Drzewiński Andrzej - Przebudzenie Lionela.doc

(95 KB) Pobierz

Andrzej Drzewiński       

Przebudzenie Lionela

 

Skwar był taki, że nawet w leżaku miałem wrażenie, iż opalam sobie plecy. Pacnąłem dłonią w szyję. Umierająca mucha zabrzęczała cicho. Cholera... skąd się wziąłem na tej plaży? Plaży...? No tak... leżę w hibernatorze. Otworzyłem oczy.

   - Porucznik Lionel Sibilius, stacja bojowa "Revenge", zadanie: test hibernatora.

   Mimo drżenia mięśni już za pierwszym razem trafiłem w pole klawisza. - Brak dyspozycji, otwieranie awaryjne "?"

   Na plecach poczułem mrowienie, jakby topniał zapomniany kawałek lodu. Przełknąłem ślinę i uważniej przyjrzałem się kontrolkom. Nie mogło być innego wyjaśnienia. Ów niewielki, mrugający pytajnik jednoznacznie świadczył o zniszczeniu centrali. Wdusiłem kolejny klawisz.

   - Procedura awaryjna. Przymknąłem oczy. Stacje podziemne miały być ostatnia odpowiedzią, gdybyśmy mieli przegrać tę jedyna, najważniejszą wojnę. Przypominano naturalnie, że to tylko teoria, ale gdyby przeciwnik zdobył przewagę i zajął nasz teren, stacje po kilku latach miały wyjść na powierzchnię i rozpaczać optymalny wariant działań; nawiasem mówiąc samobójczych. Brak aktywności sprawiał, że praktycznie były niewykrywalne. Hibernacja, której się poddałem, stanowiła ostatnia próbę przed budowa kompleksowego systemu.

   - 60 sekund.

   Powiew szczypiącego powietrza oznajmił, iż sprężarka zaczęła podawać więcej tlenu. Wysunąłem tors z zagłębień pianki, stopy zsunąłem w podnóżki.

   - Otwieranie ręczne. Wyskoczyłem na chłodna podłogę przedsionka. Pakiet osobisty czekał we wnęce. Bielizna, spodnie, żadnego kombinezonu. Jeśli stacja została rozhermetyzowana, to i tak jestem załatwiony. Ciekawe kto zaatakował pierwszy? Przytroczyłem pistolet do pasa. Zresztą, czy to ważne... W dobie informatyki różnica między stanem pokoju a wojny jest problematyczna. No... chyba, że bomby sypią się na głowę.

   Palce wystukały sekwencję kodu. Ergonometrzy wyliczyli, że hibernator powinien leżeć przy samym module dowódczym. W bezcieniowym świetle lamp dojrzałem fotel. Za nim zestaw końcówek i terminali, gdzie każdy zaczep i ekran mogły konkurować o tytuł "mister funkcjonalności".

   Pamiętam ostatnią odprawę. Stacja, mimo że test stanowi próbę, przygotowana jest na każda możliwość. Opadłem w fotel.

   - Dane dotyczące hibernacji - starannie oddzielam poszczególne słowa. - Jednostka żywa hibernowana przez trzy lata, pięć miesięcy i dwa dni. Nadzór przerwany.

   - Sytuacja zewnętrzna?

   - Nieznana. Bierny nasłuch na poziomie szumów.

   - Stan stacji?

   - W normie.

   Mogłem wyć, modlić się albo powiesić. Nie zmieniłoby to faktu podstawowego. Na powierzchni toczyła się globalna wojna, a ja siedzę zapuszkowany pół kilometra pod ziemią. Regał nawet nie brzęknął, a powinien, gdyż kopnąłem go z całej siły. Przed oczyma mignęły twarze bliskich, na żadnej nie zatrzymałem się dłużej. Minęło, przeszło, i tak nie żyją, nie mogą... Pojąłem czemu służą idiotyczne, sztywne instrukcje. Dzięki nim, nie trzeba myśleć: Szara plastikowa koperta pękła w palcach. Wsunąłem kartę w szczelinę.

   - Alarm żółty.

   Uniosłem osłony przełączników, zerwałem zabezpieczenia i stalowe sztyfty opadły.

   - Alarm czerwony.

   Płaszczyzna głównego monitora zabłysła rzędami haseł. Diody rozpoczęły barwną gonitwę. Zapiałem pasy i wykonałem ostatni ruch. Stacja drgnęła, objuczona bagażem pocisków zaczęła się wygrzebywać ku górze szybu.

   - Home, sweet home - szepnąłem.

   Układy kriogeniczne pracowały bezszmerowo. Siedziałem i wiedziałem, że coś należy uczynić. Westchnąć, podrapać się, może splunąć. W każdym razie przerwać ten prywatny stupor. Drżącą ręka poprawiłem ostrość.

   - Radioaktywność w normie, ogólne tło fizykochemiczne w normie, brak aktywności w eterze.

   Postukałem palcem w szkło ekranu, lecz obraz ani myślał znikać. Zalesione pagórki, powleczona mgłą dolina i odległe, nieuprawiane pola. Przynajmniej one odpowiadały moim oczekiwaniom. Przenosząc wizję z jednej kamery na druga zatoczyłem pełny krąg. U szczytu rozkopanej hałdy ziemi stacja musiała wyglądać jak wielki kret. Nawet czarny kolor powłoki antyradarowej pasował.

   - Łączność satelitarna przerwana. Zgodnie z instrukcją powinienem był teraz przyjrzeć się stronie przeciwnej i zadać miażdżące uderzenie odwetowe. Lecz ja, który pół kontynentu mogłem zdmuchnąć, nie potrafiłem znaleźć żadnego celu. Ziemia milczała. Odpiąłem pasy.

   - Procedurą bojowa przerwana. Działania niestandardowe. Pierwszym niestandardowym zajęciem było staranne ogolenie krótkiej brody, potem wklepałem w policzki spora porcjo Old Spice'a. Następnie wypiłem szklankę czarnej, jak sama rozpacz, kawy i wreszcie wszedłem do komory, gdzie stał "Ro-30", niewielki helikopter będący całkiem udanym produktem firmy Robinson.

   W założeniu, po oddaniu salwy, z jego pomaca miałem się wycofać w bezpieczne miejsce. Ten termin już od początku wydał mi się wysoce podejrzany. Teraz zaś, coś irracjonalnego szeptało, iż wszystkie założenia taktyczno-strategiczne warte są funta kłaków.

   System ochrony z godną podziwu ambicją wymienił powietrze, zablokował śluzę, aby w końcu rozsunąć dach. Uruchomiłem stacyjkę i ciągnięty potężną siłą rotora uniosłem się ponad stację. Wokół kopca leżały potrzaskane deski i szkło, z pewnością efekt idiotycznego maskowania, w wyniku którego postawiono nade mną szopę, bądź kiosk z hamburgerami. Przechylając maszynę ustawiłem kurs na pobliskie miasteczko. Wzgórze, za nim szara wstęga drogi. Pusta, może bardziej zabłocona niż zwykle. Prostokąt radaru nadal pozostawał czysty.

   Z rykiem silnika spadłem na domy. Przywitały mnie stereotypowym brakiem zniszczeń oraz ludzi. Samochodów niewiele dojrzałem, niemniej jednak stały równo wzdłuż krawężników. Wykonałem następny krąg wokół ratuszowej wieży i wtedy dopiero dostrzegłem na horyzoncie wąski pasek żółci. Tego z pewnością nie było przed czterema laty.

   Zwiększając prędkość odbezpieczyłem zdalnie kierowane rakiety. Łąki, jaśniejące gdzieniegdzie jeziorka, kępy drzew błyskawicznie zamieniały się miejscami pod brzuchem maszyny. Otarłem przerwę między okularami a hełmem i nachyliłem się ku szybie. To był mur, wysoki, zwieńczony ostrokołem i, do diabła, skądś znany...

   Raptem coś przesłoniło słońce. Zanim zdążyłem zareagować pierwsza eksplozja roztrzaskała rosnącą na linii lotu kępę drzew. Druga oszczędziła las lecz za to wybiła w ziemi dwudziestometrową dziurę. Kopnąłem pedały i manewrując gazem oraz przepustnica zawisłem nad ziemia. Po chwili płozy "Ro-30" dotknęły gruntu.

   Szekspir powiedział, że między niebem a ziemia są rzeczy, o których nawet się filozofom nie śniło. Miał rację. Właśnie stamtąd zbliżały się dwa latające talerze. Inaczej, choćbym chciał, nie mógłbym tego nazwać. Opadły dziesięć metrów ode mnie. Wtedy również rozpoznałem budowlę. Był to słynny Mur Chiński. Ale do diabła! Mojej stacji nie zbudowano ani w górach Nan-szap, ani nad zatoka Liaotung.

   - Inwazja - szepnąłem, a wtedy gładź bliższego spodka pękła, zjechał mały trap i coś rodem z komiksu zeszło na trawę.

   Intuicja plus dwie dziury w ziemi świadczyły na niekorzyść użycia karabinu maszynowego. Istota uniosła dłoń, lecz nie był to bynajmniej gest w jakimś lingua-universum. Osobnik żądał, abym wysiadł. Gdyby zwerbalizować myśli przelatujące przez moją głowę, byłby to bełkot pomyleńca. W każdym razie przeważała nutka patriotyzmu i rewanżyzmu. Wysiadłem.

   - Mówisz po angielsku - stwierdziło coś przypominające karła o pomarszczonej twarzy, w dodatku cierpiącego na wodogłowie. - Podejdź.

   Drugi pojazd stał bez ruchu. Najeźdźca trzymał w ustach "gwizdek". - Kim jesteś? - spytałem.

   - Stul pysk - mruknął zajęty obwąchiwaniem mojej osoby. - Rozbieraj się.

   Znowu pociągnął nosem. Zaprzeczało to wszelkim formom kontaktu, nie mówiąc o tym, że to właśnie od niego zalatywało czymś nieprzyjemnym.

   - Co się stało z ludźmi? - wydusiłem.

   - Później się dowiesz. Wyciągnąłem pistolet.

   - Odłóż to i ściągaj ubranie. Skinąłem głową upuszczając broń w trawę.

   - Naturalnie - uśmiechnąłem się i mierzonym ruchem kopnąłem go tam, gdzie stykały się dolne kończyny.

   Gdyby zawył, czy upadł z bólu miałbym zakładnika. Niestety.

   - Przykro mi - przesunął swój " gwizdek". - Nie posiadam w tej okolicy miejsca czułego na ból.

   Poczułem mrowienie i nawet nie zdołałem unieść ręki.

   Miejsce wybrano wspaniale. Stojąca pomiędzy Bazylika Św. Piotra a Kremlem stalowa konstrukcja wieży Eiffla prezentowała się wybitnie malowniczo. Po przeciwnej stronie rozgościł się kompleks Luwru, a dalej kawałek góry z posagiem, już nie pamiętam kogo, widoczny swego czasu nad Rio de Janeiro. Przyglądałem się temu wszystkiemu z tarasu Statuy Wolności. Aturnianin, stojący przede mną, z uwaga obserwował zachód Słońca.

   - A więc mam rozumieć, że mój striptis służył sprawdzeniu płci?

   - Tak - odparł wyraźnie niechętnie. - Twoja woda kolońska pachnie jak Aturnianki, a tych brakuje nam.

   Zaśmiałem się ponuro.

   - Mam rozumieć, że ten dureń brał mnie za waszą samicę?

   Pytanie zostało bez odpowiedz Machnąwszy ręką wróciłem do sedna sprawy.

   - Może dowiem się, gdzie wysłaliście ludzi?

   Siadł na stołku przypominającym efekt pracy stolarza-schizofrenika.

   - Na mocy porozumienia sprzed dwóch lat wszyscy mieszkańcy tej planety przenieśli się do innego układ słonecznego. Pięćdziesiąt lat świetlnych.

   -Rakietami?

   - Niewykonalne. Udostępniliśmy wam emitery podprzestrzenne. Migracja za brało niecałe pół roku.

   Z potężnego kartonu wyjąłem suchary.

    - Nadal twierdzicie - zatrzeszczało między moimi zębami - że był to akt dobrowolny?

   - Oczywiście. Surowce tej planet zostały wyeksploatowane. Na nowej Ziemi znajdziecie ich pod dostatkiem

   Popiłem mdłym sokiem z puszki. Czort wie, z jakiego magazynu go wygrzebano.

   - A Fobos i Deimos - zaatakowałem.

   - Cóż to było, jak nie demonstracja siły?

   Udał, że nie słyszy.

   - Po co szukaliście innej planety? Przyjrzał mi się swoim żółtawym okiem.

   - Tłumaczyłem. Nasza gwiazda przeobraża się w Nową. Nie mogliśmy czekać.

   Cisnąłem puszkę za barierę, miał do ziemi dobre sto metrów.

   - I tak, bez skrupułów wywaliliście nas na surowy glob...

   Ożywił się ale nie z powodu mojej przemowy. Nadlatywał biały pojazd.

   - Takie są prawa przyrody - mruknął złażąc ze stołka. - Na razie i tak mamy same kłopoty z doprowadzeniem Ziemi do użytku.

   - A ja?

   - Ty? Zebraliśmy tutaj ciekawe obiekty. Jako eksponat bodziesz czuł się dobrze w ich otoczeniu.

   - Eksponat...

   - Tak, jeszcze w tym roku powinieneś mieć pierwsze wizyty. Ale nie obawiaj się tłoku, nasza populacja nie jest zbyt liczna.

   Spodek zawisł przy barierce.

   - Wyślijcie mnie na nową Ziemię. - Spóźniłeś się, zdemontowaliśmy wszelkie urządzenia - przeskocz szczelinę między bariera a pojazdem. - Jedynie tam,..

   W obrzydliwy, jaszczurczy sposób jedno z oczu wycelowało w górę.

   - W waszej bazie "Kopernik" na Księżycu coś zostało.

   - Więc co za problem? - zerwałem się z leżaka.

   Drań uśmiechnął się.

   - Szkoda takiej atrakcji.

   Żegnany wiązką przekleństw odleciał.

   Jednym, celnym kopnięciem udało mi się rozwalić stertę konserw, karton piwa i komplet roczników "Playboya" Co do tych ostatnich, nie podejrzewałem, aby to była celowa złośliwość Kilka dni spędzonych w towarzystwu Aturnian przekonało mnie do dwóch rzeczy. Po pierwsze, mimo sterylności ich budowli wszędzie zalatywało amoniakiem, a po drugie byli śmiertelnie konkretni; żadnych dwuznaczności.

   Kilka kropli spadło na twarz. Wciągnąłem leżak pod dach. Schronienie przygotowane dla mnie było solidne, choć sprzęty dobierał jakiś sadysta. Z trudem wcisnąłem się w krzesło zabrane z dziecinnego kompletu. Blat ciężkiego stołu o rzeźbionych nogach wypadł na równi z moim nosem i tylko dlatego dostrzegłem zostawiona przez Aturnianina kasetę.

   - Wasze rządy porozumiały się ze sobą - powiedział wtedy. - To jest ostatnie orędzie prezydenta tymczasowego rządu Ziemi.

   Deszcz bębnił o szyby, a woda miota zielonkawy odcień. Wsunąłem kasetę w kieszeń magnetowidu. Podłużna jak piłka do rugby głowa wypełniła ekran. Wzmocniłem głos.

   - ...dlatego wszelkie rozważania za, czy przeciw są bezcelowe. Musimy skorzystać z propozycji szlachetnych Aturnian i odejść na nowa Ziemię. Jak pielgrzymi z Mayflower udajemy się w nieznane, z wiara, że tak jak oni znajdziemy ziemię obiecana - głos mężczyzny załamał się. - Podzielam wasz ból, ból wszystkich, którzy zostawiają znajome kąty, rzeczy i drobiazgi. Również chciałbym pójść raz jeszcze na Adraststreet w Londynie, gdzie leży niewielka wytwórnia płytowa "Arien". Siąść w fotelu i puścić pierwsza z wierzchu płytę. Niestety, nigdy tego nie uczynię. Może ktoś z was, gdyby został na tej opuszczonej przez ludzi planecie...

   W tym właśnie momencie, zanim ukazało się godło Narodów Zjednoczonych, prezydent uczynił jedną rzecz. Najnormalniej w świecie mrugnął okiem. Cofnąłem gorączkowo taśmę i zatrzymałem obraz w stop-klatce. Nie było wątpliwości. Twarz mężczyzny wykrzywiał znaczący grymas. O czym świadczyły To proste. Aturnianie są kretynami, jeśli chodzi o podteksty. Nie przyszło im do łba szukać w przemówieniu jakiejkolwiek informacji. Londyn, wytwórnia "Arien" !

   Deszcz tłukący o szyby ochłodził mój zapał. Oparłem czoło o ramę okna. Wszystko, całe "muzeum" otaczał mur wysoki średnio na dziesięć metrów. Pręga błyskawicy rozpaliła niebo. O nie... zacisnąłem zęby. Zwieję, chociażbym miał się nauczyć latać.

   - W porządku - uśmiechnąłem się. Potrzeba tylko paru rzeczy.

   Prezydent milczał, lecz jego mina świadczyła, że liczy na mnie. Spokojnie, pogwizdując szedłem od jednego bloku skalnego do drugiego. Ich równy szereg ciągnął się po horyzont. Naturalnie, spytałem Aturnianina, co to jest; Spojrzał na mnie z autentycznym zdumieniem.

   - Piramida.

   - Jaka piramida! - wydukałem.

   - No... Cheopsa. Rozebraliśmy ją na sztuki i teraz całą można oglądać. Nie tylko z wierzchu.

   Tak, ich logika była zatrważająca. Skręciłem między kościołem opackim St. Denis a Muzeum Guggenheima wychodząc wprost na S. Spirito postawiony przez Brunetlego. Nie jemu zawdzięczałem swoje szczęście, a facetowi, który montował ławki. Lekkie, nowoczesne, i co najważniejsze na konstrukcji z cienkich i wytrzymałych rurek aluminiowych. Podszedłem do przygotowanego metalowego szkieletu i zrzuciłem tobół. Zadarłszy głowę ku płaskiemu sklepieniu, powiedziałem kilka słów przeprosin, a potem wyjąłem nóż i metrówkę.

   Budowa lotni nie jest rzeczą łatwą. Uprząż musi być mocna, konstrukcja wyważona, a pokrycie wytrzymałe. Co do ostatniego jedynym materiałem jaki udało mi się znaleźć były płótna obrazów. Wszędzie wisiało tego pełno. Cała noc przyszło mi spędzić w boleściach, co lepiej ograbić: Prado, Ermitaż, Rijksmuseum, Galerię Drezdeńską, czy też może Metropolitan Museum of Arts: W końcu zdecydowałem się na Luwr, no cóż, zwykły sentyment.

   Przyłożyłem "Odaliskę" Bouchera z lewej strony, nieco obcięta "Katedrę z Rouan" z Drugiej i, aby nie posądzano mnie o preferowanie Francuzów, pośrodku walnąłem Delaunay'a. Naprawdę, trudno było powiedzieć co przedstawiał. Wyciągnąłem igłę i nanizawszy długa nitkę wbiłem ją w pośladek dziewczyny. Ciężko wzdychając przystąpiłem do łączenia brytów w jedna całość.

   Pogoda była wyśmienita. Podobne do frytek chmury ślizgały się po gładkim jak patelnia niebie. Stanąłem nogą na prowizorycznym pomoście zbitym z desek jakiejś staroindyjskiej świątyni. Nie miałem zamiaru prasnąć o kamienie placu Św. Piotra. Nawiasem mówiąc, dzień wcześniej spostrzegłem, że ci kretyni przestawili kolumny niszcząc tak pieczołowicie wymierzona przez Berniniego perspektywę. Umieściłem ciężar lotni na plecach i dziękując Bogu, że nie wybrałem w collegu sekcji wioślarskiej, czy ping-ponga, ruszyłem do przodu. Ściągnąłem drążek i pomknąłem w dół. Odczekałem aż nabiorę odpowiedniej prędkości, a potem uniosłem dziób mego aeroplanu. Pośladki odaliski łopotały dzielnie na wietrze. Skręt między dźwigarami wieży Eiffla i popłynąłem majestatycznie nad murem.

   Kilka minut później dojrzałem helikopter, nie ruszali go. Dotknąłem trawy, przebiegłem parę kroków, wreszcie potknąłem się o biała tabliczkę wbitą w ziemię. Alfabet stanowił naturalnie czarna magię, i równie dobrze mógłbym go czytać stojąc na głowie, lecz dyskretna woń amoniaku wyjaśniała wiele. Mój wspaniały "Ro-30" uznano za eksponat. Wskoczyłem do kabiny.

   Nie miałem pojęcia, jak działa radar Aturnian. Niemniej starałem się prawie że kluczyć między drzewami. Dalekie błyski od strony Rotterdamu świadczyły, że trwają tam jakieś prace. Na wszelki wypadek skręciłem w stronę Bredy. Te mopsy posługiwały się techniką, która rozsądniej było omijać. Najlepszy dowód spotkałem już po kilkunastu minutach lotu. Zamiast wyspy Goeree dojrzalem pod sobą kilkanaście mniejszych wysp Goeree. Dymiły i bez względu na to, co z nimi robiono, eksperyment trudno było zaliczyć do udanych. Z kolei kanał La Manche zniknął, a mówiąc językiem optymisty powstał nowy, oryginalny wąwóz La Manche. Twarde płaty zastygłego błota nachodziły na siebie, tworząc gdzieniegdzie prawdziwe wzgórza. Urocze, lecz sądząc z koloru śmierdzące. Bez skrupułów odczepiłem puste zbiorniki rezerwowe, o mało nie bombardując osiadłej na dnie łodzi podwodnej. Wyglądała na idealny egzemplarz dla marynarza-domatora; mógł przecież spać przy otwartym oknie.

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin