Fiodor Dostojewski
Bracia Karamazow
(Tłumaczył Aleksander Wat)
ANNIE GRIGORIEWNIE DOSTOJEWSKIEJ
Zaprawdę, zaprawdę mówię wam: Jeśli ziarno pszeniczne wpadłszy w ziemię nie obumrze, samo zostawa; lecz jeśli obumrze, wielki owoc przynosi.
Ewang. św. Jana, XII, 24
OD AUTORA
Przystępując do życiorysu mojego bohatera, Aleksego Fiodorowicza Karamazowa, odczuwam niejakie zakłopotanie. Bo i w rzeczy samej: chociaż Aleksego Fiodorowicza nazywam moim bohaterem, wiem przecież sam, że Aleksy Fiodorowicz nie jest wcale człowiekiem wybitnym, toteż przewiduję nieuniknione pytania w rodzaju: czymże wyróżnia się ów Aleksy Fiodorowicz, żeś go pan sobie pasował na bohatera? Co właściwie zdziałał? Kto o nim wie i co? Czemuż to ja, czytelnik, mam tracić czas na poznawanie faktów z jego życia?
Ostatnie pytanie jest najfatalniejsze, ponieważ mam na nie tylko jedną odpowiedź: „Może sami dowiecie się z powieści." No, a jeśli ludzie przeczytają powieść i nie zobaczą tego, nie zgodzą się z tym, że mój Aleksy Fiodorowicz jest godny uwagi? Mówię o tym, ponieważ z żalem przewiduję ten wypadek. Według mnie Aleksy Fiodorowicz zasługuje na uwagę, ale bardzo wątpię, czy potrafię tego dowieść czytelnikowi. Chodzi o to, że Aleksy Fiodorowicz jest co prawda działaczem, ale nieokreślonym i niewyklarowanym. Zresztą trudno w takich czasach jak nasze wymagać od ludzi jasności. Jedno chyba jest niewątpliwe: mój bohater jest człowiekiem dziwnym, a nawet dziwacznym. Dziwność zaś czyjaś i dziwaczność raczej przeszkadzają, niż pomagają w skupieniu na tym kimś uwagi, zwłaszcza gdy wszyscy dążą do łączenia szczegółów i starają się znaleźć bodaj jakikolwiek wspólny sens w powszechnym bezsensie. A dziwak to w większości wypadków szczegół, i raczej odosobniony. Prawda?
Otóż jeśli nie zgadzacie się z tą ostatnią tezą i odpowiecie: „nieprawda" albo: „to nie zawsze prawda", wówczas nabiorę może większego przekonania o doniosłości mojego bohatera Aleksego Fiodorowicza. Bo nie tylko dziwak „nie zawsze" jest odosobnionym szczegółem, ale przeciwnie, nieraz ma w sobie rdzeń jakiejś całości, pozostałych zaś ludzi jego epoki — wszystkich innych — jakiś przygodny wiatr nie wiadomo dlaczego oderwał od niego na krótką chwilę...
Zresztą nie wdawałbym się w te bardzo nieciekawe i mętne wyjaśnienia, zacząłbym zwyczajnie i po prostu bez wstępu: spodoba się, to i tak przeczytają, lecz w tym bieda, że mam jeden życiorys, a powieści dwie. Zasadnicza jest druga powieść — działalność mojego bohatera w naszych czasach, w obecnej, bieżącej chwili. Pierwsza zaś powieść dotyczy zdarzeń, które rozegrały się trzynaście lat temu, i właściwie nie jest nawet powieścią, lecz epizodem z wczesnej młodości mojego bohatera. Nie mogę jednak tej powieści pominąć, bez niej bowiem druga powieść byłaby w wielu miejscach niezrozumiała. Ale wskutek tego pierwotne moje kłopoty jeszcze się zwiększają: jeżeli nawet ja sam, autor życiorysu, uważam, że tak skromny i nieznaczny bohater może nie zasługuje nawet na jedną powieść, czemu więc przynoszę dwie powieści? I jak sobie wytłumaczyć takie zuchwalstwo z mojej strony?
Nie mogąc sobie poradzić z rozwiązaniem tych kwestii, zostawiam je bez odpowiedzi. Oczywiście wnikliwy czytelnik już dawno się domyślił, że do tego właśnie od samego początku zmierzałem, i tylko dąsał się na mnie, że marnotrawię słowa i drogi czas. Na ten zarzut odpowiem szczegółowo: marnotrawiłem słowa i drogi czas po pierwsze, przez grzeczność, a po drugie, z przebiegłości: ,,Bądź co bądź, jakoś tam z góry o czymś uprzedzałem." Co więcej, po namyśle zaczynam się nawet cieszyć, że moja powieść rozpadła się sama przez się na dwie powieści, złączone „zasadą jedności"; poznawszy bowiem pierwszą, czytelnik sam będzie mógł ocenić, czy warto zasiadać do drugiej. Ma się rozumieć, czytelnik nie ma względem autora żadnych zobowiązań, może rzucić książkę nawet po dwóch stronicach i nigdy już jej nie otwierać. Ale istnieją przecież i tacy delikatni czytelnicy, którzy zechcą na pewno przeczytać ją do końca, aby ustrzec się omyłek przy wydawaniu bezstronnej oceny; do nich autor zalicza na przykład wszystkich rosyjskich krytyków. Względem tych właśnie czytelników uspokoiłem swoje sumienie: pozwalam im bez ujmy dla ich dokładności i lojalności odrzucić tę książkę po przeczytaniu pierwszego epizodu. Otóż i cała przedmowa. Chętnie przyznaję, że jest zbędna, ale skoro ją napisałem, to niech już sobie zostanie. A teraz do rzeczy.
Część pierwsza
Księga pierwsza
DZIEJE PEWNEJ RODZINKI
I
FIODOR PAWŁOWICZ KARAMAZOW
Aleksy Fiodorowicz Karamazow był trzecim z kolei synem ziemianina z naszego powiatu, Fiodora Pawłowicza Karamazowa, którego tragiczny i niewyjaśniony zgon był w swoim czasie, czyli dokładnie trzynaście lat temu, szeroko omawiany (i dziś jeszcze wspomina się u nas o tym); do tej sprawy wrócę jeszcze w stosownym miejscu, a teraz powiem o tym „ziemianinie" (jak go u nas nazywano, mimo że większą część życia spędził poza swym majątkiem) tylko tyle, że był to dziwny typ, dosyć zresztą rozpowszechniony, typ człowieka nie tylko wyuzdanego i nikczemnego, ale w dodatku zbzikowanego. Należał jednak do tego rodzaju zbzikowanych półgłówków, którzy doskonale umieją obrabiać swoje interesiki majątkowe i nic ponadto ich nie zajmuje. Fiodor Pawłowicz zaczął na przykład od niczego, mająteczek miał maleńki, jadał po cudzych domach, kroił na rezydenta, a tymczasem zaraz po jego śmierci okazało się, że posiadał w gotówce około stu tysięcy rubli. Był przy tym w ciągu całego swego życia jednym z najbardziej postrzelonych wartogłowów w całym naszym powiecie. Powtarzam: to nie była bynajmniej głupota: większość tych półgłówków jest dość rozumna i chytra; to był brak rozsądku, i to jakiś osobliwy, narodowy.
Fiodor Pawłowicz był dwukrotnie żonaty i miał trzech synów — najstarszego, Dymitra Fiodorowicza, z pierwszej żony, i dwóch młodszych, Iwana i Aleksego, z drugiej. Pierwsza małżonka Fiodora Pawłowicza pochodziła z dość znanego i bogatego szlacheckiego rodu Miusowów, również obywateli naszego powiatu. Nie będę się zbytnio rozwodził, jak to się stało, że posażna panna, w dodatku rozumna i dzielna, jak to często się u nas trafia w obecnym pokoleniu, ale co pojawiło się już w pokoleniu poprzednim, mogła wyjść za takiego „hetkę-pętelkę", jak wówczas powszechnie nazywano u nas Fiodora Pawłowicza. Znałem przecież taką pannę z wcześniejszego, „romantycznego" pokolenia, która przez kilka lat żywiła zagadkową miłość do pewnego pana i choć mogła go najspokojniej w świecie poślubić, ubrdała sobie przeróżne urojone przeszkody, aż wreszcie pewnej burzliwej nocy skoczyła do głębokiej i bystrej rzeki z wysokiego brzegu, przypominającego urwisko, i zginęła jedynie z własnego kaprysu, tylko po to, by stać się podobną do Szekspirowskiej Ofelii; można by nawet powiedzieć, że gdyby urwisko, które od dawna sobie upatrzyła i polubiła, nie było tak malownicze albo gdyby zamiast urwiska był na tym miejscu płaski i prozaiczny brzeg, nie byłoby zapewne doszło do samobójstwa. Jest to fakt autentyczny, co więcej, tego rodzaju fakty nie były odosobnione w życiu dwóch czy trzech ostatnich pokoleń rosyjskiego społeczeństwa. Podobnie zamążpójście Adelaidy Iwanowny Miusow było niewątpliwie echem obcych wpływów i wynikiem rozdrażnienia zmąconej myśli. Może Adelaida Iwanowna chciała okazać samodzielność kobiety, iść na przekór przesądom społecznym, stawić harde czoło tyranii bliskich i rodziny; i wówczas usłużna wyobraźnia podsunęła jej — na chwilę bodaj — przekonanie, że Fiodor Pawłowicz mimo swej rangi pieczeniarza jest może jednym z najśmielszych i najbardziej szyderczych duchów owej przejściowej, zmierzającej ku wszelkim doskonałościom epoki; w istocie był to przecież tylko kiepski błazen, i nic ponadto. Pikanteria tego małżeństwa polegała w dodatku na tym, że Fiodor Pawłowicz wykradł ją z domu. Był wówczas jak nikt inny do tego rodzaju wybryków najzupełniej gotów, chociażby ze względu na swoją pozycję społeczną; pragnął bowiem namiętnie za wszelką cenę zrobić karierę; przyczepić się do jakiejś dobrej rodziny i wziąć posag — to była wcale ponętna perspektywa. Co się zaś tyczy wzajemnej miłości, to, zdaje się, nie było jej wcale ani ze strony narzeczonej, ani z jego strony, mimo całą piękność Adelaidy Iwanowny. Kto wie, czy nie był to jedyny taki wypadek w życiu Fiodora Pawłowicza, człowieka przez całe swoje życie rozpustnego, gotowego na dany znak biec za każdą bez wyjątku spódnicą. I tylko ta jedna kobieta nie wywarła na jego zmysłach żadnego wrażenia.
Rychło po porwaniu Adelaida Iwanowna zmiarkowała, że ma dla męża jedynie uczucie pogardy, nic więcej. I oto skutki tego związku ujawniły się z niezwykłą szybkością. Chociaż rodzina dość prędko pogodziła się z faktem i wyposażyła należycie zbiegłą córkę, pożycie obojga małżonków stało się niezwykle burzliwe i wyładowywało się w nieustannych kłótniach domowych. Powiadano, że młoda małżonka wykazała bez porównania więcej szlachetności i wyższości od swego męża, który, jak to obecnie wiadomo, od razu wyłudził od niej całą gotowiznę — około dwudziestu pięciu tysięcy, które dostała w posagu; oczywiście wszystkie te tysiączki przepadły dla niej jak rzucone do wody. Wioskę zaś i wcale niezgorszy dom w mieście, również w posagu otrzymane, przez długi czas usiłował wszelkimi sposobami przepisać na swoje imię, skłaniając żonę do sporządzenia odpowiedniego aktu, i Adelaida Iwanowna byłaby w końcu na to przystała, choćby z pogardy i odrazy, jaką ją przejmowała ta bezwstydna żebranina i wymuszenia, choćby ze zmęczenia, byleby go się prędzej pozbyć. Lecz na szczęście wdała się w to rodzina i poskromiła wydrwigrosza. Wiadomo z całą pewnością, że nieraz dochodziło do bijatyk, przy czym, jak głosi wieść, bił nie Fiodor Pawłowicz, lecz Adelaida Iwanowna, kobieta gorącego temperamentu, śmiała, zręczna, niecierpliwa, obdarzona niezwykłą siłą fizyczną. Koniec końców rzuciła męża i uciekła z jakimś ginącym z nędzy nauczycielem seminarzystą, zostawiwszy Fiodorowi Pawłowiczowi trzyletniego Mitię. Fiodor Pawłowicz natychmiast założył w domu cały harem, urządzał desperackie pijatyki, w przerwach zaś rozjeżdżał po całej niemal guberni i płaczliwie skarżył się wszem wobec i każdemu z osobna na wiarołomną żonę, Adelaidę Iwanownę. Na dobitkę opowiadał takie szczegóły małżeńskiego pożycia, o jakich wstydliwość nie pozwala mówić. A co najciekawsze, z przyjemnością, a nawet z pewną dumą odgrywał śmieszną rolę skrzywdzonego męża i popisywał się nawet, opowiadając z przesadą o szczegółach swojej krzywdy. „Myślałby kto, żeś pan, Fiodorze Pawłowiczu, rangę otrzymał, takie z pana zadowolenie bije mimo całego frasunku'' — powiadali szydercy. Inni dodawali nawet, że Fiodor Pawłowicz chętnie się ukazuje w odnowionej postaci błazna i że specjalnie, gwoli większego efektu, udaje, że nie dostrzega śmieszności swego położenia. Kto go tam zresztą wie, może naprawdę była to szczera naiwność. Wreszcie udało mu się wytropić zbiegłą. Nieboraczka mieszkała w Petersburgu, dokąd zawędrowała ze swoim seminarzystą. Tam też z zapałem oddała się najskrajniejszej emancypacji. Fiodor Pawłowicz natychmiast zakrzątnął się niespokojnie i zaczął wybierać się do Petersburga. W jakim celu — sam tego oczywiście nie wiedział. I może naprawdę byłby wtedy pojechał, lecz powziąwszy takie postanowienie, od razu uznał za stosowne dodać sobie animuszu huczną wypitką. W trakcie tego rodzina jego żony otrzymała z Petersburga wiadomość o jej śmierci. Adelaida Iwanowna umarła jakoś nagle, gdzieś na poddaszu: jedni twierdzili, że na tyfus, inni, że pono z głodu. Fiodor Pawłowicz miał mocno w czubie, gdy dowiedział się o śmierci żony. Powiadają, że wybiegł na ulicę i krzyczał podnosząc z radości ręce do góry: „Nareszcie wolny!", ale według innej wersji, płakał jak małe dziecko, i to tak, aż litość brała mimo całej odrazy, jaką budził. Możliwe, że jedno i drugie jest prawdą, to znaczy: że cieszył się z wolności i że płakał po tej, która go uwolniła — wszystko naraz. Na ogół przecież ludzie, nawet najbardziej niegodziwi, są naiwniejsi i lepsi, niżbyśmy w ogóle mogli przypuszczać. Zresztą i my również.
II
POZBYCIE SIĘ PIERWSZEGO SYNA
Oczywiście nietrudno sobie wyobrazić, jakim wychowawcą i ojcem mógł być taki człowiek. Jako ojciec, postąpił tak, jak można było przewidzieć, a więc całkowicie zaniedbał dziecko, które miał z Adelaidą Iwanowną, bynajmniej nie ze złości do niego i nie dla pomsty znieważonych uczuć małżeńskich, lecz po prostu dlatego, że całkiem o nim zapomniał. Więc gdy Fiodor Pawłowicz zanudzał łzami i skargami wszystkich znajomych, a dom swój obrócił w jaskinię rozpusty, syna, trzyletniego Mitię, wziął w opiekę wierny sługa tego domu, Grzegorz. Gdyby nie on, nie byłoby komu dziecku koszuliny zmienić. Na domiar złego tak się jakoś złożyło, że krewni dziecka ze strony matki też o nim z początku jakby zapomnieli. Dziad jego, to znaczy sam pan Miusow, ojciec Adelaidy Iwanowny, nie żył już podówczas; wdowa po nim, a babka Miti, przeniosła się do Moskwy i tam rozchorowała się; siostry jej były wszystkie zamężne, wskutek czego wypadło Miti cały rok mieszkać u Grzegorza w czeladnej izbie. Zresztą gdyby nawet ojczulek przypomniał sobie o nim (nie mógł przecież, w rzeczy samej, nie wiedzieć o jego istnieniu), byłby go sam znowu odesłał do czeladnej, żeby dzieciak nie przeszkadzał mu w hulankach. Tymczasem wrócił właśnie z Paryża kuzyn nieboszczki Adelaidy Iwanowny, Piotr Aleksandrowicz Miusow, który przez wiele lat mieszkał za granicą, człowiek wówczas bardzo jeszcze młody, wyróżniający się spośród Miusowów, wykształcony, gładki, w całym tego słowa znaczeniu Europejczyk, który, zwiedziwszy kawał świata, u schyłku życia miał się stać liberałem w stylu lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Piotr Aleksandrowicz utrzymywał stosunki z wielu najbardziej liberalnymi ludźmi swojej epoki, w Rosji i za granicą, znał osobiście i Proudhona, i Bakunina, i ze szczególną przyjemnością w ostatnim okresie swoich podróży wspominał i opowiadał o trzech dniach paryskiej rewolucji lutowej 1848 roku, przy czym dawał do zrozumienia, że prawie brał sam w niej udział i walczył na barykadach. Było to jedno z najmilszych wspomnień jego młodości. Był niezależny, posiadał własny majątek ziemski, wedle dawnej rachuby coś około tysiąca dusz. Wspaniała jego posiadłość zaczynała się tuż prawie za rogatkami naszego miasta i przylegała do majątku naszego znakomitego monasteru, z którym Piotr Aleksandrowicz we wczesnej młodości procesował się o jakieś prawo do rybołówstwa czy do wyrębu lasu, nie wiem dokładnie. Natychmiast po objęciu ojcowizny wszczął nie kończący się proces, snadź poczytując walkę z „klerykałami" za święty obowiązek oświeconego obywatela. Dowiedziawszy się o całej historii Adelajdy Iwanowny, którą naturalnie pamiętał i na którą zwrócił swego czasu uwagę, i dowiedziawszy się o istnieniu Miti, postanowił się nim zająć mimo całego młodzieńczego oburzenia i pogardy dla Fiodora Pawłowicza. Wówczas to zawarł po raz pierwszy znajomość z Fiodorem Pawłowiczem, któremu oświadczył wprost, że chciałby się zająć wychowaniem dziecka. Później rozpowiadał często, jako charakterystyczny szczegół, że gdy zaczął mówić z Fiodorem Pawłowiczem, ów w pierwszej chwili jak gdyby nie rozumiał, o jakim to dziecku mowa, i nawet jak gdyby ze zdziwieniem dowiadywał się, że ma tu gdzieś w swym domu małego synka. Jeśli nawet uznać opowiadanie Piotra Aleksandrowicza za przesadne, to jednak przyznać trzeba, że chyba nie całkiem mijało się z prawdą. Fiodor Pawłowicz przez całe życie lubił udawać, lubił nieraz, całkiem zresztą niepotrzebnie, zagrać znienacka jakąś niespodziewaną rolę, choćby z ujmą dla siebie, jak w danym wypadku. Cechę tę, mówiąc nawiasem, posiada bardzo wiele osób, nawet bardzo mądrych, nie tylko Fiodor Pawłowicz. Piotr Aleksandrowicz zabrał się zatem z zapałem do rzeczy i nawet mianowano go (pospołu z Fiodorem Pawłowiczem) opiekunem dziecka, po matce bowiem został mająteczek, dom i posesja w mieście. Mitia istotnie zamieszkał u tego swojego wujaszka. Nie trwało to długo, gdyż Piotr Aleksandrowicz, uporządkowawszy swoje sprawy majątkowe i zapewniwszy sobie regularne otrzymywanie dochodów, bezzwłocznie wyjechał znowu na dłuższy czas do Paryża, a że nie miał własnej rodziny, więc zlecił opiekę nad chłopcem jednej ze swych ciotek, mieszkającej w Moskwie. Zadomowiwszy się w Paryżu, z kolei i on zapomniał o dziecku, zwłaszcza że tymczasem wybuchła owa rewolucja lutowa, która wycisnęła tak trwałe piętno na jego wyobraźni i o której nie mógł zapomnieć do końca życia. A tymczasem ciotka w Moskwie umarła i Mitia przeprowadził się do jednej z jej zamężnych córek. Zdaje się, że i później, po raz czwarty, zmienił gniazdo rodzinne. Nie będę się teraz nad tym rozwodził, tym bardziej że nieraz jeszcze wypadnie mi powrócić do tego pierworodnego syna Fiodora Pawłowicza, ograniczę się teraz do najniezbędniejszych o nim wiadomości, bez których nie mógłbym zacząć powieści.
Po pierwsze, z trzech synów Fiodora Pawłowicza, Dymitr Fiodorowicz był jedynym, który wiedział, że posiada jakiś osobisty majątek i że z dojściem do pełnoletności stanie się niezależnym. Dzieciństwo jego i młodość były bezładne: nie wysiedział do końca w gimnazjum, wstąpił do jakiejś szkoły wojskowej, później znalazł się na Kaukazie, dosłużył się awansu, pojedynkował się, stracił swój stopień, znowu się dosłużył, hulał wiele i strwonił stosunkowo wiele pieniędzy. Od Fiodora Pawłowicza zaczął otrzymywać pewne kwoty dopiero po dojściu do pełnoletności, przedtem zaś zaciągał długi. Fiodora Pawłowicza, swego ojca, ujrzał i poznał po raz pierwszy już po dojściu do pełnoletności, kiedy przyjechał do naszego powiatu specjalnie w tym celu, aby się porozumieć z ojcem w sprawach majątkowych. Zdaje się, że rodzic nie bardzo mu i wówczas przypadł do gustu; bawił u niego krótko i od razu wyjechał, gdy tylko otrzymał jakąś kwotę gotówką i gdy ułożył się względem otrzymywania na przyszłość dochodów z majątku, co do którego (rzecz godna uwagi) dochodowości, ani też wartości, żadnych informacji tym razem od Fiodora Pawłowicza nie mógł uzyskać. Fiodor Pawłowicz zauważył wówczas od razu (i to należy zapamiętać), że Mitia ma o swojej schedzie wygórowane i fałszywe wyobrażenie. Fiodorowi Pawłowiczowi było to bardzo na rękę, gdyż miał na względzie swoje szczególne rachuby. Stwierdził poza tym, że młodzieniec jest lekkomyślny, gwałtowny, niecierpliwy, pełen namiętności, hulaszczy, że łatwo go można zaspokoić, co prawda nie na długo, doraźnymi małymi datkami. Wówczas zaczął to wykorzystywać, czyli zbywał syna, co pewien czas wysyłając mu drobne sumy, aż wreszcie, gdy po czterech latach Mitia, straciwszy cierpliwość, przyjechał do naszego miasteczka po raz drugi, żeby już ostatecznie rozliczyć się z ojcem, wówczas, ku jego najwyższemu zdumieniu, okazało się, że nie ma ani grosza, że nawet trudno się rozliczyć, że wybrał już gotówką całą wartość spuścizny po matce, że może nawet nieco przebrał; że wreszcie, skutkiem takich to a takich finansowych operacji, w których sam chciał w takim to a takim czasie uczestniczyć, nie ma żadnego prawa nic więcej żądać nad to, co był otrzymał, itd., itd. Dymitr był zaskoczony, posądzał ojca o kłamstwo i szacherkę i wpadł w stan ostatecznego rozdrażnienia, graniczącego z szałem. Te właśnie okoliczności doprowadziły do katastrofy, której przebieg stanowi właśnie treść mojej pierwszej, wstępnej powieści, a raczej jej stronę zewnętrzną. Lecz zanim przejdę do owej powieści, muszę zaprezentować dwóch młodszych synów Fiodora Pawłowicza, braci Miti, oraz wyjaśnić, skąd się oni wzięli.
III
NASTĘPNE MAŁŻEŃSTWO I NASTĘPNE DZIECI
Fiodor Pawłowicz, pozbywszy się czteroletniego Miti, niebawem ożenił się po raz drugi. Drugie małżeństwo trwało lat osiem. Tę drugą żonę, również bardzo młodziutką, Zofię Iwanownę, sprowadził sobie z innej guberni, do której pojechał w sprawie pewnej drobnej dostawy, podjętej do spółki z jakimś Żydkiem. Fiodor Pawłowicz, jakkolwiek hulał, pił i łajdaczył się, nigdy nie zapominał o lokacie swego kapitału i zawsze jakoś przysparzał sobie majątku, co prawda przeważnie za pomocą dosyć nikczemnych kombinacji. Zofia Iwanowna należała do typu tak zwanych „sierotek", rodziców straciła w dzieciństwie; była córką ciemnego diakona, wychowywała się w bogatym domu swej opiekunki, wychowawczyni i dręczycielki zarazem, starej damy szlacheckiego rodu, wdowy po generale Worochowie. Nie znam bliższych szczegółów, słysza...
to211