Golda posypały się jeden za drugim.
- Dwieście piętnaście. Zostało nam tysiąc metrów. - Zwrócił się do Vylandera: - Właśnie minęliśmy punkt krytyczny - podrywać się albo hamować.
- No i mamy margines bezpieczeństwa admirała Bassa - mruknął.
- Za chwilę sześćset metrów. Prędkość dwieście trzydzieści.
Vylander widział już czerwone światła końca pasa startowego.
Zdawało mu się, że steruje skałą. Gold spoglądał na niego nerwowo, wyczekując ruchu łokci, co by znaczyło, że major zaczął podrywać maszynę. Vylander nadal siedział nieruchomo jak worek portlandzkiego cementu.
- O Boże... znacznik trzystu metrów... bliżej, bliżej, za nami.
Vylander delikatnie ściągnął wolant na siebie. Przez prawie trzy sekundy, które dłużyły się jak wieczność, nic się nie działo. Lecz nagle samolot oderwał się od asfaltu i wzniósł - zaledwie pięćdziesiąt metrów przed końcem pasa startowego.
- Schować podwozie! - powiedział ochryple Vylander.
Minęło jeszcze kilka nerwowych chwil, dopóki podwozie nie zamknęło się w gniazdach, i dopiero wtedy Vylander poczuł lekkie zwiększenie prędkości.
- Podwozie schowane - oznajmił Gold.
Klapy zostały podniesione na wysokości stu dwudziestu metrów i wszyscy czterej mężczyźni odetchnęli z ulgą, gdy Vylander położył maszynę w lekki skręt na północny zachód. Pod lewym skrzydłem zamigotały światła Denver, lecz wkrótce zniknęły za chmurami. Vylander nie rozluźnił się, dopóki prędkość względem powietrza nie zwiększyła się do trzystu kilometrów na godzinę, a wysokość do tysiąca metrów.
- Hop, hop i poszło - odetchnął Hoffman. - Przyznam, że tam w dole miałem trochę stracha.
- Witamy w klubie - uśmiechnął się Burns.
Gdy Vylander przebił się przez powłokę chmur i wyrównał lot na pułapie czterech tysięcy ośmiuset metrów w kierunku zachodnim nad Góry Skaliste, zwrócił się do Golda:
- Przejmij stery. Pójdę sprawdzić, co słychać z tyłu.
Gold spojrzał badawczo na majora, gdyż ten zazwyczaj nie oddawał sterów tak wcześnie.
- Mam - zameldował, kładąc dłonie na wolancie.
Vylander odpiął pasy bezpieczeństwa i wszedł do przedziału ładunkowego, uważnie zamykając za sobą drzwi do kabiny.
Naliczył trzydzieści sześć błyszczących pojemników z nierdzewnej stali, mocno przytroczonych do drewnianych klocków na podłodze. Zaczął uważnie sprawdzać powierzchnię każdego z nich. Szukał stosowanych w armii, wytłaczanych oznaczeń wagi, daty produkcji, inicjałów inspektora kontroli, instrukcji transportu... Nie znalazł niczego.
Prawie po kwadransie miał już zamiar zrezygnować i wrócić do kabiny, gdy spostrzegł niewielką aluminiową plakietkę, która spadła między drewniane kloce. Na odwrotnej stronie miała przylepiec i Vylander poczuł odrobinę zadowolenia, dopasowując blaszkę do lepkiego miejsca na pojemniku. Uniósł plakietkę do słabego światła i spojrzał z ukosa na jej gładką powierzchnię. Malutki, wgłębiony znak potwierdził jego najgorsze obawy.
Przez pewien czas stał, przyglądając się małej, aluminiowej płytce.
Z odrętwienia wyrwał go nagły przechył maszyny. Rzucił się przez przedział ładunkowy i szarpnięciem otworzył drzwi kabiny. Była pełna dymu.
- Maski tlenowe! - krzyknął, z ledwością rozróżniając zarysy Hoffmana i Burnsa. Gold był całkowicie ukryty w niebieskawej mgle.
Doszedł po omacku do swego fotela i zaczął szukać maski tlenowej, krzywiąc się od gryzącego zapachu spalonych kabli.
- Wieża w Buckley, tu Vixen 03! - krzyczał do mikrofonu Gold. - Mamy dym w kabinie. Proszę o instrukcje awaryjnego lądowania. Over.
- Przejmuję stery - rzucił Vylander.
- Należą do ciebie - odparł bez wahania Gold.
- Burns?
- Tak?
- Co się, do cholery, zepsuło?
- W tym dymie nie potrafię stwierdzić na sto procent, majorze. - Spod maski tlenowej głos Burnsa brzmiał głucho. - Wygląda mi to na krótkie spięcie gdzieś w okolicy nadajnika.
- Wieża w Buckley, tu Vixen 03! - wołał uparcie Gold. - Odezwijcie się.
- To nie ma sensu, poruczniku - wysapał Burns. - Oni nas nie słyszą. Nikt nie może nas usłyszeć. Poszedł bezpiecznik sprzętu radiowego.
Oczy Vylandera łzawiły tak mocno, że ledwie widział.
- Wracamy do Buckley - oznajmił chłodno.
Ale zanim zdołał wykonać zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, poczuł gwałtowne drgania samolotu i usłyszał jakiś metaliczny odgłos. Dym zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a do kabiny wdarł się podmuch lodowatego powietrza, atakując skórę ludzi niczym rój os. Samolot miał najwyraźniej zamiar rozlecieć się na kawałki.
- Urwała się łopata śmigła trzeciego silnika! - krzyknął Burns.
- Jezu Chryste! Jak nie urok to... Wyłącz trzeci! - rzucił Vylander. - I ustaw równolegle to, co zostało ze śmigła.
Gold momentalnie zaczął manipulować przy tablicy rozdzielczej i wkrótce wibracje ustały. Z drżącym sercem Vylander delikatnie wypróbował stery. Oddychał szybko, a gdzieś w środku poczuł rosnące przerażenie.
- Łopata śmigła przebiła powłokę kadłuba - poinformował Hoffman. - W luku ładunkowym mamy wyrwę na dwa metry. Wszędzie wiszą kable i przewody hydrauliczne.
- To wyjaśnia zniknięcie dymu - odezwał się złowrogo Gold. - Został wyssany, gdy w kabinie spadło ciśnienie.
- To również wyjaśnia, dlaczego nie reagują lotki i ster pionowy - dodał Vylander. - Możemy się wznosić i zniżać lot, lecz nie możemy skręcać i pochylać maszyny na skrzydło.
- A może udałoby się obrócić go, otwierając i zamykając maski na pierwszym i czwartym silniku - zaproponował Gold. - To powinno wystarczyć, by skierować samolot do lądowania w Buckley.
- Nie dolecimy do Buckley - stwierdził Vylander. - Bez trzeciego silnika tracimy wysokość w tempie prawie trzystu metrów na minutę. Będziemy musieli posadzić go w Górach Skalistych.
Reakcją na te słowa była głucha cisza. Dowódca widział, jak w oczach członków załogi wzbiera strach, mógł go prawie poczuć.
- Mój Boże - jęknął Hoffman. - Tego nie da się zrobić. Jak nic rozwalimy się o skały.
- Ciągle jeszcze mamy trochę mocy i sterowności - stwierdził Vylander. - Ponadto wyszliśmy z chmur, więc przynajmniej widać, dokąd lecimy.
- Dzięki niebiosom za nawet tak niewielką łaskę - mruknął Bums.
- Jaki mamy kurs? - spytał Vylander.
- Dwa-dwa-siedem, południowy zachód - odparł Hoffman. - Zepchnęło nas prawie o osiemdziesiąt stopni od wyznaczonego kierunku.
Vylander tylko skinął. Nie było nic więcej do powiedzenia.
Całą uwagę skupił na prowadzeniu samolotu w linii zbliżonej do poziomu. Niestety, nie mógł zapobiec szybkiemu opadaniu.
Nawet przy maksymalnych obrotach trzech silników nie było sposobu, by utrzymać pułap tak mocno obciążonej maszyny. On i Gold mogli tylko siedzieć bezsilnie, podczas gdy samolot rozpoczął długi ślizg w kierunku ziemi przez doliny otoczone szczytami Gór Skalistych Kolorado sięgających do wysokości ponad czterech tysięcy metrów.
Wkrótce rozróżniali już drzewa wystające ze śniegu okrywającego góry. Na wysokości trzech i pół tysiąca metrów poszczerbione szczyty zaczęły wznosić się ponad końcami skrzydeł. Gold włączył światła lądowania i wytężał wzrok, wypatrując kawałka otwartej przestrzeni. Hoffman i Burns siedzieli nieruchomo, oczekując w napięciu nieuniknionej katastrofy.
Wskazówka wysokościomierza opadła poniżej kreski trzech tysięcy metrów. Trzy tysiące metrów. To cud, że zeszli tak nisko, cud, że żadna skała nie stanęła im nagle na drodze. A potem, prawie dokładnie przed nimi drzewa rozstąpiły się i w światłach reflektorów ukazał się płaski, zasypany śniegiem teren.
- Łąka! - krzyknął Gold. - Cudowna, wspaniała górska łąka pięć stopni na prawo!
- Widzę ją - przytaknął Vylander. Delikatnie zmienił kurs, ustawiając odpowiednio manetki i klapy silników.
Nie było czasu na formalne procedury lądowania. Chodziło o przeżycie, podręcznikowe lądowanie ze schowanym podwoziem.
Morze drzew zniknęło pod kadłubem, a Gold wyłączył zapłon, gdy Vylander sprowadził samolot na wysokość zaledwie trzech metrów nad ziemią. Silniki umilkły, olbrzymi cień w dole rósł szybko, aż spotkał się z opadającym kadłubem.
Uderzenie było mniej gwałtowne, niż którykolwiek z nich miał prawo oczekiwać. Brzuch samolotu musnął śnieg i uderzył lekko, raz, drugi, a potem opadł jak gigantyczna narta. Vylander nie potrafił określić, jak długo trwała ta koszmarna, nie kontrolowana jazda.
Sekundy dłużyły się w nieskończoność. Wreszcie samolot zatrzymał się i zapadła głucha cisza - śmiertelna i złowroga.
Pierwszy zareagował Burns.
- Na Boga, udało się nam - wyszeptał drżącymi wargami.
Gold miał ziemisty kolor twarzy. Wyjrzał przez okno, lecz zobaczył wyłącznie biel. Za szybą znajdowała się nieprzenikniona warstwa śniegu. Odwrócił się wolno do Vylandera i otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz nie zrobił już tego nigdy. Słowa zamarły mu w gardle.
Dudniące drgania wstrząsnęły samolotem, po nich dał się słyszeć ostry, trzeszczący hałas i skrzypienie wyginanego i skręcanego metalu. Biel za szybami ustąpiła miejsca ścianie gęstej, zimnej czerni. Potem nie było już nic, zupełnie nic.
*****
W biurze kwatery głównej marynarki w Waszyngtonie admirał Bass przyglądał się apatycznie mapie pokazującej zaplanowany rejs Vixen 03. Wszystko było wypisane w jego zmęczonych oczach, na zrytych zmarszczkami zapadniętych policzkach, w zwieszonych, znużonych ramionach. W ciągu ostatnich czterech miesięcy Bass postarzał się ponad swój wiek. Zadzwonił telefon, więc podniósł słuchawkę.
- Admirał Bass? - odezwał się znajomy głos.
- Tak, panie prezydencie.
- Sekretarz Wilson powiadomił mnie, że chce pan odwołać poszukiwania Vixen 03.
- To prawda - odparł spokojnie. - Nie widzę sensu w przedłużaniu tej agonii. Okręty marynarki, samoloty lotnictwa i jednostki wojska przeczesały każdy skrawek ziemi i morza na szerokość siedemdziesięciu kilometrów po każdej stronie zaplanowanej trasy przelotu Vixen 03.
- Co pan o tym sądzi?
- Podejrzewam, że wrak samolotu leży na dnie Pacyfiku - odparł Bass.
- Myśli pan, że udało im się przekroczyć linię Zachodniego Wybrzeża?
- Tak.
- Módlmy się, żeby miał pan rację, admirale. Niech Bóg ma nas w swojej opiece, jeśli ten samolot rozbił się na ziemi.
- Gdyby tak się stało, do tej pory już byśmy o tym wiedzieli - odrzekł Bass.
- Taaak - prezydent zawahał się - sądzę, że tak. - Znowu przerwał. - Zamknijcie akta sprawy Vixen 03. Ukryjcie je, i to głęboko.
- Dopilnuję tego osobiście, panie prezydencie.
Bass odłożył słuchawkę na widełki i opadł z powrotem na krzesło - człowiek pokonany przy końcu długiej i, co tu mówić, wzorowej kariery.
Jeszcze raz zerknął na mapę.
- Gdzie? - powiedział głośno do siebie. - Gdzie jesteś? Dokąd, do diabła, doleciałeś?
Odpowiedź nie nadeszła. Nie znaleziono rozwiązania zagadki, nie poznano losów nieszczęsnego samolotu stratosferycznego. Wyglądało na to, że major Vylander i jego załoga odlecieli w nicość.
Część I
Vixen 03
Kolorado, wrzesień 1988
1
Dirk Pitt obudził się, ziewnął szeroko i rozejrzał po pomieszczeniu. Było ciemno, kiedy przyjechał do tej górskiej chaty, a płomienie w kominku zbudowanym z wielkich głazów i światło lamp naftowych wydzielających gryzący zapach nie rozjaśniały wystarczająco tego wnętrza z sękatego sosnowego drewna. Zatrzymał wzrok na ściennym zegarze firmy Setha Thomasa. Poprzedniego wieczoru nastawił go i nakręcił, wydawało mu się, że tak właśnie powinien postąpić. Potem przyjrzał się potężnej głowie łosia, pokrytej pajęczyną, spoglądającej na niego przykurzonymi, szklanymi ślepiami. Tuż za łosiem znajdowało się duże okno z zapierającym dech widokiem na niedostępny górski łańcuch Sawatch, w głębi Gór Skalistych w stanie Kolorado.
Kiedy otrząsnął się w końcu ze snu, stanął przed podjęciem pierwszej tego dnia decyzji - czy pozwolić oczom rozkoszować się pięknem górskiej scenerii, czy też cieszyć je widokiem kształtnego ciała członkini Kongresu Loren Smith, która siedziała nago na pikowanym pledzie, pochłonięta ćwiczeniami jogi.
Pitt, słusznie zresztą, opowiedział się w myślach po stronie członkini Kongresu Loren Smith. Nogi skrzyżowała w pozycji lotosu, łokcie i głowę wsparła na pledzie. Pitt doszedł do wniosku, że widoczne między udami gniazdko i małe, naprężone wzgórki piersi o niebo przewyższają granitowe szczyty łańcucha Sawatch.
...
john_001