Conrad Joseph - Anarchista.doc

(125 KB) Pobierz
Joseph Conrad

Joseph Conrad

 

ANARCHISTA

W owym roku spędziłem dwa najlepsze miesiące kanikuły w jednej z posiadłości, a właściwie w głównej posiadłości hodowlanej, należącej do znanej spółki dla wyrobu ekstraktu mięsnego.

B. O. S. Bos. Znasz, czytelniku, te trzy magiczne litery na reklamowych stronicach wydawnictw ilustrowanych i gazet, w oknach kupców kolonialnych oraz na kalendarzach na rok następny, nadsyłanych ci zwykle pocztą w listopadzie. Spółka rozpowszechnia także broszurki pisane w kilku językach, niezdrowym stylem entuzjastycznym, gdzie podaje statystykę rzezi i opisy tak krwawe, że  nawet Turka mogłyby przyprawić

o zemdlenie. „Sztuka" ilustrująca tę „literaturę" wyobraża w żywych, błyszczących kolorach ogromnego rozjuszonego byka, który tratuje żółtego węża, wijącego się po szmaragdowo-zielonej murawie, na tle kobaltowoszafirowego nieba. Jest to okropne i jest to alegoria. Wąż to symbol niedomagania, słabości, może jedynie głodu, który w tych czasach stał się chronicznym niedomaganiem przeważanej części rodu ludzkiego. Każdy, oczywiście, zna B. O. S. Sp. Akc. i jej wyroby bez konkurencji: Vinobos, Jellybos i ostatni, niezrównany w doskonałości, Tribos, który podają wam nie tylko w stanie wysokiego zgęszczenia, lecz nawet już półprzetrawiony. Znaczy to, że tak wielka jest miłość Spółki Akcyjnej względem bliźnich, jak właśnie miłość matki

i ojca pingwina do ich głodnego drobiazgu.

Rzecz zrozumiała, że kapitał kraju powinien być używany produkcyjnie. Nie mam też nic przeciwko spółce. Lecz będąc również ożywiony uczuciami sympatii dla bliźnich ubolewam nad nowoczesnym systemem reklamy. Bo jeśli nawet system ten świadczy

o przedsiębiorczości, pomysłowości, bezczelności i niewybredności w środkach u pewnych indywiduów, dowodzi on, podług mnie, wielkiej potęgi tej formy zwyrodnienia umysłów, którą nazywamy łatwowiernością.

W różnych krajach cywilizowanego i niecywilizowanego świata miałem sposobność przełykać B. O. S. z mniejszym lub większym pożytkiem dla siebie, choć bez wielkiej przyjemności. Zaprawiony gorącą wodą

i obficie popieprzony aż do utraty smaku ekstrakt ten istotnie nie jest przykry dla podniebienia. Lecz nigdy nie mogłem przełknąć jego reklamy. Może dlatego, że reklama ta nie posuwała się nigdy dość daleko. Nie przypominam sobie, aby Spółka przyrzekła kiedy spożywcom B. O. S. wieczną młodość albo żeby rościła pretensje do tego, by posiadać moc wskrzeszania zmarłych za pomocą swych cennych produktów. Nie wiem, skąd ta surowa powściągliwość! Choć nie sądzę też, by zdołano mnie przekonać w podobny sposób. Jeśli nawet cierpię (będąc przecie człowiekiem) na zwyrodnienie umysłowe w jakiejkolwiek formie, to forma ta nie jest pospolita. Nie jestem łatwowierny.

Wyraźne wypowiedzenie takiego zdania o sobie sprawia mi pewną trudność wobec historii, która następuje. Zbadałem fakty, jak tylko można najdokładniej, przerzuciłem stosy francuskich gazet, rozmawiałem też z oficerem stojącym na czele warty wojskowej na Ile Royale, gdy w czasie swoich podróży dotarłem do Cayene. Mam przeświadczenie, że historia ta jest zupełnie prawdziwa. Jest ona tego rodzaju, że nie sądzę, by człowiek sam ją o sobie wymyślił, nie ma w niej cech nadzwyczajnych ani pochlebiających, nie jest też dość ucieszna, by zadowolić przewrotną próżność.

Dotyczy ona mechanika łodzi parowej w Maranon, posiadłości hodowlanej, należącej do B. O. S., Sp. Akc. Posiadłość ta jest wyspą, wyspą tak dużą jak mała prowincja, leżącą u ujścia olbrzymiej rzeki w Ameryce Południowej. Wyspa ta jest dzika i nieładna, lecz trawa porastająca jej ruskie równiny zdaje się posiadać wyjątkowo pożywne i wonne własności. Wyspa rozbrzmiewa rykiem niezliczonych stad — głęboką bolesną nutą, powstającą w przestworzu niby potworny protest więźniów skazanych na śmierć. Pośrodku wyspy, o dwadzieścia mil od mętnej, bezbarwnej wody, stoi miasto, które nazywa się, powiedzmy, Horta.

Ale najbardziej interesującą właściwością wyspy (będącej jakby miejscem karnego osiedlenia rogatych skazańców) jest to, że jest ona jedyną znaną ojczyzną niezmiernie rzadkiego i okazałego motyla. Gatunek ten jest jeszcze bardziej rzadki niż piękny, a to chyba niemało mówi. Wspominałem już o swoich podróżach. Podróżowałem wówczas wyłącznie dla siebie i z umiarkowaniem, nieznanym w czasach biletów na podróże dookoła świata. Ja nawet podróżowałem z celem. Dowodem tego, że jestem — „ha-ha-ha! — szalony motylobójca. Ha-ha-ha!"

Takim tonem pan Harry Gee, dyrektor stacji hodowlanej, przymawiał mojemu zajęciu. Zdawało się, że ma mnie za największą niedorzeczność tego świata. Z drugiej strony, B. O. S., Sp. Akc, była dla niego szczytem wielkiego dzieła w dziewiętnastym stuleciu. Mam wrażenie, że dyrektor sypiał w swych długich butach z ostrogami. Dni spędzał w siodle uganiając po równinach na czele orszaku półdzikich jeźdźców, którzy nazywali go don Enrique i którzy nie mieli nawet dokładnego pojęcia o B. O. S., Sp. Akc. płacącej im pensje. Był on doskonałym dyrektorem, ale nie wiem dlaczego, gdyśmy się spotykali przy jedzeniu, klepał mnie zawsze po ramieniu z głośnym szyderczym pytaniem: „Jak się dziś udał śmiertelny sport? Motyle dobrze ciągnęły? Ha-ha-ha!" Doprawdy, nie wiem dlaczego, tym bardziej, że liczył mi dwa dolary dziennie za gościnność B. O. S., Sp., Akc. (o kapitale 1 500 000 funtów sterlingów na czysto), w której bilansie za ów rok pieniądze te niewątpliwie figurują. „Nie sądzę, bym mógł choć cokolwiek ustąpić ze względu na interes mojej Spółki" — zauważył z jak największą powagą, gdym się z nim układał o warunki mojego pobytu na wyspie.

Jego gadanina byłaby zupełnie nieszkodliwa, gdyby poufałość obcowania przy braku wszelkich uczuć przyjacielskich nie była sama przez się rzeczą nienawistną. Na domiar złego jego sposób żartowania nie był zbyt zabawny. Polegał on na uprzykrzonym powtarzaniu opisowych zdań, skierowanych do kogoś z wybuchem śmiechu. „Szalony motylobójca, ha-ha-ha!" było małą próbą jego żartów, które tak bardzo rozweselały jego samego. Z tą samą żyłką wyśmienitego humoru zwrócił moją uwagę na mechanika łodzi parowej, gdyśmy pewnego dnia spacerowali po ścieżce koło zatoki.

Głowa i ramiona mechanika wychyliły się ponad pokład, na którym leżały porozrzucane różne narzędzia jego rzemiosła i nieliczne części maszyn. Mechanik był zajęty jakąś reperacją. Na odgłos naszych kroków wzniósł niespokojnie do góry powalaną twarz o wydatnym podbródku i małym pięknym wąsie. Te miejsca jego delikatnej twarzy, których nie zakrywały czarne plamy, ukazały mi się wycieńczone i sine w zielonawym cieniu wielkiego drzewa, rozpościerającego swe listowie ponad łodzią umocowaną przy brzegu.

Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, Harry Gee, zwracając się do mechanika nazwał go Krokodylem w tym półszyderczym, półwyzywającym tonie, który cechuje rozkoszne zadowolenie z siebie:

— Cóż tam, Krokodylu, jak idzie robota?

Powinienem był powiedzieć wcześniej, że miły Harry nachwytał się trochę francuszczyzny specjalnego rodzaju, gdzieś tam, w którejś kolonii, i że wymawiał ją z przykrą wymuszoną dokładnością, jak gdyby prowadził siebie za język. Człowiek z łodzi odpowiedział mu raźnie uprzejmym głosem. Jego oczy posiadały omdlałą miękkość, a oślepiające białe zęby błyszczały z pomiędzy wąskich wycieńczonych warg. Dyrektor zwrócił się do mnie ucieszony i głośno wyjaśnił:

— Nazywam go Krokodylem, ponieważ przebywa do połowy w wodzie, a do połowy ponad wodą. Ziemnowodny, uważa pan? Nie ma tu na wyspie innych stworzeń ziemnowodnych, tylko krokodyle, dlatego i on musi należeć do ich gatunku, hę? Chociaż w rzeczywistości jest on ni mniej ni więcej, tylko un citoyen anarchiste de Barcelone.

— Obywatel anarchista z Barcelony? — powtórzyłem bezmyślnie, patrząc w dół na człowieka. Odwrócił się do pompy, ukazując nam zgięte plecy. Usłyszałem, jak głośno zaprotestował nie zmieniając pozycji:

— Nie umiem nawet po hiszpańsku.

— Jak? Co? Masz pan odwagę zaprzeczać, że stamtąd pochodzisz? — napadł na niego gwałtownie wzorowy dyrektor.

Człowiek wyprostował się, upuszczając śrubokręt, który trzymał w ręku, i spojrzał nam prosto w oczy, choć drżał na całym ciele.

— Nie zaprzeczam niczemu, niczemu, niczemu — powiedział nerwowo.

Potem podniósł śrubokręt i znów powrócił do pracy, nie zwracając już na nas uwagi. Popatrzywszy na niego przez chwilę poszliśmy dalej.

— Czy to naprawdę anarchista? — zapytałem, gdyśmy się oddalili o tyle, że nie mógł nas słyszeć.

— Mało mnie obchodzi, czym on jest — odpowiedział dowcipny pełnomocnik B. O. S., Ski. Akc. — Dałem mu tę nazwę, ponieważ było mi na rękę nazwać go w ten sposób. Jest to pożyteczne dla Spółki.

— Dla Spółki! — zawołałem zatrzymując się nagle.

— Właśnie! — triumfował, wysuwając wygoloną małpią twarz i rozstawiając cienkie, długie nogi. — To pana dziwi? Poczuwam się do obowiązku robienia wszystkiego, jak tylko mogę najlepiej dla mojej Spółki. Spółka ma nadzwyczajne wydatki. Przecież nasz agent w Horta mówi, że wydają pięćdziesiąt tysięcy funtów rocznie na ogłoszenia po całym świecie! Nie można być zbyt oszczędnym w reklamie. Tak jest, pięćdziesiąt tysięcy. Gdym objął tu posadę, Spółka nie miała łodzi parowej. Ja zażądałem jej i żądałem przy każdej poczucie dopóty, dopóki nie dostałem; lecz człowiek, którego przysłano z łodzią, opuścił pracę przy końcu drugiego miesiąca, porzucając łódź uwiązaną do pontonu w Horta. Znalazł lepszą pracę wyżej na rzece przy tartaku — bodajby przepadł! — I odtąd za każdym razem zawsze było tak samo. Byle Szkot lub Jankes, włóczęga, który podaje się za mechanika, dostaje wszędzie osiemnaście funtów miesięcznie, a ten, którego pan widział, ten jest zbiegiem, mającym na sumieniu coś niedobrego. Daję panu słowo, że niektóre indywidua służące u mnie w charakterze maszynistów nie umiały odróżnić kotła od komina. A ten ptaszek zna swój zawód. I nie przypuszczam, aby zbiegł stąd. Uważa pan.

Dla zaakceptowania swych słów dyrektor uderzył mnie z lekka w piersi. Nie zwracając uwagi na jego osobliwy sposób zachowania, chciałem wiedzieć, co to wszystko ma za związek z tym, że człowiek ów jest anarchistą.

— Chodź pan! — zawołał dyrektor z ironią w głosie. — Gdyby pan zobaczył nagle bosego, rozczochranego draba skradającego się między krzakami od strony morza i gdyby pan równocześnie spostrzegł mniej niż o milę od wybrzeża mały statek pełen Murzynów i umykający pospiesznie, zapewne nie pomyślałby pan, że człowiek ten spadł tam z nieba, prawda? I co więcej — że mógł wziąć się tam skądinąd indziej jak z Cayenne. Dzięki Bogu, nie brak mi dowcipu. Zrozumiałem od razu jego osobliwą grę i powiedziałem sobie: „zbiegły przestępca". Byłem tak pewny swego, jak pewny jestem, że widzę pana tu w tej chwili. Ruszyłem więc naprzód wprost ku niemu. Wytrzymał sytuację przez czas jakiś stojąc na piaszczystym pagórku i wołając: „Monsieur! Monsieur! Arrêtez!", lecz w końcu stchórzył i rzucił się do ucieczki. Powiadam sobie tedy: ,,Już ja cię dostanę, zanim wyprowadzisz mnie w pole." I bez jednego słowa posuwałem się naprzód zawracając go to w jedną, to w drugą stronę. Skierowałem go wreszcie ku brzegowi i w końcu miałem go na samym cyplu, z piętami w wodzie, a tylko z niebem i morzem za plecami, podczas gdy koń mój grzebał piasek i potrząsał łbem o łokieć od niego.

Wówczas złożył ręce na piersiach i rozpaczliwym ruchem podniósł brodę do góry, lecz błagalna ta poza nie zrobiła na mnie wrażenia.

Powiadam mu:

„Jesteś zbiegłym przestępcą."

Gdy usłyszał język francuski, broda opadła mu na dół, a twarz przybrała inny wyraz.

„Nie zaprzeczam niczemu" — mówił drżąc jeszcze, ponieważ ciągle napierałem nań mocno koniem.

Pytam go, co tu robi. Wówczas położył ręce na piersi ii tłumaczył mi, iż myślał, że tamtędy idzie droga do farmy, która, jak zrozumiał (zapewne z opowiadania ludzi na statku), znajdowała się w pobliżu. Na to roześmiałem się głośno, co go zaniepokoiło. Czy doznał zawodu? Czy, nie było tam farmy w odległości możliwej do przebycia pieszo?

Śmiałem się coraz więcej. Szedł pieszo i oczywiście pierwsze stado bydła, spotkane po drodze, stratowałoby go na miazgę racicami. Człowiek pieszy, zaskoczony na pastwiskach, nie powinien wierzyć w swoją szczęśliwą gwiazdę.

„Moje pojawienie się ocaliło ci życie" — powiedziałem mu. Odrzekł, że to możliwe, lecz że przypuszczał, iż chciałem stratować go kopytami swego konia. Zapewniłem go, że nie byłoby dla mnie nic łatwiejszego, jeślibym miał ten zamiar. I tu rozmowa utknęła. Nie miałem najmniejszego pojęcia, co uczynić z tym przestępcą, jeśli nie zepchnę go do morza. Przyszło mi na myśl, by go zapytać, za co został zesłany. Zwiesił na to głowę.

„Co to było? — zapytałem — kradzież, mord, rabunek czy co?"

Chciałem usłyszeć, co powie o sobie, choć oczywiście z góry wiedziałem, że będzie to jakieś kłamstwo. Ale on powiedział tylko:

„Niech pan myśli, co pan chce. Ja niczemu nie zaprzeczam. Niedobrze zaprzeczać czemukolwiek."

Przyjrzałem mu się uważnie i nagle uderzyła mnie myśl:

„Tam mają także anarchistów — powiedziałem — może jesteś jednym z nich?"

„Nie zaprzeczam zupełnie niczemu, monsieur" — powtórzył.

Ta odpowiedź nasunęła mi przypuszczenie, że może nie jest anarchistą. Mam wrażenie, że ci potępieni szaleńcy są raczej dumni z siebie. Gdyby był jednym z nich, przyznałby się pewno od razu.

„Czym byłeś, zanim zostałeś przestępcą?"

„Robotnikiem — powiada. — I to dobrym robotnikiem."

Od tej chwili zacząłem myśleć, że jednak musi być anarchistą. To jest warstwa, z której najwięcej ich wychodzi, nieprawdaż? Nienawidzą tych potworów, tchórzliwie miotających bomby. Toteż przyszło mi na myśl, by zawrócić konia na miejscu i zostawić go tam, gdzie był, na śmierć głodową lub śmierć w nurtach morskich, co by sobie już sam wybrał. Bo co do tego, by mi się znów naprzykrzał wędrując przez wyspę, nie było obawy: bydło by się nim zajęło. Nie wiem skąd, przyszło mi do głowy zapytać go:

„Jakiego rodzaju robotnikiem?"

Nie dbałem o to wcale, czy mi odpowie, czy nie. Lecz, gdy tylko rzekł: „Mécanicien, monsieur", o mało nie wyskoczyłem z siodła z wielkiego wrażenia. Łódź leżała na wybrzeżu, bezsilna i nieużyteczna przynajmniej na trzy tygodnie. Obowiązek mój względem Spółki był jasny. Mój ruch nie uszedł uwagi zbiega i może przez minutę staliśmy patrząc na siebie bacznie jak zaczarowani.

„Siadaj na konia za mną — rzekłem mu — musisz doprowadzić do porządku moją łódź parową."

Takimi słowy godny rządca posiadłości Maranon opowiedział mi o przybyciu domniemanego anarchisty. Myślał, że zawładnął nim — nie tylko w rozumieniu swojej powinności względem Spółki — i że imię, które mu nadał, przeszkodzi mu w otrzymaniu zajęcia gdziekolwiek bądź w Horta. Vaqueros z posiadłości w wolnym czasie rozpowszechniali to przezwisko po całym mieście. Nie rozumieli oni, co znaczy anarchista albo Barcelona. Nazywali go Anarchisto de Barcelona, jakby to było jego imię i nazwisko. Lecz ludność miejska czytała w gazetach o anarchistach europejskich i była pod silnym wrażeniem. Na myśl o tym złośliwym przezwisku „de Barcelona" pan Harry Gee wybuchał śmiechem z wielkiego zadowolenia.

— Ów pomiot barceloński jest szczególnie morderczy, prawda? To ludzi z tutejszych tartaków jeszcze bardziej odstrasza od jakichkolwiek stosunków z takim anarchistą, uważa pan — cieszył się. — Trzymam go tą nazwą lepiej, niż gdybym go przywiązał łańcuchem za nogę do pokładu łodzi.

— I proszę zauważyć — dodał po przerwie — że on temu nie zaprzecza. Nie krzywdzę go wcale. Tak czy owak jest w każdym razie zbrodniarzem.

— Ale sądzę, że pan płaci mu jakąś pensję, prawda? — zapytałem.

— Pensję! Cóż by on tu robił z pieniędzmi? Dostaje jedzenie z mojej kuchni i ubranie ze składu. Oczywiście, dam mu coś przy końcu roku, lecz nie przypuszcza pan, żebym zatrudniał zbrodniarza i dawał mu takie samo uposażenie jak uczciwemu człowiekowi. Ja baczę na interesy mojej Spółki przede wszystkim i nade wszystko.

Wyraziłem przypuszczenie, że dla Spółki, która wydaje pięćdziesiąt tysięcy funtów rocznie na ogłoszenia, jak najściślejsza oszczędność jest oczywiście niezbędna. Zarządzający z Maranon Estancia chrząknął potwierdzająco.

— I co panu powiem — ciągnął dalej — gdybym był pewien, że on jest anarchistą i gdyby miał śmiałość poprosić mnie o pieniądze, to dostałby ode mnie końcem buta. Ale zostawmy mu korzyść, jaką ma z racji naszej niepewności. Jestem najzupełniej skłonny myśleć, że nie uczynił nic gorszego od pchnięcia kogoś nożem — ze wszelkimi okolicznościami łagodzącymi — na francuska sposób, rozumie pan? Lecz ta wywrotowa krwawa zgnilizna, polegająca na obalaniu wszelkich praw i porządków świata, burzy mi krew. Jest to po prostu pozbawianie gruntu pod nogami każdego przyzwoitego człowieka godnego szacunku i ciężko pracującego. Powiadam panu, że sumienia ludzi, którzy je posiadają, jak my z panem, muszą mieć pewną ochronę, gdyż inaczej pierwszy podły łajdak, który przyszedł nie wiadomo skąd, byłby pod każdym względem taki sam dobry jak ja.

Spojrzał bystro na mnie. Kiwnąłem głową niedbale i rzekłem z cicha, że w poglądach jego niewątpliwie było dużo subtelnej prawdy.

Zasadniczą prawdą, jaką można było dostrzec w poglądach mechanika Pawła, było to, że drobna rzecz może przyczynić się do zguby człowieka.

Il  ne faut pas beaucoup pour perdre un homme — rzekł mi zamyślony pewnego wieczoru.

Powtarzam to zdanie po francusku, ponieważ człowiek ten nie pochodził wcale z Barcelony, lecz z Paryża. W Maranon mieszkał z dala od osady, w małej szopie o metalowym dachu i słomianych ścianach, którą nazywał mon atelier. Miał tam warsztat do pracy. Dano mu kilka derek końskich i siodło — nie dlatego, by miał kiedy sposobność do konnej jazdy, lecz dlatego, że inne posłanie nie było tam w użyciu u robotników, którzy wyłącznie byli pastuchami — vaqueros. I na tym posłaniu koniuchów, niby syn stepów, sypiał pomiędzy narzędziami swojego rzemiosła, na legowisku z pordzewiałych odpadków żelaznych, z przenośną kuźnią u wezgłowia, pod warsztatem podtrzymującym brudną siatkę ochronną przeciw komarom.

Od czasu do czasu przynosiłem mu nieco niedopałków świec, uratowanych ze skąpego domu dyrektora. Był za nie bardzo wdzięczny. Wyznał mi, że nie lubi leżeć po ciemku, czuwając. Narzekał, że sen ucieka od niego. „Le  sommeil me fuit" — mówił ze zwykłym, pełnym poddania się stoicyzmem, który czynił go sympatycznym i wzbudzającym wzruszenie. Wyjaśniłem mu, żem nie przywiązywał zbytniej wagi do tego, że był skazańcem.

W ten sposób przyszedł czas, że pewnego wieczora zaczął opowiadać o sobie. Gdy jeden z ogarków świecy, postawiony na końcu ławki, wypalał się do końca, pospiesznie zapalał drugi.

Po odbyciu powinności wojskowej w garnizonie prowincjonalnym powrócił do Paryża, by w dalszym ciągu pracować w swym zawodzie. Zajęcie było popłatne. Opowiedział mi z pewną dumą, że po krótkim czasie zarabiał nie mniej niż dziesięć franków dziennie. Myślał

o tym, by się niebawem ustatkować i ożenić.

Tu westchnął głęboko i przerwał, a potem mówił znów ze zwykłym stoicyzmem:

— Zdaje się, że znałem siebie dość dobrze.

W dwudziestą piątą rocznicę urodzin dwaj jego przyjaciele z warsztatu naprawczego, w którym pracował, zaprosili go na obiad. Był niezmiernie ujęty tym dowodem życzliwości.

— Byłem człowiekiem statecznym — zauważył — ale byłem nie mniej towarzyski od innych.

Przyjęcie zaczęło się w małej kawiarni na Boulevard de la Chapelle. Przy obiedzie wypito trochę lepszego wina. Było doskonałe. Wszystko było doskonałe

i świat — według jego własnego wyrażenia — wydawał się nader miłym miejscem zamieszkania. Miał dobre widoki na przyszłość, trochę odłożonej gotówki i sympatię dwóch wybornych przyjaciół. Oświadczył, że stawia wszystkim trunki po obiedzie, co przecież wypadało mu uczynić.

Wypito jeszcze wina, wypito likierów, koniaku i piwa, a potem znowu likierów i koniaku. Dwaj nieznajomi, siedzący przy sąsiednim stoliku, patrzyli na nich, jak mówił, z tak wielką życzliwością, że ich zaprosił, by się przyłączyli do kompanii.

Tak dużo nie wypił nigdy w życiu. Jego duma była podniecona do najwyższej potęgi i w tak rozkoszny sposób, że choć już słabnął, kazał pospiesznie podać jeszcze więcej trunków.

— Zdawało mi się — mówił swym cichym głosem spoglądając po ziemi w głąb ponurej szopy pełnej cieniów — że nadeszła chwila, w której osiągnę wielką cudowną szczęśliwość. Czułem, że sprawi to następny kieliszek. Inni trzymali się równo ze mną co do jednego kieliszka.

Lecz stała się rzecz niezwykła. Na skutek jakiegoś powiedzenia nieznajomych pierzchł jego rozkoszny nastrój. Ponure myśli — des idées noires — napełniły mu głowę. Cały świat poza kawiarnią wydał mu się okropnym, nienawistnym padołem, gdzie tłum biednych nieszczęśników musi pracować niewolniczo dla jedynego celu: aby garstka próżniaków mogła jeździć powozami i żyć szumnie w pałacach. Zawstydził się swojego szczęścia. Litość nad okrutną dolą ludzkiego rodzaju ścisnęła mu serce. Głosem zdławionym od smutku spróbował wyrazić te uczucia. Zdaje się, że płakał i klął na przemian.

Dwaj nowi znajomi skwapliwie przyklaskiwali jego szlachetnemu oburzeniu. Tak jest. Miara niesprawiedliwości na świecie istotnie przejmowała zgrozą. Był tylko jeden sposób, by podzielić nieszczęsny los społeczeństwa. Zburzenie całej sacrée boutique. Niech przepadnie całe niecne widowisko.

Ich głowy chyliły się doń nad stołem. Szeptali mu wymownie. Nie sądzę, aby się zbytnio spodziewali rezultatu. Był zbyt pijany, pijany do szaleństwa. Lecz nagle z dzikim okrzykiem wściekłości wskoczył na stół. Kopiąc butelki i szklanki, zawył: „Vive l'anarchie! Śmierć kapitalistom!" I wył tak raz po raz. Wszędzie wokoło niego padało rozbite szkło, krzesła kołysały się nad głowami, ludzie rozmawiali pomiędzy sobą szeptem. Wmieszała się policja. On bił, kąsał, drapał i szamotał się, dopóki coś nie roztrzaskało mu się na głowie...

Odzyskał przytomność w celi policyjnej, zaaresztowany pod zarzutem zakłócenia spokoju publicznego, buntowniczych okrzyków i propagandy anarchistycznej.

Spojrzał na mnie uważnie swymi czystymi, błyszczącymi oczyma, które w mroku wydawały się ogromne.

— Było niedobrze. Lecz nawet wówczas miałem może widoki wydostania się — powiedział wolno.

Wątpię o tym. Lecz jeśli nawet miał jakie widoki, (to je utracił dzięki młodemu prawnikowi, socjaliście, który dobrowolnie podjął się jego obrony. Na próżno zapewniał go, że nie był anarchistą; że był spokojnym, szanowanym mechanikiem, myślącym tylko o pracy po dziesięć godzin dziennie w swoim zawodzie. Został przedstawiony na sprawie jako ofiara społeczeństwa, a jego okrzyki po pijanemu — jako wyraz nieskończonych cierpień. Młody prawnik miał przed sobą karierę do zrobienia, a ta sprawa była taka właśnie, jakiej potrzebował na początek. Mowa obrończa była powiedziana znakomicie.

Biedny człowiek przerwał, przełknął ślinę i oznajmił:

— Dostałem najwyższą karę, stosowaną za pierwsze przewinienie.

Mruknąłem coś w sposób odpowiedni.

Opuścił głowę i złożył ręce.

— Gdy wypuszczono mnie z więzienia — zaczął uprzejmie — oczywiście robiłem starania, by dostać się do mojego dawnego warsztatu. Mój patron miał dla mnie poprzednio specjalne względy; lecz gdy mnie ujrzał, zzieleniał z przerażenia i wskazał mi drzwi wymachując ręką.

Gdy znalazł się na ulicy, zaniepokojony i zmieszany, podszedł do niego człowiek w średnim wieku, który przedstawił się jako również mechanik z zawodu. „Wiem, kto pan jest — powiedział. — Byłem na pańskiej sprawie. Jest pan dobrym towarzyszem i pańskie przekonania są zdrowe. Lecz całe nieszczęście w tym, że teraz pan nigdzie nie będzie mógł dostać zajęcia. Ci bourgeoirs sprzysięgną się, by pana zamorzyć głodem. To ich sposób. Nie spodziewaj się pan litości od bogatych."

Ta uprzejma rozmowa na ulicy dodała mu bardzo wiele otuchy. Uważał, że należy do ludzi, których natura potrzebuje pociechy i współczucia. Myśl, że nie mógłby dostać pracy, wytrąciła go całkowicie z równowagi. Skoro jego patron, który znał go tak dobrze jako spokojnego, porządnego, zdolnego pracownika, nie chciał nic z nim mieć obecnie do czynienia, to znaczy, że kto inny z pewnością też by nie zechciał. To było jasne. Policja mając na niego oko nie omieszkałaby ostrzec każdego przedsiębiorcy, który skłonny byłby dać mu zarobek. Poczuł się nagle strasznie opuszczony, strwożony i do niczego nieprzydatny, i poszedł za człowiekiem w średnim wieku do baru na rogu, gdzie spotkał kilku innych dobrych towarzyszy. Zapewnili go, że nie pozwolą mu umrzeć z głodu, czy znajdzie się robota, czy nie. Pili wciąż za zgubę wszystkich pracodawców i za zagładę społeczeństwa.

Przerwał gryząc dolną wargę.

— Oto, monsieur, jak stał się ze mnie compagnon — powiedział. Ręka, którą przeciągnął po czole, drżała — Zawsze ta sama historia: źle jest na świecie, jeśli człowiek może zginąć z racji wychylenia jednej szklanki więcej lub mniej.

Ani razu nie spojrzał w górę, lecz mimo to mogłem zauważyć, że stawał się podniecony pod wpływem swej udręki. Otwartą dłonią uderzył po warsztacie.

— Nie! — zawołał. — To była niemożliwa egzystencja! Śledzony przez policję, śledzony przez towarzyszy, nie należałem już dłużej do siebie. Jakże, nie mogłem nawet wydostać kilku franków z banku, gdzie składałem oszczędności, bez tego, by towarzysz nie czepiał się drzwi dla zobaczenia, czy nie myślę od nich drapnąć. A większość z nich była ni mniej, ni więcej, jak włamywaczami. Lecz włamywaczami mądrymi. Okradali tylko bogatych. Mówili, że tylko odbierają to, co jest ich własnością. Gdym był po kilku kieliszkach, wierzyłem im. Byli tam także ludzie nierozważni i szaleńcy. Des exaltes — quoi! Gdym podpił, tom ich kochał. Gdym wypił więcej jeszcze, byłem gniewny na świat. To było najprzyjemniejsze. We wściekłości znajdowałem ucieczkę od nędzy. Lecz nie można być ciągle pijanym — n'estce pas, monsieur? A kiedy byłem trzeźwy, bałem się z nimi zerwać. Zakłuliby mnie jak prosiaka.

Znów skrzyżował ręce i z gorzkim uśmiechem uniósł do góry ostry podbródek.

— Niebawem powiedzieli mi, że czas zabrać się do roboty. Robota polegała na obrabowaniu banku. Następnie miała być rzucona bomba dla zburzenia miejsca rabunku. Moja rola nowicjusza polegała na warowaniu od ulicy z tyłu i na niańczeniu czarnego worka z bombą wewnątrz do chwili, w której będzie potrzebna. Po zebraniu, na którym sprawa została ułożona, zaufany towarzysz nie odstępował mnie ani na cal. Nie śmiałem protestować; bałem się, że mnie najspokojniej zgładzą na miejscu; dopiero gdyśmy szli obaj, zastanowiłem się, czy nie byłoby lepiej rzucić się nagle do Sekwany. Lecz gdy rozważyłem to w umyśle, byliśmy już za mostem, a potem nie miałem sposobności.

Przy świetle niedopałka świecy, ze swą owalną twarzą o ostrych rysach i puszystym, małym wąsie, miał czasem wygląd delikatnej, wesołej młodości, lecz w tej chwili gdy przyciskał do piersi skrzyżowane dłonie, wydawał się stary, zgrzybiały i pełen boleści.

Gdy tak trwał w milczeniu, poczułem się zobowiązany do zapytania:

— No, a jaki był koniec?

— Zesłanie do Cayenne — odpowiedział. Zdawało się, że przypuszcza, iż ktoś zdradził spisek.

Gdy stał na warcie na tylnej ulicy z workiem w ręku, został pochwycony przez policję. „Ci głupcy" pobili go nie zwracając uwagi na to, co trzymał w ręku. Dziwił się, jak się to stało, że bomba nie wybuchła wówczas, kiedy upadł. Ale nie wybuchła.

— Starałem się opowiedzieć swoją historię w krótkości — ciągnął dalej. — Przewodniczący był ubawiony. Byli na sali jacyś głupcy, którzy się śmieli.

Wyraziłem nadzieję, że niektórych jego towarzyszy również schwytano. Wzdrygnął się z pogardą, zanim mi odpowiedział, że było ich dwóch — Simon, zwany również Biscuit, mechanik w średnim wieku, który rozmawiał z nim na ulicy, i jegomość imieniem Nafile, jeden z sympatycznych nieznajomych, którzy przyklaskiwali jego poglądom i pocieszali w humanitarnych zmartwieniach, wówczas gdy się upił w kawiarni.

— Tak — zaczął znów z wysiłkiem — korzystałem z ich towarzystwa tam na wyspie Św. Józefa, między osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu innymi przestępcami. Wszyscy byliśmy zaliczani do niebezpiecznych.

Wyspa Św. Józefa jest najpiękniejszą spośród Iles de Salut. Jest skalista i zielona, poprzecinana płytkimi parowami, porośnięta krzewami i zagajnikami, gajami mangowymi i wielką ilością pierzastych parni. Sześciu dozorców, uzbrojonych w rewolwery i karabiny, strzeże uwięzionych tam przestępców.

Ośmiowiosłowa galera utrzymuje w ciągu dnia komunikację poprzez kanał na ćwierć mili szeroki z Ile Royale, gdzie znajduje się posterunek wojskowy. Galera ta odbywa pierwszy kurs o godzinie szóstej rano. O czwartej po południu służba jej się kończy i wówczas odprowadza się ją do małego doku przy Ile Royale, a przy niej i przy kilku małych łódkach stawia się wartę. Od tej chwali do następnego rana wyspa Św. Józefa odcięta jest całkowicie od reszty świata. Dozorcy patrolują na ścieżce pomiędzy domem dla dozorców i szopami dla przestępców, a w wodzie patroluje wokoło mnóstwo rekinów.

W tych warunkach skazańcy ułożyli plan buntu. Podobnej rzeczy nie znała jeszcze historia więzienia. Lecz plan ich me był pozbawiony pewnych widoków powodzenia. Dozorcy mietli być zaskoczeni znienacka i wymordowani w ciągu nocy. Ich broń miała posłużyć zbrodniarzom do wystrzelania załogi na galerze, gdy ta rano przepływać będzie wzdłuż wybrzeża. Skoro tylko galera byłaby w ich posiadaniu miały być pochwycone inne łodzie i cała banda miała wypłynąć daleko od wybrzeży.

O zmroku dwóch dyżurnych dozorców zrobiło jak zwykle przegląd więźniów. Następnie przystąpili do rewizji szop, by upewnić się, że wszystko jest w porządku. W chwili gdy weszli, zostali napadnięci i kompletnie zgnieceni przez wielką liczbę napastników. Zmrok szybko zapadł. Było to na nowiu, a ciężka czarna chmura, nadciągająca nad wybrzeże, spotęgowała głęboką ciemność nocy. Przestępcy zgromadzili się na otwartej przestrzeni radząc nad tym, co należy dalej czynić, spierając się pomiędzy sobą przyciszonymi głosami.

— Pan brał udział w tym wszystkim? — zapytałem.

— Nie. Naturalnie wiedziałem, na co się zanosi. Lecz po cóż miałem zabijać dozorców? Nie miałem nic przeciwko nim. Ale bałem się tych drugich. Nie mogłem im się wymknąć! Usiadłem samotny na pniu drzewa trzymając głowę w dłoniach i myśląc ze zbolałym sercem o wolności, która nie była dla mnie niczym więcej jak ułudą. Wtem zadrżałem z przerażenia widząc cień człowieka na ścieżce w pobliżu. Stanął zupełnie bez ruchu, a wtedy kształt jego zginął  w ciemności. Musiał to być szef dozorców, który przyszedł zobaczyć, co się stało z dwoma jego ludźmi. Nikt go nie zauważył. Zbrodniarze w dalszym ciągu sprzeczali się o swoje plany. Przywódcy nie mogli zdobyć sobie posłuchu. Dziki pomruk tej czarnej masy ludzkiej był straszny.

Wreszcie rozdzielili się na dwie części i ruszyli z miejsca. Gdy przeszli koło mnie, wstałem znużony i bez nadziei. Ścieżka prowadzącej do domu dozorców była ciemna i cicha, lecz po obu jej stronach krzaki szeleściły z lekka. W tym momencie spostrzegłem słabą smugę światła przed sobą. Szef dozorców z trzema swymi ludźmi zbliżał się ostrożnie. Lecz przez nieuwagę nie zamknął należycie ślepej latarki. Zbrodniarze również spostrzegli ten słaby promień. Ozwało się dzikie wycie, powstał zgiełk na ciemnej ścieżce, padły strzały, słychać było uderzenia i jęki. I z  trzaskiem łamanych gałęzi, z okrzykami goniących i z wrzaskiem uciekających, to polowanie na ludzi, łotwy na dozorców, przemknęło koło mnie w kierunku środka wyspy. Pozostałem sam. I upewniam pana, że byłem na wszystko obojętny. Postawszy spokojnie przez chwilę, poszedłem, wzdłuż ścieżki, dopóki nie trąciłem nogą o coś twardego. Zatrzymałem się i podniosłem rewolwer dozorcy. Poczułem w palcach, że był nabity pięciu kulami. Z podmuchem wiatru dochodziły mnie głosy zbrodniarzy, nawołujących się w oddali, gdy wtem rozległy się grzmoty, tłumiąc poszumy i szelesty drzew. Nagle silne światło przesunęło się w poprzek mojej ścieżki nisko ponad ziemią i oświeciło spódnicę kobiecą z brzegiem fartucha.

Wiedziałem, że kobieta, która nosiła ten strój, była żoną głównego dozorcy. Zdaje się, że wszyscy zapomnieli o niej. Na środku wyspy padł strzał, a ona krzyknęła mimo woli, jak gdyby uciekając. Poszła dalej. Udałem się za nią i raptem ujrzałem ją znowu. Jedną ręką ciągnęła za sznur wielkiego dzwonu, który wisi na krańcu przystani, a drugą poruszała ciężką latarnię tam i z powrotem. Jest to umówiony sygnał dla Ile Royale na wypadek, gdyby pomoc była potrzebna w nocy. Wiatr z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin