Wawrzyniec Rymkiewicz - Tylko radykałowie są ciekawi.pdf

(76 KB) Pobierz
63629316 UNPDF
Wawrzyniec Rymkiewicz Tylko radykałowie są ciekawi
Wawrzyniec Rymkiewicz o renesansie marksizmu. Artykuł ukazał się 13 sierpnia w “Dzienniku”
jako głos w dyskusji o modzie na marksizm na polskich uniwersytetach.
Rozpocznę od dwóch symbolicznych obrazków z naszej politycznej popkultury. Jest początek lat
dziewięćdziesiątych, Adam Michnik, bohater i męczennik demokratycznej opozycji, pije
bruderszaft z generałem Jaruzelskim. Kilka lat później jego polityczny przeciwnik, Ludwik Dorn –
w czasach PRLu student torturowany przez milicję – przyjmuje defiladę batalionów prewencji.
Solidarnościowi politycy lubią władzę. Szczególnie lubią mundury. Policjanci są dla nich ludźmi
honoru (Michnik), a dyskurs prawa karnego jest językiem ich rządów (Dorn). Trzeba przyznać, że
obaj wiele się od swoich nowych przyjaciół nauczyli. Michnik wytacza dzisiaj krytykującym go
dziennikarzom procesy sądowe. Dorn chciał niedawno wziąć strajkujących lekarzy w kamasze.
Każdemu moraliście na widok tych obrazków powinno zbierać się na mdłości. Oto odwieczna
miłość ofiar do własnych katów. Pierwotna namiętność władzy. Erotyczna fascynacja pałką
policyjną. Ja nie chcę jednak moralizować. Wręcz przeciwnie, widzę w zachowaniach
solidarnościowych polityków głęboką mądrość i przenikliwość. Rozpoznali oni bardzo szybko
istotę społeczeństwa, którym przyszło im rządzić. I dokonali tych rozpoznań wbrew tym wszystkim
kłamstwom, których pełne były nasze głowy w latach osiemdziesiątych. Wtedy polscy inteligenci
wierzyli, że na tak zwanym „Zachodzie” panuje demokracja, że są to „społeczeństwa
obywatelskie”, wspólnoty ludzi wolnych. Kiedy ten system wreszcie u nas nastał, okazało się, że
mamy do czynienia z nowym systemem niewolniczym, choć tym razem jest to niewolnictwo bez
panów. Zamiast obywatelskiej wspólnoty – tępa drzemka telewidzów, zamiast wolności –
konsumpcja. Kultura wysoka zepchnięta na margines życia i zastąpiona bełkotem popkultury.
Szkolnictwo, którego celem nie jest wyzwolenie człowieka, lecz wychowanie fachowców –
najlepiej od marketingu – a tak naprawdę izolacja młodocianych, którzy stanowią zawsze element
wywrotowy, niebezpieczny dla stabilności społecznej.
To właśnie w tym kontekście kulturowym i politycznym trzeba widzieć renesans marksizmu,
którego świadkami jesteśmy obecnie. Zanim jednak powiem, co myślę o naszych nowych
marksistach, niech mi będzie wolno pokrótce zrekonstruować pewien fragment historii
intelektualnej Polski ostatnich lat kilkunastu. Moda na marksizm nie jest bowiem pierwszą modą na
„książki zbójeckie”, która przetacza się przez polskie uniwersytety i trzeba patrzyć na nią w
znacznie szerszej perspektywie. Lata dziewięćdziesiąte to przede wszystkim tryumfalny powrót
Fryderyka Nietzschego, autora nie tylko zakazanego w PRLu, lecz także nieobecnego – z przyczyn
oczywistych – w kanonie lektur Solidarności . Jeszcze niedawno Barbara Skarga, solidarnościowy
autorytet moralny, mówiła, że słysząc nazwisko Nietzschego widzi od razu żołnierzy Wehrmachtu.
Podobne zdania można też było usłyszeć od Leszka Kołakowskiego. Po Nietzschem przyszła kolej
na Heideggera i jego diagnozę końca cywilizacji europejskiej (diagnozę, powiedzmy na marginesie,
zadziwiająco bliską rozpoznaniom Witkacego), a następnie na francuskich radykałów z generacji
‘68: Foucaulta, Deleuza, Baudrillarda. Tu znowu podniosły się głosy – można było o tym poczytać
w dawnym „Życiu” Tomasza Wołka – jak bardzo szkodliwe są to lektury. Publicyści „Życia”,
pogrobowcy Solidarności , mianowali nawet Baudrillarda patronem Kwaśniewskiego, który miał
być jakoby postmodernistą. Kwaśniewski rzeczywiście jest w jakimś sensie postmodernistą, lecz
tylko i wyłącznie jako przedmiot, a nie podmiot opisu, stanowi bowiem ekstremalny produkt
sowieckiej modernizacji i amerykańskiej globalizacji. W podobnym sensie postmodernistami są
postPGRowscy chłoporobotnicy, a także – powiedzmy to sobie szczerze – wszyscy mieszkańcy
biednego kraju nad Wisłą. Lektura francuskich radykałów pozwala tę sytuację rozpoznać i
63629316.001.png
zrozumieć. Publicyści „Życia” woleli jednak moralizować i udawać, że radykalna diagnoza ich nie
dotyczy.
Jeśli tak popatrzeć na naszą historię intelektualną ostatnich lat kilkunastu, to powrót do Marksa
wpisuje się w stosunkowo spójną sekwencję wydarzeń. Podstawowym faktem jest klęska duchowa
solidarnościowej rewolucji. Naturalną reakcją na tę klęskę: odwrócenie się ludzi młodych od
solidarnościowych moralistów, którzy okazali się – w najlepszym wypadku – niepotrzebni. Dam tu
dwa przykłady. Żyjemy w świecie, w którym dyskurs personalistyczny stał się najważniejszym
narzędziem kłamstwa i zniewolenia. Każdy telewidz jest szczególny i wyjątkowy. Firmy organizują
szkolenia pracowników pod czujnym okiem psychologów, którzy uczą, jak dbać o indywidualne
potrzeby klienta. W tym właśnie świecie Karol Wojtyła uczył o wartości osoby, dbając –
powiedzmy to do końca – o indywidualne potrzeby wiernych. I jeszcze jeden przykład. Żyjemy w
świecie, w którym władza techniki przekracza granice natury – tworząc zwierzęta transgeniczne,
naturalne artefakty – a z drugiej strony telewizja na masową skalę produkuje realne fikcje, nowe
mity. I produkcja ta, nad którą nikt nie panuje, wydaje się stopniowo przybierać jakąś naturalną,
przyrodniczą, postać. W tym właśnie świecie Leszek Kołakowski zmagał się z problemem różnicy
pomiędzy rozumem a mitem, pokazując pragmatyczną, użytkową, wartość mitu. Tak jakby wciąż
trwał wiek XVIII i jakby granica pomiędzy naturą a kulturą, rozumem a fantazmatem, użytkiem a
rozrywką nie została w zasadniczy sposób zachwiana.
Renesans marksizmu był w tej sytuacji zjawiskiem koniecznym, ostatnim słowem, które musiało
zostać powiedziane. I jako taki jest on dla mnie fenomenem zdecydowanie pozytywnym. Widzę tu
protest wobec systemu, w którym żyjemy, a który jest nie do przyjęcia. Tylko myśl radykalna, która
stawia pod znakiem zapytania oficjalne dyskursy i przyjęte wartości, pozwala zobaczyć ukryte
mechanizmy, rządzące naszym życiem. Marksizm pozwala poddać krytyce liberalny
„indywidualizm”, odsłaniając grę sił, która leży u podstaw „osoby” i jej rzekomej „wartości”. A
krytyka władzy jako źródła rzeczywistości kulturowej – marksiści mówią tu przede wszystkim o
władzy ekonomicznej – pozwala (jeśli tę krytykę pogłębić) na odsłonięcie związku pomiędzy
istnieniem a władzą. Dla nas, późnych arystotelików, istnieje to, co działa. Realność jest ściśle
związana z panowaniem. Dla marksistów mity są rzeczywiste – a także na swój sposób racjonalne –
ponieważ u ich podstaw leży układ władz, system sił, któremu te mity służą. Można uważać, taki
jest mój pogląd, że w strukturze gospodarki kapitalistycznej następuje zasadnicze odwrócenie.
Ekonomia konsumpcyjna znajduje się we władzy fantazmatów, które sama produkuje. Nadbudowa
przejmuje kontrolę nad bazą, ponieważ – dzięki rozrywce – kultura (kultura rozrywkowa albo
popkultura) powraca do natury i staje się bardziej podstawowa niż ekonomia. Najbardziej
dochodowym przemysłem jest dzisiaj przemysł rozrywkowy. To jego obrazy wprawiają w ruch
produkcję fabryczną. A istotą rozrywki jest wirtualne życie biologiczne: sport, pornografia, filmy o
zabijaniu. W ten sposób siła mitów staje się na powrót siłą natury.
Myśląc w ten sposób czynimy właśnie nowy użytek z Marksa. Każda filozofia, która pyta o
ekonomię mitów – a tylko w ten sposób można się zmierzyć z mitologią popkultury – musi mieć
Marksa za punkt odniesienia. Nawet jeśli go potem odwraca albo całkowicie odrzuca. I jest też
oczywiste, że lektura Marksa i myślenie Marksem nie musi oznaczać akceptacji łagrów albo stanu
wojennego. Podobnie, jak daleka jest droga od fascynacji Nietzschem do pochwały nazizmu, albo –
żeby dać jakiś bardziej współczesnych przykład – od fascynacji Deleuzem do sympatii dla
Czerwonych Brygad. Problem leży gdzie indziej. Problem w tym, czy neomarksiści potrafią być
rzeczywiście – w myśleniu – radykalni?
Widzę tu trzy podstawowe zagrożenia. Jest to moralizm, platonizm i popkultura. Kim jest moralista
i na czym moralizm polega? Moralistami byli solidarnościowi i postsolidarnościowi intelektualiści.
Moralista krytykuje system w imię fundamentalnych wartości tego systemu, a zarazem umieszcza
się poza – na zewnątrz – przedmiotu swojej krytyki. Opozycjoniści w PRLu powoływali się na
konstytucję i demokratyczne wartości, które ludowa demokracja powinna realizować. Sami byli w
dobrych humorach. Ich sowietyzacja nie dotknęła. Nie wiedzieli przy tym, bo wiedzieć nie chcieli,
że te wartości, których mieli pełne usta, zostały doprowadzone do skrajności i obrócone we własne
przeciwieństwo przez „demokracje” Zachodu. Że równość – powtórzę mój lament – jest równością
telewidzów, a wolność – zachowaniem konsumenta.
Otóż w podobnej sytuacji mogą się też znaleźć neomarksiści. Wartości Marksa, ideały rewolucji
francuskiej, były nie tylko fundamentalnymi wartościami „demokracji ludowych”, lecz są także
podstawą „demokracji konsumpcyjnych”. Pytanie, czy te wartości nie zostały w XX stuleciu
całkowicie wyrwane z posad i skutecznie zdekonstruowane (a zatem zarazem zrealizowane i
obrócone, powtarzam, we własne przeciwieństwo)? Moralista jest platonikiem. Wierzy ideom, nie
faktom. Platonikiem jest też najważniejszy współczesny neokomunista, Alain Badiou, który uczy o
wiecznych ideach: wolności, równości i braterstwie. Marksista-platonik jest figurą dziwaczną,
jeszcze bardziej dziwaczna jest jednak sytuacja, w jakiej się znajduje. Otóż wygłasza on swoje
lekcje do młodzieży ubranej w tiszorty z portretem Che Guevary. Ikony rewolucji dawno już stały
się produktem konsumpcyjnym. Popkultura, zauważmy, z upodobaniem odtwarza martwe formy
przeszłości. Można dzisiaj – za niewielką opłatą – wziąć na przykład udział w turnieju rycerskim.
Wielbiciele miecza i kuszy spotykają się na zamku w Malborku. Dlaczego więc zakazać młodym
ludziom pobawić się w rewolucję październikową? Albo założyć partię trockistowską? Jednak
marksista-moralista wierzy we własne słowa i wierzy w zachwyt, który widzi w oczach swoich
studentów. I w ten sposób staje się bezbronną ofiarą własnego kłamstwa.
Przyznam, że wolałbym mieć do czynienia z marksistami, którzy nie są moralistami, lecz
filozofami. A podstawowym obowiązkiem filozofa jest uczyć ludzi nieufności do tego, co widzą i
do tego, co mówią. Nie wolno zbytnio wierzyć słowom. Także tym najbardziej szlachetnym i
wzniosłym (wolność, powtórzę, równość i braterstwo). Wolałbym mieć do czynienia z marksistami,
którzy czytają Arystotelesa i wiedzą, że idee nie są nadziemskimi bytami, wznoszącymi się nad
pianą Historii, lecz istotami, które urzeczywistniają się w świecie, które niekiedy wychodzą z
siebie, przemieniają się i przepoczwarzają, przybierając na koniec monstrualną postać. Tak właśnie
stało się z europejską racjonalnością. Z projektem racjonalnego człowieczeństwa.
Filozof, zwierzę rozumne, musi przemawiać w imieniu Rozumu. Być dzisiaj filozofem to mówić
językiem Rozumu, który się rozpada, i uczyć innych tej właśnie sztuki. Filozof radykalny jest
dlatego przeciwieństwem moralisty. Umieszcza się we wnętrzu systemu – mówi jego językiem –
chociaż wie, że fundamenty są rozchwiane, a cel, do którego zmierzamy, społeczeństwo ostateczne,
nie istnieje. Historia nie ma końca. Chociaż ludzkość wciąż powtarza te same słowa. Coraz bardziej
przy tym bełkocząc.
63629316.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin