Butler Nancy - Cudowna kuracja.pdf

(3197 KB) Pobierz
Nancy Butler
Nancy Butler
Cudowna kuracja
Paniom przy śniadaniu - Shirley, Lois, Donnie, Anne,
Karen i Tracey
Bo nie jestem godna,
aby ci ofiarować to, co tak gorąco
pragnę ci dać...
I mniej jeszcze godna, aby otrzymać to,
bez czego żyć nie potrafię
W. Szekspir, „Burza". Przełożył Jerzy S. Sito
1
Będzie musiał zabić Ronalda Palfry'ego.
Morgan Pearce po zastanowieniu stwierdził, że nie
ma wyboru - jeśli nie popełni zbrodni, spędzi resztę życia
na czekaniu, aż Ronald przejdzie do sedna sprawy.
Zaczął - nie bez przyjemności - rozważać w myślach
różne sposoby zadawania śmierci. Jego skazany na
pewną śmierć współbiesiadnik tymczasem spokojnie
brzęczał dalej - jak zwykle, na jednym oddechu.
Na usilną prośbę Ronalda jedli kolację u Watiersa. Zazwyczaj
Morgan bardzo sobie cenił tę doskonałą kuchnię,
tym razem jednak posiłek wiązł mu w gardle jak smętny
kłąb kłaków: irytacja doprawdy nie była najlepszym sosem.
- Co mówiłeś? - Morgan gwałtownie wrócił do rzeczywistości,
odniósł wrażenie, że właśnie przegapił coś
bardzo ważnego.
- Powiedziałem - posłusznie wyrecytował Ronald -
że generał postanowił napisać pamiętniki. Życzyłby sobie,
abyś zajął się rękopisem. Od czasu do czasu masz
przecie coś wspólnego z książkami.
- Nie, nie to - Morgan uciszył go machnięciem dłoni.
- To, co mówiłeś wcześniej i przeżułeś wraz z kęsem
dziczyzny.
- Cóż... powiedziałem ojcu, że pojedziesz do Windermere
i osobiście zapoznasz się z książką.
Morgan odłożył widelec i zmarszczył brwi.
- Tak też mi się zdawało, że to powiedziałeś.
Niezmiennie radosna twarz Ronalda zasępiła się
z lekka. Przeczesał dłonią kędzierzawą strzechę włosów,
mierzwiąc ją jeszcze bardziej.
- Wiem, że to może zbytnia śmiałość z mojej strony,
że żądam od ciebie, abyś opuścił Londyn tuż przed
rozpoczęciem sezonu.
- Zostaw sezon w spokoju. Martwię się raczej
o Grambling House. Wiesz, że wyprzedałem się jedynie
dlatego, iż mój wuj niedomagał i potrzebował pomocy.
- No cóż, dawno już przestał niedomagać - zauważył
Ronald. - Wydaje mi się zdrów jak ryba. W wydawnictwie
też chyba wszystko toczy się właściwym torem.
- I tak powinno zostać. Wyjazd nie wchodzi w grę. -
Morgan wrócił do swojego kotleta cielęcego, po czym
dodał już spokojniej: - Jeśli twój ojciec naprawdę chce
się ze mną spotkać, możemy tam pojechać w lipcu.
Twarz Ronalda przybrała żałosny wyraz i Morgan
mógłby przysiąc, że zadrżała mu dolna warga.
- Boję się, że do tej pory zdąży się już zniechęcić. Ostatnio
tylko ta książka trzyma go przy życiu. Orientujesz się,
jak to jest... żołnierz w stanie spoczynku... nie wie, co ma
ze sobą zrobić. Pisanie memuarów było niczym balsam na
jego duszę. Nie może się tylko zdecydować, co powinien
zostawić, a co usunąć. Książka rozrosła się do monstrualnych
rozmiarów. I wiesz, czego mu teraz potrzeba? - brnął
dalej Ronald, niezrażony coraz głębszym marsem na czole
Morgana. - Kogoś takiego jak ty, kto zna się na tych
sprawach i pomoże mu wszystko poukładać.
Spojrzał w talerz i zaraz szybko podniósł wzrok
z wyrazem twarzy, który zmiękczyłby nawet głaz.
Morgan wiedział, co za chwilę nastąpi: ostatni, zabójczy
cios.
- Obiecałem ojcu, że to zrobisz, stary druhu. Że zrobisz
to... dla mnie.
Właściwie Morgan powinien był już się do tego przyzwyczaić.
Historia powtarzała się Za każdym razem,
kiedy przyjaciel próbował coś na nim wymusić - od polecenia
najlepszego obuwnika po przedstawienie młodzieńca
smakowitej aktoreczce.
To dla Ronalda Palfry'ego, zwykł powtarzać sobie
Morgan przy każdym nowym żądaniu. Przyjaciela, towarzysza
broni... człowieka, który uratował mi życie.
W sumie nieważne, czy to ostatnie stwierdzenie było
zgodne z prawdą, czy nie. Ronald uważał, że w Hiszpanii
rzeczywiście uratował życie swemu majorowi, co
właściwie wychodziło na to samo. W jego oczach Morgan
miał wobec niego dług honoru.
Morgan często - i gorąco - pragnął, aby porucznik
Palfry wybrał sobie wtedy inne drzewo, by odpowiedzieć
na zew natury. Takie, w którego gałęziach nie czaił
się francuski żołnierz. Albo przynajmniej - aby on,
Morgan, nie pozwolił Ronaldowi sądzić, że tam, w dolinie
za Travertiną, Ronald zmierzył się z prawdziwym
strzelcem. A jednak pozwalał na to - cóż, dla wielu bardzo
skomplikowanych powodów. A kiedy już wplątałeś
się w oszustwo, nawet w dobrej sprawie, nigdy się
z niego do końca nie wypłaczesz, westchnął w duchu.
Ronald był prawdziwym dżentelmenem i nie wspominał
o długu wprost, ale w istocie miał go przez cały
czas w pamięci, zwłaszcza prosząc o kolejną uprzejmość.
Tym razem jednak przeholował.
- Nie chodzi o Grambling House. Moja siostra wresz-
cie ustaliła datę ślubu z Waverleyem - na koniec czerwca.
Muszę jej pomóc w przygotowaniach.
Nowa informacja natychmiast odwróciła uwagę Ronalda.
- Cóż za cios dla niej. Doprawdy, trudno uwierzyć,
że istotnie zamierza za niego wyjść. Waverley z pewnością
wie, jak się miały sprawy pomiędzy nią a Phillipem
DeBurgh.
Morgan zacisnął szczęki.
- Ronaldzie, stanowczo odmawiam dyskusji na temat
skomplikowanych spraw osobistych mojej siostry. Nawet
z tobą. Powinna wystarczyć ci świadomość, że trzyma
mnie tu nie tylko wydawnictwo, ale i ślub Kitty...
- ... oraz buduar lady Farley - ponuro wtrącił Ronald. -
Nie zapominajmy i o tym. I nie mydl mi oczu wymówkami,
Morganie. Masz trzech zastępców, którzy poprowadzą
Grambling House podczas twojej nieobecności.
A twoja siostra ma do dyspozycji cały klan Waverleyów.
To lady Farley tak cię trzyma w Londynie. Doprawdy, daleki
jestem od wtrącania się w cudze miłostki, ale słyszałem,
że jej mąż wkrótce wraca z Wiednia.
Morgan niewinnie studiował swoją spinkę w mankiecie.
- Nic podobnego do mnie nie dotarło.
- Nie obracasz się w kręgach dyplomatycznych.
- O, czyżbyś ty tam bywał? - Spojrzał na Ronalda
z powątpiewaniem.
Ronald nadął się jak balon.
- Brat Bertie Chitwood jest w przyjaznych stosunkach
z sekretarzem lorda Alpingtona. Bertie twierdzi,
że Alpington odwołał lorda Farleya.
- Tak - Morgan w zadumie przeżuwał kęs pieczone-
go ziemniaka. - Istotnie, wydaje mi się, że to pewne
źródło informacji. Czy to nie Benie właśnie przysięgał,
że zeszłej zimy na promie na wyspę Wight widział Napoleona
Bonaparte?
Ronald nie chciał uznać się za pokonanego.
- Radzę ci tylko jak mężczyzna mężczyźnie, żebyś
w sprawie lady Farley przynajmniej zadbał o pozory.
Chodzą słuchy, że jej mąż zabił dwóch przeciwników
w pojedynku honorowym...
Morgan omal nie prychnął wzgardliwie.
- A kiedyż to było? Za panowania królowej Anny?
Dobry Boże, Ronaldzie, ten człowiek ma siedemdziesiątkę
na karku.
Nagle zrozumiał, czemu ma służyć zaproszenie do
Windermere. Teraz już wiedział, dlaczego Ronald tak
bardzo nalegał. Znów odezwała się ta przeklęta sprawa
z francuskim strzelcem.
Natychmiast po dokonaniu swego „heroicznego"
wyczynu Ronald uroił sobie w swej pustej łepetynie, że
jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo i dobre imię
swego majora. Zadzierżysty oficer, znany swoim żoł-
Inierzom jako Szalony Morgan, nagle został zmuszony
do zachowywania rozsądku na polu bitwy.
Istotnie, rzucać się w wir walki, nie bacząc na zagroenie,
kiedy człowiek musi się martwić tylko o własną
skórę, to jedna sprawa, ale mieć w takiej chwili uwieszonego
u swego boku młodego podwładnego, to już
całkiem co innego. Morgan najbardziej obawiał się, że
porucznik Palf ry pewnego dnia zechce przyjąć we własną
pierś przeznaczony dlań cios szpady czy kulę. A tego
na pewno nie chciałby mieć na sumieniu.
Oczywiście, co innego, gdyby własnoręcznie udusił
Ronalda, a prawdopodobieństwo takiego zakończenia
ich znajomości wzrastało z każdym dniem. Nawet kiedy
obaj opuścili szeregi armii i wrócili w stosunkowo
spokojne okolice Londynu, Ronald nieustannie deptał
mu po piętach i plątał się pod nogami jak przeklęty
anioł stróż w przedniej jakości niebieskim surducie
i zdobnych butach z cholewami.
Morgan wycelował w przyjaciela widelec, jakby to
była broń.
- Nie myśl sobie, że nie wywęszyłem, do czego zmierzasz,
usiłując znaleźć pretekst, aby mnie wywabić
z Londynu i uchronić przed zazdrosnym mężem... który
pewnie już nawet nie podniesie pistoletu bez pomocy
lokaja. Walczysz z wiatrakami... jak zwykle zresztą.
Ronald zmrużył oczy.
- Nie szukam pretekstów. Ojciec naprawdę poprosił
mnie o twoją pomoc. Przypadkiem stało się to w samą
porę.
- W samą porę, faktycznie.
- A poza tym, skoro tak bardzo pożądasz kobiecego
towarzystwa - ciągnął Ronald - pozwolę sobie przypomnieć
ci, że mam dwie siostry, Bettinę i Ariadnę. Wciąż
z nami mieszkają.
- Wciąż z wami mieszkają, hę? Wierz mi, nie wywabisz
mnie z Londynu wdziękami swoich piegowatych
siostrzyczek!
- Dla twej informacji, to brylanty czystej wody. Nie
mają zbyt wiele rozumu, to prawda, ale ty za to masz
go aż za dużo dla ciebie samego!
- Dziękuję... to chyba komplement?
- Daj spokój, stary druhu - tym razem Ronald omal
się nie rozpłakał. - Powiedz, że to zrobisz. Szalony Mor-
gan Pearce nigdy nie cofa się przed wyzwaniem - oczy
mu zabłysły. - Poza tym mam wrażenie, że czytelnicy
chętnie sięgną po wspomnienia z wojny, zwłaszcza teraz,
kiedy już pokonaliśmy Napoleona. Grambling
House rzeczywiście może zacząć przynosić zyski.
Morgan zgromił go wzrokiem.
- Nie ucz mnie, jak prowadzić interes. - Odsunął talerz
i chwycił szklankę czerwonego wina. Opróżnił ją
szybko pod uważnym, wyczekującym spojrzeniem towarzysza.
Ronald kilkakrotnie potarł podbródek kostkami
palców.
- Nie musisz spędzić tam więcej niż dwa tygodnie - kusił,
wyczuwając słabszy punkt w zbroi przyjaciela. - Powinno
wystarczyć, żeby ojciec z powrotem wdrożył się
do pracy. Oczywiście, aż się pali do tego, aby ci pokazać
Windermere, więc nie będzie to tylko nocne markowanie.
Problem w tym, że Morgan lubił nocne markowanie.
Dlatego właśnie zgodził się przejąć kierownictwo Grambling
House od wuja, który przeszedł lekki atak apopleksji.
Dzięki temu legła w gruzach życiowa maksyma
jego ojca - że Pearce'owie nie kalają się żadną formą
handlu, nawet najbardziej elegancką i wyrafinowaną.
Ronald nie był wiele lepszy. On też sądził, że to tylko
chwilowy kaprys złotego młodzieńca, którym ten
szybko się znudzi. Stało się jednak inaczej - Morganowi
wydało się nawet, że osiąga pierwsze sukcesy, i czuł,
ie nie powinien tracić rozpędu, przekazując sprawy
ręce zastępców.
Mimo wszystko Ronald miał częściowo rację. Grambling
House mógł wiele skorzystać na dobrze napisanych
memuarach. Kariera wojskowa generała sir Janua
Palfry'ego obejmowała wiele dziesięcioleci. Widział
walki na polach bitew wojny z koloniami amerykańskimi
i w Indiach, a jego zimna krew w obliczu ognia
przeszła do legendy.
Memuary zdecydowanie miały swoje zalety, ale nie
wtedy, kiedy wymagały od Morgana kilkutygodniowej
nieobecności w Londynie. Udało mu się wreszcie zagrzać
miejsce i nie spieszył się, aby znów zakłócić równowagę.
Właśnie miał wygłosić stanowczą i ostateczną odmowę,
kiedy popełnił kolejny błąd, podnosząc wzrok na Ronalda.
A Ronald miał znowu w oczach ten wyraz radosnego
oczekiwania, który błąkał się tam od czasów Travertiny.
Wyraz, przypominający Morganowi spojrzenie szczeniaka
spaniela, którego miał w dzieciństwie - te same przejrzyste,
brązowe ślepia, ta sama niewypowiedziana obietnica,
że od „nie" niechybnie pęknie mu serce.
- Och, dobrze - rzekł ostatecznie, siląc się na pogodny
ton. - Pojadę do Palfry Park, skoro ma cię to uszczęśliwić.
Możemy pojechać do Windermere, a potem...
- O, nie - szybko przerwał mu Ronald. - Nie pojadę
z tobą. Mam tu tysiąc spraw do załatwienia i zajmie
mi to jeszcze z miesiąc. Poza tym w przyszłym tygodniu
jestem umówiony na kolację u Carltonów. Nie
mogę przecież zawieść regenta, jak sądzisz?
Morgan zmełł w ustach przekleństwo. Ronald nigdy
nie był geniuszem taktycznym na polu bitwy, ale tym
razem, z pomocą odwiecznego długu honorowego, jakoś
zdołał go przechytrzyć. Oczywiście, głównie była to jego
własna, Morgana, wina. Cztery lata temu w Hiszpanii
trzeba było powiedzieć Ronaldowi prawdę.
Cóż, poniewczasie zorientował się, że los ma szczególne
poczucie humoru.
Kitty Pearce pochyliła się nad pracą, bezmyślnie odrzucając
na bok nieposłuszny loczek, który łaskotał ją
w nos. Okno w salonie wuja było otwarte i rozkoszny
powiew od czasu do czasu muskał sekretarzyk, przy
którym wypisywała zaproszenia na ślub.
Morgan wkrótce tu będzie i razem przejrzą stronice,
które zaznaczyła w La Belle Assemblee. Wyprawa ślubna
to skomplikowana sprawa: zbyt dużo koronek
i ozdób na sukni - i Waverley gotów uznać ją za prostaczkę,
zbyt mało - i może zacząć podejrzewać ją
o kwakierskie skłonności.
Dzięki niebiosom, jej brat miał to je ne sais quoi, które
jest konieczne do skomponowania doskonałej wyprawy.
Wystarczyło tylko na niego spojrzeć, nawet pełnym
żółci siostrzanym okiem, żeby zrozumieć, dlaczego jej
przyjaciółki błagały, by mu zostać przedstawione. Przyciągał
je nie tylko doskonały krój ubrania, lecz także
szerokie bary i szczupłe ciało żołnierza. A potem były
jeszcze te intrygująco wystające kości policzkowe, które
uwydatniły się po sześciu latach wojennej tułaczki,
i ciemne oczy, w których częstokroć tańczyły diabelskie
ogniki, choć reszta twarzy pozostawała niewzruszona.
Biedny Morgan. W przeciwieństwie do niej, on sam
nigdy nie doceniał swego wrodzonego uroku i dlatego
od wczesnej młodości odziewał się z ogromną starannością.
Jakby lilia wymagała złotej oprawy. Połączenie
eleganckiego, wyrafinowanego stroju z mrocznym, cygańskim
typem urody stanowiło niebezpieczną kombinację.
A kiedy jeszcze jego ciemnej urodzie towarzyszył
złotowłosy czar Phillipa DeBurgha... cóż, ta para...
- Nie! - krzyknęła, odrzucając pióro, które pozostawiło
nieładną smugę atramentu na bibule. Obiecała sobie,
że już nigdy, przenigdy nie będzie myśleć o Phillipie. Ten
rozdział jej życia został zamknięty. Miała przed sobą jasną,
obiecującą przyszłość. Koniec dni pełnych troski
i niepokoju, koniec przepłakanych, bezsennych nocy.
Przedarła na pół zniszczone zaproszenie i wzięła ze
stosu nowe, wpisując kolejne nazwisko z listy stanowczym,
choć kobiecym charakterem pisma.
- Niewzruszona jak głaz - mruknęła z uznaniem, obserwując
dłoń z piórem.
Rozległo się ciche stukanie do drzwi i do pokoju
wszedł Morgan. Była pewna, że odzyskała już spokój,
ale napięcie na twarzy brata znów przyprawiło ją o łomot
serca.
- Dobrze wyglądasz - rzekł, muskając lekko wargami
jej policzek.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin