Jerzy Pilch - Miasto Utrapienia.pdf

(1165 KB) Pobierz
Jerzy Pilch
Jerzy Pilch
Miasto utrapienia
Przeze mnie droga w miasto utrapienia Dante Alighieri
Prolog
Urodziłem się w roku 1976 - dwa lata po największym w dziejach tryumfie polskiego
futbolu i dwa lata przed wyborem polskiego Papieża. Przez całe dzieciństwo, a może i
później, byłem absolutnie pewien, że Polska jest odwieczną piłkarską potęgą oraz że papież
zawsze jest Polakiem.
Było dla mnie rzeczą oczywistą, że wszyscy dotychczasowi papieże byli Polakami,
że wszyscy następni będą Polakami, że wybieranie papieża Polaka jest stałym obyczajem
ludzkości. Według mojego absolutnego przekonania nie tylko Jan Paweł II, ale też Jan Paweł
I, Paweł VI, Jan XXIII i w ogóle wszyscy ich niezliczeni poprzednicy byli Polakami.
Dziwiło mnie imię papieża Piusa XII. Pius? Nikt - nawet żaden z moich szkolnych
kolegów, nie miał tak na imię, chociaż połowa lat siedemdziesiątych to musiał być sezon
solidnie zakręconych chrzcin - chodziłem do klasy z Esmeraldą Dorsz, Luizjaną Poświat oraz
Olivierem Gruchała. Tworzyliśmy niezły kwartet - nazywam się Patryk Wojewoda.
Imiona naszej czwórki (a właściwie piątki, ponieważ pod koniec siódmej klasy doszła
jeszcze Nicoll Bażanowska) ze smętną monotonią skłaniały nauczycieli do rytualnych
komentarzy i dowcipów. Zwłaszcza koty - czyli zastraszeni studenci na praktykach
pedagogicznych albo jeszcze bardziej zastraszone szczawice przychodzące do pracy prosto po
studiach, albo nawet starzy belfrzy, ale debiutujący u nas na zastępstwie - gorliwie uprawiali
ten obronny humor.
Olivier Gruchała był najczęstszą ofiarą. Absolutna większość profesorstwa,
wymawiając jego imię, nie była w stanie się powstrzymać, by odruchowo nie dodać: Twist.
Charles Dickens, gdyby znał taką moc rażenia swej postaci, byłby pewnie dumny i
szczęśliwy. Olivier Twist Gruchała ani specjalnie dumny, ani specjalnie szczęśliwy nie był - z
czasem jednak przywykł. Z czasem zresztą do naszej - jak mawiała matematyczka pani
Ogiegłowa - menażerii onomastycznych osobliwości przyzwyczajali się wszyscy.
Wszyscy - z wyjątkiem księdza Kubali. Siwowłosy, wysoki oraz sfrustrowany wynikłą
z upadku komunizmu koniecznością odbywania lekcji religii w szkolnej pracowni
biologicznej kapłan ostro i namiętnie piętnował nasze imiona. Za ostro i za namiętnie. Chyba
rzeczywiście pracownia biologiczna źle na niego działała.
Dla nas to była normalka, przez całą podstawówkę uczyliśmy się w pracowni
biologicznej.
Jak w czwartej klasie wybuchł Czarnobyl, pani higienistka z płynem lugola przyszła
do nas do pracowni biologicznej. Pamiętam dobrze, bo było to pierwszego maja po
pochodzie. Najpierw miała być zbiórka przed gabinetem lekarskim, ale tam już na całego
szalała choroba popromienna. Pomiędzy coraz gremialniej pawiującymi uczniami miotał się
jakiś facet, którego nigdy wcześniej ani nigdy później nie widzieliśmy na oczy, i krzyczał z
fanatyzmem: Uprasza się, by pozostała młodzież niezwłocznie udała się do sal, które są jej
macierzystymi siedzibami! Uprasza się, by pozostała młodzież niezwłocznie udała się do sal,
które są jej macierzystymi siedzibami! Konając ze śmiechu, wykonaliśmy polecenie.
Najzabawniejsze, że pomogło - nasza klasa jako jedyna przy przyjmowaniu zapobiegawczego
specyfiku nie pawiowała. Być może zaszło zjawisko szeroko rozumianej homeopatii: z
powodu wiecznego smrodu, z powodu - kolejne okreśjenie matematyczki pani Ogiegłowej -
dławiąca organicznej aury, jaka panowała w pracowni, mdliło nas tam na okrągło.
Tam w każdym razie pobieraliśmy nauki i tam docierały do nas rozmaite dziejowe
wiadomości. Jak w siódmej klasie upadł mur berliński - dowiedzieliśmy się o tym też w
naszej pracowni biologicznej: wicedyrektor szkoły pan Pazera wygłosił na fizyce gorzką
mowę, którą skończył uwagą, że wszystko, co dobre dla Niemców, jest złe dla Polaków i na
odwrót. Olivier Twist Gruchała wyleciał wtedy z klasy, bo podniósł palce i zapytał, czy
dotyczy to też najnowszego modelu bmw.
Z rozpadu ZSRR mieliśmy wręcz w naszej pracowni biologicznej bezpośrednią i
nieustanną transmisję; nauczycielka ruskiego, słynna Piękna Pietia (która, nawiasem mówiąc,
po maturze omal mnie nie przeleciała), przez całą ósmą klasę użalała się nad rychłym końcem
wielkiego kraju jej przodków i praktycznie na każdej lekcji zapowiadała, że być może
dzisiejsza lekcja jest ostatnią lekcją języka rosyjskiego w naszym życiu.
I kiedy rok wcześniej na skutek, sami już nie wiedzieliśmy czego - odzyskania
podległości? zjednoczenia Niemiec? upadku ZSRR? cudu sprawionego przez Papieża? -
okazało się, że nie będziemy już chodzić na religię do księdza na parafię, ale ksiądz będzie
przychodził do szkoły, było dla nas jasne, że będzie przychodził do naszej pracowni
biologicznej. I ksiądz Kubala przychodził, tyle że źle to znosił. Niczego wprost nie mówił,
starał się nie dać poznać po sobie, że to, co się dzieje, jest mu nie w smak (ja wiedziałem, bo
zwierzał się moim starym), ale sztucznym rozdmuchiwaniem sprawy pretensjonalności
naszychimion najwyraźniej odwracał uwagę od swoich prawdziwych furii. Nieraz z
dosłownie psychicznym maniakalizmem piętnował i nasze imiona, i naszych starych -
sprawców tych imion; sprawców kierujących się w dodatku niezrozumiałymi motywami
działania.
- Dlaczego wasi rodzice - Kubala podnosił głowę znad przypominającej rafę koralową
katedry i spoglądał na nas z obrzydzeniem - dlaczego wasi rodzice nadali wam tak dziwaczne
i pretensjonalne imiona? Skąd się wzięły te osobliwe pomysły? Chcieli zaspokoić głód
wolności albo egzotyki? Brawurowo dawali do zrozumienia, że skończyła się służalcza moda
na imiona przywódców ruchu robotniczego? Waszym ojcom do tego stopnia podobały się
modelki ze szmuglowanych z Zachodu „Playboyów", że imiona tych nieszczęśnic nadawali
własnym córkom? Wasze matki bezgranicznie uległy magii jakiegoś telewizyjnego serialu?
Mieliście może jakiś czcigodnych hotentockich przodków? Wszyscy? Prawie jedna czwarta
klasy? Tak daleko idącą, proszę was, zbieżność wyklucza nawet rachunek
prawdopodobieństwa! Nie! Nie! To się po prostu nie trzyma kupy: służalcza moda na
komusze imiona skończyła się dawno, sprośne obrazki podziwia się nie dla imion, seriali
obfitych w tandetne realia wtedy nie dawali, hotentockich przodków nie było w ogóle.... Nic,
absolutnie nic się tu nie trzyma kupy...
Truchlałem w trakcie tych peror, bo miałem dodatkowy stres osobisty. Zawsze mi się
zdawało, że zaprzyjaźniony z moimi starymi, często przesiadujący za stołem w naszej
ogromnej kuchni i wygłaszający tam podobne i jeszcze intensywniejsze tyrady ksiądz Kubala
nagle spojrzy na mnie i uzmysłowiwszy sobie, że ze sprawcami mojego imienia jest przecież
iv serdecznej zażyłości, zaznaczy moją wyjątkowość, weźmie w nawias moje imię,
usprawiedliwi moich starych, powie coś, nie daj Boże, o świętym Patryku, i najem się wstydu
przed całą klasą.
Ale on na koniec machał jedynie ręką i gapił się smętnie na spowite pustynnym pyłem
farby emulsyjnej palmy i kaktusy; na pokryty brunatnymi zaciekami i niechybnie starszy od
niektórych autentyków model kościotrupa, na pożółkłe plansze z układami krwionośnym,
pokarmowym i nerwowym, na pociemniałe słoje z kruszejącymi w formalinie dwoma
płodami szympansa we wczesnej fazie rozwoju oraz z licznymi płodami królika we
wszystkich fazach rozwoju. W osobnych i jeśli nie starszych od mezozoiku, to z pewnością
pamiętających pierwszą wojnę światową naczyniach pływały martwe węże, żaby i inne
gadzie szczątki. Ich martwotę oświetlały dwa szmaragdowe jak Amazonka i jak ona ogromne
akwaria; nad nimi wisiał podobno autentyczny i niezmiernie cenny kieł mamuta. Z terrariów z
jaszczurkami, chomikami i świnkami morskimi szedł upalny oddech Karaibów, dławiący
zapach Patagonii, zapach żywych i martwych wodorostów, żywych i martwych drapieżników,
zapach płonących i wygaszonych ognisk. Ksiądz Kubala gapił się nostalgicznie, jakby
wypatrywał w tych dżunglach mapy Ziemi Świętej, portretu Matki Boskiej albo zdjęcia
Papieża, potem opuszczał głowę i mruczał do siebie:
- Nic, absolutnie nic nie trzyma się tu kupy. Ale w końcu trudno. Jak zwał, tak zwał.
Człowiek może mieć na imię nawet Jezus Chrystus - byle był ochrzczony.
Im głębsza tajemnica, tym bardziej zaskakujące powinno być jej wyjaśnienie. Imię
Luizjany Poświat było ukoronowaniem fascynacji, jaką jej jebnięty tatuś żywił dla Luizjany -
stanu w USA. Esmeralda Dorsz istniała naprawdę. Olivier Twist Gruchała, jak się połapał, że
jego ksywa nie tylko nie jest obraźliwa, ale ma klasyczny fason - twardo podtrzymywał swój
dickensowski rodowód. Nicoll Bażanowskiej wcale nie pamiętam - ale przecież i w jej
wypadku musiały być jakieś, mniej lub bardziej odjechane powody.
Wszystkie imiona świata mają jakieś mniej lub bardziej odjechane powody. Po kimś,
na cześć kogoś, po ojcu, po dziadku, dla szpanu. Bo po łacinie Margerytka znaczy perła. Bo
babka była praczką, a Klara to patronka praczek. Bo św. Klaudiusz broni przed krostami, a w
naszej rodzinie wszyscy mieli krosty. Bo chcieliśmy, żeby, jak dorośnie, była stewardesą, a
św. Bona strzeże stewardes. Bo 13 maja było Serwacego. Bo Greta Garbo tak się nazywała.
Bo bohater tej książki śnił mi się po nocach. Na pamiątkę pierwszej miłości. Na pamiątkę
Marszałka. Na pamiątkę piłkarza, co strzelił bramkę na Wembley. Bo u nas wszyscy mieli
imiona na A. Zawsze są jakieś mniej lub bardziej odjechane powody.
W moim przypadku nie było żadnych. W każdym razie z tego, co ustaliłem, wynikało
jasno: nikt z naszych przodków nie miał na imię Patryk. Matka przed poznaniem ojca nie była
zaręczona z żadnym tragicznie zmarłym na suchoty, przez co zasługującym na wiekuistą
pamięć bladolicym i piszącym wiersze Patrykiem. Stary nie wymyślił tego imienia po to, by
oddać cześć jakiejś swojej byłej gładkoskórej i grającej na pianinie Patrycji. Myśl, by
podchodzić do mojego imienia od strony św. patronatu na pewno przez głowy moich starych
nie przeszła. Oboje są katolikami od siedmiu boleści. Moim zdaniem do dziś nie wiedzą, że
św. Patryk odgania gniewy, szały i furie.
Owszem, szmuglowane z Zachodu „Playboye" odegrały pewną rolę w życiu mojego
starego, ale nie odegrały roli aż takiej. W tamtych sezonach do aktów w „Playboyu" nie
pozowała żadna ciemnoskóra Patty from Trinidad, żadna cycata Patrice de Marseille, żadna
białowłosa Patti aus Munich. Z całą pewnością nie pozowała, wiem, sprawdziłem w
rocznikach. Sprawdziłem bardzo solidnie, wręcz z desperacką skrupulatnością, myśl, że
odziedziczyłem imię po gołej modelce z lat siedemdziesiątych, dziwnie mnie podniecała -
niestety, nie. Inne ewentualności także - niestety, nie. Mój nieszczęśliwy stary uwielbiał
rozmaitych wielkich aktorów i piłkarzy, żaden jednak wystarczająco wielki - jak na potrzeby
starego - aktor ani piłkarz nie miał tak na imię. Dość wówczas, nawet wśród naszych kibiców,
znany irlandzki bramkarz Pat Jennigs, owszem, był sławny, ale nie aż tak.
Patryk Swayze? Owszem Patryk Swayze mógł wchodzić w grę, mógł nawet śmiało
wchodzić w grę, ponieważ przemawiały za nim pewne specjalne okoliczności. Patryk Swayze
na pozór wchodził w grę wręcz idealnie z tego mianowicie powodu, że urodził się - tu was
ekstra zaskoczę - dokładnie tego samego dnia i roku co mój stary: 18 sierpnia 1952.
Zbieżność ta jednak stała się źródłem uciążliwych dla otoczenia ekscytacji ojca dopiero pod
koniec lat osiemdziesiątych, kiedy w telewizji szedł serial „Północ Południe" - a może nawet
jeszcze później - kiedy w kinach wyświetlali „Dirty Dancing". W każdym razie na oddawanie
czci temu gwiazdorowi za pomocą mojego imienia było stanowczo za późno, od kilkunastu
lat miałem już imię; było to wprawdzie imię Patryk, ale nie było ono wzięte po Patryku
Swayze. W roku 1976 o Patryku Swayze, przynajmniej w Polsce, nie słyszał nawet pies z
kulawą nogą.
Należy też dodać, że najprawdopodobniej w roku 1976 nie tylko moim starym, ale
nikomu, dosłownie nikomu, nawet największym i najbardziej detalicznym wizjonerom, co
przewidywali wybór polskiego Papieża, upadek muru berlińskiego, rozpad komunizmu,
ewakuację wojsk radzieckich, najazd armii ukraińskich kurew, nastanie gospodarki
wolnorynkowej i powstanie w całym kraju sieci hipermarketów Carrefour, Auchan i Billa -
nawet im nie przychodziło do głowy, że za mniej więcej ćwierć wieku dzień moich imienin,
dzień irlandzkiego świętego, St. Patrick's Day, będzie w niepodległej Polsce obchodzony jako
ważne święto. Może nie jako bardzo huczne i bardzo ważne święto (jeszcze by tego
brakowało), ale że w ogóle będzie obchodzony. Ni stąd, ni zowąd, ale tak. Facet, który
Zgłoś jeśli naruszono regulamin