W DRODYE _ 7 2009.pdf

(871 KB) Pobierz
Microsoft Word - Dokument1
W numerze 7/2009:
ROZMOWA W DRODZE
Ludzie mnie fascynują o odkrywaniu świata, oszustwach w dobrej wierze i radości ze spotkań
– rozmowa z podróżnikiem Ryszardem Czajkowskim
NIE ZMARNOWAĆ PODRÓŻY
Migawki z trzech kontynentów od wielkiego świata do zastodola – Józef Baran
Zadomowieni w smudze cienia o zagubionych pielgrzymach – Jarosław Kupczak OP
Suma smaków zapiski z Umbrii – Roman Bielecki OP
Jak rodzi się miłość w miejscu, w którym umarła zapiski z Jerozolimy – Stanisław Nowak OP
Uczeń muszli „Drogi do Santiago” Ceesa Nootebooma – Marcin Cielecki
OPOWIADANIE
Piekło i niebo wokół Matki Teresy – Jan Grzegorczyk
MYŚLĄC KOŚCIÓŁ
W Kościół wierzyć nie trzeba o pokusie bałwochwalstwa – Piotr Napiwodzki OP
Kotwica wiary „Credo. Symbol naszej wiary” Hryniewicza, Karskiego i Paprockiego –
Marcin Cielecki
KIEDY SIĘ MODLISZ
Ogień hostii – MariePascal Jégou
SZUKAJĄCYM DROGI
„Uświęca się niewierzący mąż dzięki swej wierzącej żonie” – Jacek Salij OP
FELIETONY
Étiennette – Małgorzata Musierowicz
O powodach irytacji – Dariusz Kowalczyk SJ
(Nie)cierpliwość wobec Boga – Jarosław Makowski
Wyznanie wiary – Jan Góra OP
Indygo – Grzegorz Górny
ROZMOWA W DRODZE
Ludzie mnie fascynują
rozmowa z podróżnikiem Ryszardem Czajkowskim
Podróżnik musi mieć miejsce, do którego może wrócić. Podczas wyprawy staram się nie
myśleć o domu, ale gdy pada hasło powrotu, to chciałbym być w nim jak najszybciej. Nie
mogę powiedzieć, że tęsknię. To byłaby nieprawda. Wystarcza mi świadomość, że wrócę.
Dobrze mieć takie miejsce na Ziemi.
Panie Ryśku, można tak podróżować bez końca?
Sam już nie wiem, czy mi to sprawia przyjemność, czy to raczej wewnętrzny przymus. Po
prostu muszę podróżować. Marzy mi się, by każdy wyjazd był pasmem nieustających radości.
Nie zawsze się to udaje, bo marzenia są różne od rzeczywistości. Niemniej wiele moich
wypraw takimi było. Radość z samej podróży, ze spotkanych ludzi. To właśnie jest dla mnie
ważne. Dlatego w pewnym momencie życia zacząłem myśleć o podróżach „na poważnie”.
W nagrodę za wytrwałość, po latach odnalazł Pan nawet Wyspy Szczęśliwe…
Tak, na Quirimbie. To odizolowana od świata wyspa na Oceanie Indyjskim. Tam panowało
absolutne szczęście, aż wierzyć mi się nie chciało. Szczęście związane z filozofią życia.
W plemionach Bantu, które mieszkają na wyspie, nie ma czasu przyszłego, co sprawia, że
ludzie mają zupełnie inny od naszego stosunek do chwili obecnej. Tamtejsze życie jest proste.
Dba się o autorytety. Przywódców nie wyzywa się od najgorszych, ale im się ufa. Szczęście
tych ludzi jest niekłamane. Nikt nikomu nie zwraca uwagi, co wydaje się niewiarygodne. Nie
ma cwaniactwa, bo jego przejawy są od razu tępione. Więzienia są niepotrzebne. A potrzebne
są rzeczy proste. Ludzie dzielą się nimi. Zbyteczne rzeczy obciążają nas. Przywiązujemy się
do nich i niełatwo się nimi dzielić. Ale i na Quirimbie raj się skończy. Nasz system
cywilizacyjny, który wszędzie dociera, wpływa na zmianę wartości.
W „Moich podróżach” pisze Pan, że „ideałem podróży byłoby tworzenie nowych idei,
a każda wyprawa powinna czegoś nauczyć”. Brzmi to jak zadanie do wykonania.
Jako dzieciak zaczytywałem się w Heyerdahlu. Zrozumiałem wtedy, że świat jest już
właściwie odkryty, ale trzeba przecież robić coś dalej. Jestem fizykiem i z tej racji brałem
udział w wyprawach naukowych. Moje prace czytało parę osób. To był mój cel.
Dziś próbuję dotrzeć do szerszego kręgu odbiorców. Szukam ciekawych skojarzeń,
sformułowań, staram się zobaczyć coś, co innym może umknęło. Bez tego zaangażowania
podróż właściwie jest nieważna. Dla mnie podróżowanie to poszukiwanie różnic
i podobieństw. Matka, która kocha dziecko, zalotna dziewczyna, chłop, który chciałby być
dzielny… Możemy ich spotkać wszędzie, ale mądrość życiowa każdego z nich jest inna. My
chcielibyśmy być Einsteinami, a dziewczyna w Afryce chciałaby być dobrą matką czy
gospodynią. I nie wiem, czy dla niej nie są to wartości najwyższe? Jest kolosalna przepaść
między nami, a ja staram się wyłapywać te różnice w mentalności. Poza tym każda podróż ma
inny cel. Połowa moich wypraw – np. na Antarktydę, na Spitsbergen – to były wyprawy
naukowe. Zajmowałem się fizyką, glacjologią i to było proste. A teraz mam kłopot, bo
wszędzie, gdzie przyjeżdżam, było już mnóstwo ludzi. Jednak – choć może to wyglądać na
zarozumiałość – jestem przekonany, że zobaczę coś, co uszło uwadze poprzedników. Jak na
przykład ostatnio w Egipcie. Dostrzegłem w meczecie półki z książkami, a nawet z gazetami.
Obok ludzie się modlą, ktoś czyta, inni śpią. To niesamowite. My nie jesteśmy do tego
przyzwyczajeni. Dla nas kościół jest miejscem Boga, w jakiś sposób On tam istnieje. To
narzuca nam sposób zachowania. A w Egipcie coś zgoła odmiennego. Bez tych poszukiwań
i odkryć wyprawa nie ma wartości.
Pierwsza Pana wielka wyprawa to ekspedycja badawcza na Antarktydę – półtora roku.
Ekscytacji zapewne towarzyszyło poczucie samotności, oddalenie od rodziny, nie
wspominając o zimnie. To doświadczenia graniczne.
Jeszcze jako młody chłopak marzyłem o Antarktydzie. Organizowaliśmy „wyprawy
antarktyczne” z kolegami. Szedłem zimą z namiotem do Puszczy Kampinoskiej albo robiłem
spływy zamarzającą Wisłą. Zaprzęgaliśmy psy i ruszaliśmy na Pustynię Błędowską. Te
chłopięce zabawy okazały się potem bardzo przydatne. Na Antarktydzie byłem z Rosjanami.
Dobry czas, również na wyjaśnienie wielu spraw historycznych między nami. Wiemy, jakie to
trudne, nie tylko na poziomie państw, ale i na poziomie koleżeńskim. Do dziś mam przyjaciół
polarników w Rosji.
Rok rozstania z rodziną to jest oczywiście problem. Były momenty słabości, gdy noc polarna,
gdy nie można wyjść na zewnątrz, gdy badania świata musiały ograniczyć się do
laboratorium. Ale były i chwile wielkie. Jak wtedy, gdy po wypadku lotniczym szliśmy we
dwóch ze znanym geografem rosyjskim Leonidem Dubrowirem i on mnie spytał: „Rysiek,
byłeś w takim miejscu, gdzie nie było jeszcze człowieka?”. „Nie byłem” – odpowiadam. On
mi na to: „To teraz jesteś”. Oczywiście z czasem nabrałem dystansu do pojęcia „miejsce,
gdzie nie było człowieka”. Na Spitsbergenie wspinałem się na górę, całkowicie przekonany,
że jestem pierwszym człowiekiem na niej… a tam na szczycie widzę kopczyk. Usypali go
topografowie norwescy jeszcze przed wojną. To mnie nauczyło, że powiedzenie „pierwszy”
jest bez sensu.
Może nie jako pierwszy, ale zdobył Pan szczególną górę. Mam na myśli Igłę Czajkowskiego.
A tak! Ja się tym bardzo chwalę ( śmiech ). Znajduje się na wyspie King George na
Antarktydzie. Zdobyliśmy ją we czterech w roku 1977: Ryśki i Krzyśki. Wspinałem się
z Ryszardem Szafirskim – himalaistą, Krzysztofem Ździtowieckim i Krzysztofem Zubkiem.
Zdecydowaliśmy się ją nazwać Pico Polaco. Kartkę z nazwą zostawiliśmy na szczycie. Ale
w 1980 roku koledzy topografowie chcieli zrobić mi przyjemność i nazwali górę moim
imieniem. Gdy potem mojemu wnukowi pokazałem mapę, powiedział w uczony sposób, że to
przypadkowa zbieżność nazwisk. Córka zaś mi mówi: to więcej niż habilitacja.
Jest Pan członkiem Klubu Odkrywców. Co uważa Pan za swe największe odkrycie?
Dla mnie odkrycia to nie sprawa miejsca, lecz poznawania różnic, o których mówię. Choć
fantastyczne było np. odkrycie wioski w Mozambiku, gdzie kobiety i mężczyźni mówią
innymi językami. W publikacjach światowych uczeni podawali, że takich wiosek już nie ma,
a tu proszę – ja ją znajduję. Są też odkrycia zupełnie „prywatne”, takie tylko dla mnie,
związane z zachwytem przyrodą. Przyroda fascynuje mnie bardziej niż to, co stwarza
człowiek.
Niemniej to spotkanie z człowiekiem zajmuje uprzywilejowane miejsce w pańskich
podróżach?
Tak. Zaczęło się od Afganistanu. To dla mnie była fundamentalna wyprawa. Nauczyłem się
wtedy staroperskiego, farsi. I zrozumiałem, że ludzie żyjący tam w górach rządzą się innymi
prawami niż ja, że ich mentalność jest inna, że inaczej rozumieją wiele pojęć. To mi dało
impuls do zajęcia się antropologią, a sprawy społeczne zaczęły mnie interesować bardziej niż
krajobrazy. Ludzie mnie fascynują. I śledzę to, próbuję odkrywać. Choć to bardzo trudne, gdy
zorientuję się w tych różnicach. Bo jak je nazwać, opisać?
Czy różnice kulturowe są dla Pana wyzwaniem? Nie zdarzyło się być w wewnętrznym
konflikcie, tak że musiał Pan zaakceptować coś, na co nie chciał się zgodzić?
Ja te wszystkie różnice w jakiś sposób akceptuję. Bo to wynika z ciekawości świata. Kiedy
mówię np. o fascynacji islamem to, choć jestem katolikiem i wcale się tego nie wypieram, ta
fascynacja jest prawdziwa. Ale w pewnym momencie uświadamiam sobie, że jestem
oszustem, że kłamię, biorąc np. udział w uroczystościach religijnych. Ludzie zaczynają się
cieszyć, że ja robię to, co oni, a przecież nie jestem jednym z nich. Parę razy to przeżyłem
w Tybecie. A było tak: tam w świątyniach nie wolno robić zdjęć i zdarzyło się, że wyjęto mi
film. Gdy więc w Lhasie, najświętszym miejscu Tybetańczyków, zrobiłem tylko sześć zdjęć
i schowałem aparat, ludzie to docenili. Od razu podeszli do mnie, abym się ustawił z nimi
w kolejce do ich bóstwa. Nawet dali mi prezenty dla bóstw, uczyli pokłonów. I widziałem ich
wzruszenie w związku z moją obecnością. Wtedy właśnie pomyślałem, że przecież ja
oszukuję.
Czuł Pan, że zdradza siebie?
Czułem, że oszukuję ich. Do dziś mam wątpliwości, czy tak należy robić, choć poddaję się
temu. Nigdy nie kryję się z moją wiarą, z wyznawanym systemem wartości. Ja nawet to
manifestuję. W Indiach brałem udział w Kumbha Meli – kąpieli sadhu (świętych mężów)
u źródeł Gangesu. To święto odbywa się raz na dwanaście lat. Przyszło 120 tys. sadhu
z bardzo odległych miejsc. Niektórzy przeszli 1500 kilometrów. Fascynuje mnie to, że religie
hinduistyczne nie są w ogóle zinstytucjonalizowane, a można zorganizować takie święto.
Jak chodziłem do sadhu, od razu mówiłem, że jestem katolikiem. „A tak, twój Bóg jest dla
nas tak samo ważny jak nasz” – odpowiadali. I czasami musiałem wysłuchać półgodzinnej
opowieści o tolerancji. No i siadłem razem z takim świętym mężem. On zdawał sobie sprawę,
że należymy do innych religii, a prosił, bym udzielił błogosławieństwa komuś, kto do nas
przychodził. I wszystko było w porządku. Czasem ludzie sami zadawali mi pytania o moją
religię. Podobnie w Afryce, gdzie wierzenia się zmieniają. Tam nie udawałem kogoś innego.
To bardzo dobrze, gdy się ma taką porządną religię jak katolicyzm. Wtedy mogę na każde
pytanie odpowiedzieć, wiem, jak mam postępować. Oczywiście muszę się pilnować.
Znacznie mocniej żyć w zgodzie z tym, co deklaruję. Ludzie, których spotykałem, zawsze
byli bardzo delikatni, wrażliwi na moją religię.
Podróże są dla Pana również rodzajem duchowej pielgrzymki?
Podróże to zwykła sprawa. A sprawy wyższe, rozważania egzystencjalne interesowały mnie
już od dzieciństwa i to bardziej niż sprawy realne. Ciągle się na tym łapię i czasem mnie to
już męczy, zwłaszcza na starość. Mam w sobie potrzebę analizowania tego, co mnie otacza.
Przeżycie to mało. Definiowanie jest dopiero uwieńczeniem tego, czego doświadczyliśmy.
Czy wyprawom nie towarzyszyło czasem krępujące poczucie bycia obcym, intruzem
w miejscach, do których Pan docierał?
Nie tam, gdzie jest uśmiech! W miejscach, do których się udaję, jestem dla ludzi tak samo
ciekawą osobą, jak oni dla mnie. Poznajemy się nawzajem. Jasne , jest niepokój, gdy człowiek
„dziki” ma kałasza. Ale wtedy zadaję sobie pytanie, czy on jest już wychowany na wzorcach
europejskich, czyli pije wódę i chciałby mnie okraść? Tu jest niebezpieczeństwo…
Przede wszystkim jednak ludzie ujmowali mnie swą serdecznością, mądrością. W Afryce na
przykład byli tak otwarci, że gdy podpatrywałem, jak oni coś robią, a ja potrafiłem zrobić to
lepiej, nie obrażali się, gdy im podpowiadałem, by zrobili to inaczej. Miałem też sympatyczną
przygodę w Nepalu. Tam dzieci uczą rodziców tego, czego się nauczyły w szkole. Tamtejszy
nauczyciel matematyki miał problemy z trygonometrycznymi wzorami połówkowymi –
prosta rzecz. Zaoferowałem się, że mogę pomóc. Szybko go nauczyłem, a on był nawet
zdziwiony, że ja rozumiem zadania z jego książki. Potem poprosił mnie, abym wytłumaczył
to dzieciom. To, że ja go uczyłem, nie było dla niego dyshonorem. I tak, pod Machapuchare
(piękny szczyt, nie wolno tam teraz wchodzić, bo tam duchy mieszkają – śmiech ) uczyłem
dzieci matematyki. Zamieszkałem z tymi ludźmi. A jak już miałem się żegnać, to starsza
córka gospodarzy wygłosiła przemowę… po nepalsku. Jak ludzie chcą się porozumieć, to się
porozumieją! Kłopoty pojawiają się, gdy chcę porozmawiać np. o religii, sposobie życia.
Wtedy nawet język nie pomaga, bo pojęcia są inne. My inaczej rozumujemy. I nie jest to już
tylko sprawa słownika. To trudne układy, inne sensy. Ale ludzie pomagają i świetnie się
rozumiemy. Taka nauka poszerza horyzonty. Oczywiście nie ufam swojej znajomości
języków. Więc gdy mnie po powrocie pytają, w jakim języku rozmawiałem, odpowiadam: nie
wiem!
Z egzotycznymi podróżami wiąże się egzotyczne jedzenie, a z nim różne – niekoniecznie
przyjemne – niespodzianki. Jada Pan wszystko, co Panu podadzą?
Gdy jeździłem do Azji, początkowo obawiałem się tamtejszego jedzenia. Dlatego bardzo je
ograniczałem. I tego trzymam się do dziś. Mam wypróbowaną metodę, by nie załapać
jakiegoś choróbska: muszę w sobie najpierw wytworzyć przeciwciała. Próbuję więc, co mi
smakuje. A potem można na odmianę jeść… to samo. W Indiach np. jem soczewicę i dla
odmiany soczewicę ( śmiech ). Co drugi dzień. Upycham sobie kalorie, pijąc herbatę, do której
wsypuje się dziesięć razy więcej cukru niż u nas. Kiedyś wypiłem 24 filiżanki takiej herbaty.
W Afryce jest tak fajnie, że nie muszę się zachwycać jedzeniem. Gdy coś mi nie smakuje,
mogę powiedzieć: „Co za świństwo, ja tego nie zjem”, a gospodyni się cieszy razem ze mną
i drugie takie świństwo mi przynosi. Ale nigdy nie wolno udawać. Ludzie cenią sobie
szczerość. Lepiej powiedzieć prawdę, niż zjeść coś, czego się brzydzisz – bo fałsz oni widzą.
Do smaczniejszych rzeczy, które miałem okazję jeść, należy tzw. kapusta miliarderów.
Z wierzchołka kokosowej palmy wypreparowuje się biały rdzeń, który ma zaledwie
kilkanaście centymetrów długości i jest gruby jak marchew. Gotuje się go przez kilka minut.
Najlepiej smakuje z masłem. Przypomina szparagi, ale miejscowi raczej go nie jedzą, bo
trzeba wyciąć palmę. A ta przecież daje kilkadziesiąt orzechów rocznie przez kilkadziesiąt lat.
Po niezwykłych potrawach, czas na kolejny Pański niezwykły wyczyn. Rok 2001 – przelot
dwupłatowym „Antkiem” z Krakowa do Bukavu.
Takim samym samolotem – AN 2 – wcześniej lecieli amerykanie z RPA do Nairobi. To
znacznie krótsza trasa, a nakręcono o tym film. A my po cichu, bez rozgłosu. Zostaliśmy za to
dofinansowani uczuciowo. Prawie tydzień czekaliśmy na start. Leciało nas czterech,
a pilotował nasz wielki szybownik Jan Wróblewski.
Latanie fascynowało mnie od młodości. To nie tylko umiejętność prowadzenia samolotu
i trzymania sterów. Ważna jest cała organizacja. Mieliśmy ograniczoną ilość paliwa, dlatego
nie mogliśmy latać w nocy. Przed zachodem słońca musieliśmy lądować. Pewne rzeczy
opanowałem w samolocie, ale mechanik zawsze po mnie kontrolował. Byłem dumny, że
z niego taki fachowiec, bo on za to odpowiadał. Mieliśmy GPS, ale trzeba było prowadzić
nawigację także na mapie. Lot trwał dwanaście dni – codziennie gdzie indziej. Na Krecie
lądował za nami jumbo jet, a wszyscy przybiegli do nas. Doceniali naszego małego „Antka”.
Albo w Dżibuti, gdzie są samoloty Legii Cudzoziemskiej, którymi lata wielu Polaków. Gdy
się tam zbliżaliśmy, wszyscy machali nam skrzydłami, pozdrawiali. Czuliśmy się uczuciowo
zaspokojeni. Widzieliśmy, że robimy coś niezwykłego. Nasz samolot był na benzynę lotniczą.
A ponieważ dziś samoloty latają na naftę, to w Erytrei… nie mieli dla nas benzyny. No
i koniec. Nie lecimy. Już planowaliśmy wypad do Kuwejtu po paliwo, gdy nagle się okazało,
że ktoś miał samolot sportowy. Rozbił go i zostały mu trzy beczki benzyny.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin