x.Jan Twardowski - Nie przyszedłem Pana nawracać - same utwory.docx

(162 KB) Pobierz

Jan Twardowski

nie przyszedłem pana nawracać


·         wiersze 1945—1985

 

suplikacje

Boże, po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty —

Iżeś stworzył papugę, zaskrońca, zebrę pręgowaną

kazałeś żyć wiewiórce i hipopotamom —

teologów łaskoczesz chrabąszcza wąsami —

dzisiaj, gdy mi tak smutno i duszno, i ciemno —

uśmiechnij się nade mną

 

·         1945–1959 z tomu wiersze [1959]

 

o wróblu

Nie umiem o kościele pisać

o namiotach modlitwy znad mszy i ołtarzy

o zegarze co nas toczy —

o świętym przystrzyżonym jak trawa

o oknach które rzucają do wnętrza

motyle jak małe kolorowe okręty

o ćmach co smolą świece jak czarne oddechy

o oku Opatrzności

które widzi orzechy trudne do zgryzienia

o włosach Matki Bożej całych z ciepłego wiatru

o tych co nawet żałują zanim zgrzeszą

lecz o kimś

skrytym w cieniu

co nagle od łez lekki gorący jak lipiec

odchodzi przemieniony w czułe serce skrzypiec

i o tobie niesforny wróblu

co łaską zdumiony —

wpadłeś na zbitą głowę

do święconej wody

 

zbawia przez…

Chrystus przez wierzących jeszcze nie poznany —

zbawia znów

przez robotników dźwigających ciężkie kosze

przez odmrożone nogi

przez bóle głowy

przez okropne mieszkania

przez nowenny nie wysłuchane

przez korkiem wykładaną ścianę

co wariatom zdrowie ochrania

przez zająca nękanego ołowiem

który stanął ze strachu na głowie

przez śmieszne życie złamane

przez chorób niewyleczenie

choć tyle włożyłeś trudu

przez niespełnienie cudu

choć jak Matka prosiłeś w Kanie

przez heretyków bezradne szukanie

przez dziobatą twarz nieforemną

przez płacz dziecka zgubionego w pociągu

co upadło nosem w ciemną noc

przez twoje własne cierpienie

to ostatnie co tak bolało

przez twoją krew i ciało

przedłuża się ramię krzyża

wyszła msza —

Jezu przez pogan wyglądany

przez wierzących jeszcze nie znany

 

o szukaniu Matki Bożej

Znam na pamięć jasnogórskie rysy,

ostrobramskie, wileńskie srebro —

wiem po ciemku, gdzie twarz Twoja i koral,

gdzie Twa rana, Dzieciątko i berło

ręką farby sukni odgadnę —

złote ramy, cyprysowe drewno —

lecz dopiero gdzieś za swym obrazem

żywa jesteś i milczysz ze mną

 


świty

Siostrze Katarzynie

Świt jak złota pszczoła

spadł mi w brewiarz i odkrył w Dawidowych jutrzniach

litery niby nóżki czarnego sokoła

Ile razy wstawałem o tej właśnie porze

i szedłem na Mszę świętą, niby w źródło wierne

Lampka wieczna jak listek krwawiący kościoła —

A nade mną na wieży, jak na siódmym piętrze,

stał szczygieł, co się ubrał w czerwień kardynała

i aniołom swój ogon na pióra rozdawał,

zostawiając na czubku dla siebie największe

Niżej ludzie godzinki poranne śpiewali —

dzień już błyskał jak okręt wojenny ze stali

I myślałem, co rano, do maryjnych pieśni

dorzucić kilka własnych, jak garstkę czereśni

Przecież Ona to sprawia, że po nocnej burzy

zobaczę nieraz Venus niby globus z róży,

że mam czasem łzę wielką, jak Chopina, w oku

Nos cały — choć koziołka fiknąłem z obłoków

 

gorętsza od spojrzenia

Żeby nie być taką czcigodną osobą

której podają parasol

którą do Rzymu wysyłają

w telewizji jak srebrnym nieboszczykiem kręcą

wieszają przy gwiazdach filmowych

Ale być chlebem

który krają

żywicą którą z sosny na kadzidło skrobią

czymś z czego robią radio

żeby choremu przy termometrze śpiewało

zegarem który w samolocie jak obrazek ze świętym Krzysztofem leci

żółtym dla dzieci balonem —

a zawsze hostią małą

gorętszą od spojrzenia

co się zmienia w ofierze

 

zdjęcie z krzyża

Rozmaite zdjęcia z krzyża bywają,

na przykład:

zdjęcie z krzyża samotności

Ktoś cię nagle odnajdzie, ugości,

mówi na ty, jak w Kanie zatańczy,

doda miodu, ujmie szarańczy

Albo:

zdjęcie z krzyża choroby

Wstajesz z łoża jak Dawid młody —

I już jesteś do procy gotowy,

gotów guza nabić Goliatowi

Ale są takie krzyże ogromne,

gdy kochając — za innych się kona —

To z nich spada się, jak grona wyborne

w Matki Bożej otwarte ramiona

 

* * *

Własnego kapłaństwa się boję,

własnego kapłaństwa się lękam

i przed kapłaństwem w proch padam,

i przed kapłaństwem klękam

W lipcowy poranek mych święceń

dla innych szary zapewne —

jakaś moc przeogromna

z nagła poczęła się we mnie

Jadę z innymi tramwajem —

biegnę z innymi ulicą —

nadziwić się nie mogę

swej duszy tajemnicą

* * *

Tylko mali grzesznicy spowiadają się długo

w niepokoju gorących warg —

potem niebo ich goni spadających gwiazd smugą,

jak pożary Joannę d’Arc

Ale wielcy grzesznicy na błysk mały przyklękną

i wypłaczą się jednym tchem —

potem noc mają cichą i jak dobry łotr świętą —

byłem z nimi, klękałem, wiem

 

na słomce

Przygasnę przy ołtarzu iskierka po iskierce

zostaną tylko buty jak przydeptane serce

Lampka wieczna jak lizak czerwony —

lub policzek żołnierza, który gra na trąbce

Msza się dzieje. Matka Boska mnie trzyma

jak niezdarną bańkę na słomce

 

naucz się dziwić

Naucz się dziwić w kościele,

że Hostia Najświętsza tak mała,

że w dłonie by ją schowała

najniższa dziewczynka w bieli,

a rzesza przed nią upada,

rozpłacze się, spowiada —

że chłopcy z językami czarnymi od jagód —

na złość babciom wlatują półnago —

w kościoła drzwiach uchylonych

milkną jak gawrony,

bo ich kościół zadziwia powagą

I pomyśl — jakie to dziwne,

że Bóg miał lata dziecinne,

matkę, osiołka, Betlejem

Tyle tajemnic, dogmatów,

Judaszów, męczennic, kwiatów

i nowe wciąż nawrócenia

Że można nie mówiąc pacierzy

po prostu w Niego uwierzyć

z tego wielkiego zdziwienia

 

o łasce Bożej w brzydkim kościele

Kościółek był tak brzydki, że nie powiem który,

brzydota wprost się lała z każdej większej dziury

Dobry święty Antoni miał twarz wykrzywioną,

inny święty był lepszy, lecz przed wojną spłonął

Została po nim broda na pace przy murze,

wota i dwie donice na fikusy duże

Barankowi z chorągwi popruły się żebra,

a za oknem drżał deszczyk z jaskółek i srebra,

o cały cmentarz dalej, gdzie już las wysoki

kolory czarnych jagód składał na obłoki

W samym rogu świątyni baldachim jak szczudło

łowił mole we frędzle, tuż — ambony pudło

I nagle cud się zdarzył,

że w to straszne wnętrze —

szły na mnie jakieś dłonie od winnic gorętsze —

i uniosły mą duszę nad rude aniołki

pod Matki Bożej oczu szafirowe pąki

wtedy sercem ukląkłem. I płakałem wiele

 

list

Jeśli świętą zostaniesz, wszystko będzie święte w twoim życiu,

łoże twardo słane, niepokoje i oschłość,

wspomnienie spisane ukradkiem w pamiętniku,

szorstki strój brązowy i każde z twych przeziębień,

każdy twój ból głowy,

zwykły klęcznik skrzypiący, posypane mrokiem

pod niemodnym welonem twe oczy głębokie

Pacierz, posługi w kuchni, szorowane schody,

chorej siostrze podany łyk źródlanej wody,

w czasie burzy sierpniowej, gdy wicher uparty

wieje w celę jak w złoty śpiewniczek rozdarty

Droga długa, kłująca, ciernista, niełatwa,

i od lampki wieczystej krwawa zadra światła,

co spadnie po nieszporach na twą ciemną głowę —

gdy siostrze przełożonej drżą brwi jowiszowe

Będzie ci, dziecko, dobrze. Krzyż pójdzie za tobą —

i Jezus, co pod krami pochmurnego nieba —

miłość w ranach ukrywa i w kruszynach chleba

Rankiem, na mszę cię zbudzą te same kasztany,

co mnie zawsze budziły, bzu szerokie kiście

i szpaczek ci za furtą klasztorną zaśpiewa

w dni ferialne po cichu, w święta uroczyście

Lecz nagle list przerywam. Ktoś puka. Otwieram

To tylko anioł przyszedł. Przesyłam go w liście

 


do siostry zakonnej

Choć nie ma gwiazdy nad twoją głową

z Betlejem —

Niewidocznego w chlebie i cierniach

przyzywasz śpiewem

Choć własnej duszy nawet nie widzisz

oczyma —

w obrazach tylko Matka Najświętsza

Dzieciątko trzyma

Swój dawny uśmiech dziecięcej twarzy

ukaż nade mną —

choć tak się nagle z Bogiem ukryłaś

w ogromną ciemność

 

dom rekolekcyjny

Siostrze Teresie

Wzruszyłeś rńnie, Grzegorzu, że chcesz rekolekcje

po tylu długich latach nareszcie odprawić

Jest dom rekolekcyjny. Zaraz go opiszę —

Dom przed chwilą wspomniany w ciemnych lasach tonie,

daleko poza miastem kościółek nieduży

i figura Najświętszej Panny, i Jezusa dłonie

jak dwa światła, co spadły grzesznikom w podróży

Jest tam i rzewna nowość. Osiołki, co dzwonią

ciągnąc wóz, lecz się zaraz sosnami zasłonią

Nie komnaty, a cele. Każda ma swe imię

Cela Aniołów Stróżów, cela świętej Klary,

a inna z brzozą w oknie, któraś tam z choinką

W korytarzach stąpanie. W stojące zegary

skrył się czas — zwierz cierpliwy, mrukliwy i stary

W kaplicy czeka Jezus z bardzo jasną głową,

klęcząc, przypomnij sobie każde matki słowo,

katechizm, prawdy wiary, piękne lata młode —

(lekko płynąć, gdy trzymał ktoś mocno pod brodę)

Gdy w chmury, skrzydeł pełne, wiatru letni taniec

z czarnych ptaków układa nad domem różaniec —

porzuć szybko swych grzechów niedorzeczne trudy,

swój zamek na księżycu, miłości i złudy

Wróć szybko do swej celi. Anioł pookrywa

skrupulatów bezsennych, jak nagich w pokrzywach

Szczęściem jest — własnym światłem więcej już nie świecić,

tylko Boga pokochać. Światłem Boga płonąć —

I na koniec z radości, nie mówiąc nikomu —

własną duszę odnaleźć właśnie w leśnym domu

Gdy wieczorem wyruszysz, krzyżyk weź na drogę

Psy tam wszystkie łaskawe. Wybiegną w pokłonach

 

o spacerze po cmentarzu wojskowym

Że też wtedy beze mnie

przewracali się w hełmie

lecąc twarzą bledziutką na bruk

Jurku z Wojtkiem i Jankiem

klękam z lampką i wiankiem

z czarnym kloszem sutanny u nóg

Przeminęło, odeszło w milczeniu

jak pod kocem na wycieczce ziemia —

świecę lampkę rękoma obiema

gdzie pod hełmem dawnych oczu nie ma

 

pożegnanie wiejskiej parafii

Pożegnać wikariatkę na niewielkim piętrze

zabrać Biblię w tłumoczek kazania gorętsze

a sad sobie zostanie z gęsiami i płotem

strasząc konie proboszcza kasztanów bełkotem

Niechaj memu następcy kwiatem w brewiarz spada

wart bo lepszy ode mnie i mądrzej spowiada

Jeszcze skryję się w kościół. Nie chciej tu mnie widzieć,

bo ksiądz płacząc sam siebie jak grzechu się wstydzi

Tylko spojrzeć. Ten święty z pospolitą głową

jakieś śmieszne serduszko z wstążeczką różową

spośród wotów świecące jak żuczek z ukrycia

w czas co na usługach i śmierci i życia

Pora odejść. Nie płoszyć myszy i pacierzy

patronów dobrej sławy złej sowy na wieży

Pora odejść żal tając jak iskry niezgasłe

że mnie ze wsi zabrali by pokrzywdzić miastem

Tak smutno psy porzucać. Tak zapomnieć trudno

wodę w stawie mierzoną złocistą sekundą

las z dzięciołem

kukułkę uczącą w gęstwinie

jak śmiesznie jest powtarzać tylko własne imię

przybłędę co na rzece wywrócił się z łódką

i spoczywa pod krzyżem krzywym z niezabudką

Żal szkoły dzieci w ławkach woźnej z pękiem kluczy

chociaż lepiej że przyjdzie tu ktoś inny po mnie

stopnie gorsze postawi lecz czegoś nauczy

Żal kulawych i głuchych chorego w szpitalu

bardzo dawnej paniusi w przedpowstańczym szalu

przygotowań do wilii smutnej oczywiście

gdy opłatek od matki drży na poczcie w liście

Jeszcze tu kiedyś wrócę. Nocą po kryjomu

wiersz o świętej Teresce dokończyć w tym domu

Po cmentarzu pobłądzę. Ty dłońmi dobrymi

przebacz wszystko. Pochowaj między najgorszymi

 

taca

Lubię chodzić w kościele z dużą tacą

słuchać jak dziwnie pieniądz o dno głucho stuka

gdy ktoś od nawy głównej przepychać się zacznie

babcia szpilą ukole penitent ofuka

Gdy ktoś pobożny cicho posądzi o chciwość

a pani z parasolem obmówi że żebrzę

nareszcie mogę widzieć swą twarz nieszczęśliwą

odbitą z kolorami na wesołym srebrze

A czasem marzę sobie: z tego wzrosną wieże

kaplice którą piękniej przebudować trzeba

a ludzie sądzą dalej że proboszcz z wikarym

za chodzenie z tacami nie pójdą do nieba

 

* * *

W miasteczku, w którym ludzie wymieniają uśmiechy

gdzie nie ma nic niezwykłego

w pokoiku, o który kasztan się roztrąca —

gdzie żyjesz poza sobą

Mówiąc „Aniele Stróżu” — rozmyślasz co rano,

że święty drepce tam, gdzie fruwa anioł

Nikt twych trudów nie liczy, a jeśli ocenia —

to słusznie, że ci przyjdzie umrzeć z przemęczenia

Złóż swój żal do pamiątek —

i pomódl się ze mną —

o tę świętość —

najprostszą, jak wróbel powszednią

 

prymicja

O wiersze smutne moje,

w tym stroju pełnym haftu przed krzyżem Pańskim stoję

Jurkowi na Powązkach wojskowa dźwięczy sława,

a mnie tasiemka alby zakwitła u rękawa

O Jezu potłuczony, z tą szramą i ta róża,

na chłopców spójrz z Powiśla, co do mszy przy mnie służą

Niech jednym choć oddechem westchnienie mi powierzą

czupurnych rówieśników co pod gruzami leżą

 

do kaznodziei

Na rekolekcjach nie strasz śmiercią —

bo po co

Za oknami bór pachnie żywicą,

pszczoły z pasiek się złocą

w abecadłach dzieci oczy mrużą

Nie dręcz babek, dziadków czcigodnych,

oblubienic w kapeluszach modnych

rozmodlonych przed poślubną podróżą

Mów o częstej komunii z Chrystusem —

złotych sercach bijących w ukryciu,

z katechizmu o cnotach najprościej,

i że grzechy przeciwko nadziei

są tak ciężkie jak przeciw miłości

Nie o śmierci mów z ambony — o życiu —

O żonie szukającej z lampą w ręku

igły zagubionej w ciemny wieczór,

żeby mąż nie miał skarpet podartych —

wczesnej wiosny na piętach nie czuł

Jak najwięcej o dobrych uczynkach,

o gościnnych domach, poświęceniu,

o Jezusie na naszych ołtarzach

tak samotnym w każdym Podniesieniu

I błogosław kaznodziejską dłonią

babciom, starcom, młodzieńcom i pannom —

wszystkim dzieciom, co się w berka gonią,

zimą tęskniąc za łyżwami i sanną

 


Kochanowskiego przekład psalmów

Powróć mi Panie z dawnych lat

herbaty gorzkiej łyk w manierce

i umarłego ojca list

sweter od siostry matki serce

Kochanowskiego przekład psalmów

spalony z Wilczą w czas powstania

i wszystko, czego życzę innym —

a sam niestety nie dostanę

I spowiedź świętą z dawnych burz

gdy łzy ważyła ręka Zbawcy —

i jeszcze jeden jakiś dzień

z dzieciństwa mego na ślizgawce

Ten śnieg co mi na oczy spadł,

i to com szeptał bezrozumny —

a potem jak najcięższy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin