MARCIN WOLSKI
ALTERLAND
2003
CZĘŚĆ PIERWSZA
TERAZ
I
Padał śnieg. Drobny, twardy, bardziej przypominający grad niż biały puch. Wystarczyło wychylić głowę z wnętrza limuzyny, aby poczuć na twarzy smagnięcie lodowego pazura. Simon zawahał się, zatrzasnął jednak za sobą drzwiczki i postawiwszy kołnierz granatowego płaszcza z wielbłądziej wełny, śmiało skierował się ku gardzieli wypalonego wąwozu, będącego kiedyś ruchliwą, zabytkową ulicą.
Służbowy lincoln objechał tymczasem wokół ronda, omal nie tracąc zawieszenia na wystających szynach tramwajowych, i zniknął w głębi alei. Północną jezdnię arterii Wschód-Zachód odgradzał od ruin podwójny rząd zasieków z drutu kolczastego, z tabliczkami w języku rosyjskim i polskim, ostrzegającymi przed przekraczaniem granicy Skansiena. Nie dotyczyło to Amerykanina – miał propusk ważny jeszcze kilka dni... Propusk kłassa A – pozwalający poruszać się bez urzędowego opiekuna po całym terenie miasta, wyjąwszy obszary podległe wojsku.
– Rubikon – pomyślał, dochodząc do ośnieżonej rudery Cafe-Clubu. – Przekraczam cholerny Rubikon!
Oczywiście jeszcze mógł wrócić, telefonicznie przywołać samochód, który ledwie co zniknął w tumanach śniegu, a potem odwołać operację, powstrzymać Agnes i Chrisa, a samemu, porzuciwszy wszelkie nadzieje, zaszyć się gdzieś na krańcu świata i co najwyżej liczyć na cud.
Jednak na samą myśl o powrocie na bankiet poczuł mdłości. Patrzeć znów na zapite mordy sowieckich marszałów, gienierałów i ich tubylczych sługusów? Oglądać, jak oszołomieni wódką generał Powell, Clark czy Ramsay dają się poklepywać tym Euroazjatom i pić dalej kolejne toasty, za drużbu, za mir, za pabiedu nad żółtkami i arabusami, za buduszczeje zawtra?
Cóż za cierpienie dla byłego pijaka i byłego Europejczyka!
Mimo popołudniowej pory szampanskoje, traktowane jako zapojka, lało się hektolitrami i, rzecz warta zauważenia, nie była to wcale sowiecka podróbka, ale oryginalne vin de France, wprost od towarzyszy z Paryża. I to w jakiej scenerii...? Na świeżo odmalowanych ścianach klasycystycznego Pałacyku, dziś siedziby Pierwszego Komisarza, a od paru stuleci ulubionej kwatery zdobywców, mianowańców i kolaborantów wisiały stare tkaniny oraz powyciągane z muzeów malowidła. Często zmieniane, zdarzało się bowiem, że podczas bankietów we własnym gronie podochocona generalicja paliła z pistoletów do tych wszystkich gierojew proszłych wriemion, powstańców, wodzów, królów, których twarze, jak utlenione freski, poznikały już z tubylczych podręczników, ustępując pola bohaterom nowym, ludowym, słusznym.
Simona upodobał sobie szczególnie generał NKWD Pietrowski, zruszczony Polak, brunet o twarzy filmowego amanta i zimnych oczach urodzonego mordercy. Przepijał do Amerykanina często, a na koniec, gdy wyszli razem na papierosa do palarni, mieszczącej się w dawnej kaplicy, zaczął wprost namawiać do wspólnego wypadu w miasto.
– Próbował pan Polek, profesorze? – pytał nienaganną angielszczyzną. – Nikt nie kocha tak jak Polki. Nie mówię oczywiście o jakichś zawodowych kurwach, mamy wśród naszych współpracowniczek biegłe pod każdym względem studentki, istne „grafinie”, a także nastoletnie aktywistki Komsomołu, gotowe zrobić naprawdę wiele na polu współpracy radziecko-amerykańskiej...
Simon taktownie odmówił, lecz mimo to nie pozbył się towarzystwa dowódcy Awtonomnoj Czerezwyczajki.
– A swoją drogą interesujące, po co znakomitemu doradcy do spraw ekologii globalnej przepustka do Gruzawowo Rajona?
Pytanie nie zaskoczyło Amerykanina.
– Ptaki – odparł krótko. A widząc po raz pierwszy zdumienie na twarzy Pietrowskiego, dodał: – Nie wiem, czy pan generał orientuje się, jak wiele gatunków ptaków i drobnych ssaków znalazło sobie ostoję w tym rumowisku. Wczoraj zupełnie przypadkowo widziałem gadożera, siedzącego na dachu Muzeum Narodowego. Tego gatunku nie notowano w waszych stronach od lat...
Pietrowski uśmiechnął się pogardliwie.
– Zatem życzę pomyślnych łowów – powiedział, odchodząc od ornitologa. I zapewne dodając w duchu: Wot zapadnaja diekadiencyja! Ich świat właśnie się kończy, a chcą się zajmować jakimiś chrzanionymi pticami. Choć z drugiej strony nic nie szkodzi, jeśli po całym tym imperialistycznym barachle miałoby pozostać tylko parę skrzydlatych drapieżników.
Krasnoarmiejec o perkatym nosie i twarzy jakby wyjętej z ruskiej narodnej skazki przez dłuższą chwilę drobiazgowo przeglądał dokumenty.
– Amierykaniec? – zapytał.
Simon potwierdził.
– Szpion znaczyt... – w oczach przybyłego gdzieś z głębokiego Powołża junaka zapaliły się czujne błyski. Chwilę taksował wzrokiem wysokiego, niespełna czterdziestoletniego mężczyznę, dobrze odżywionego, w eleganckim ciemnym płaszczu i wytwornych butach, na tle ruin i nierównego trotuaru wyglądającego na przybysza z innej planety. Nade wszystko z dyscypliną walczyła w nim chętka, by zerwać z szyi gościa futerał z fotokamierą.
– Jestem członkiem delegacji Kongresu Stanów Zjednoczonych, przybyłej na zaproszenie Awtonomnowo Komissariata Inastrannych Dieł – wyjaśniał spokojnie, płynną ruszczyzną, indagowany. Nie życzył sobie żadnego konfliktu, a myśl o przeszukaniu budziła w nim niepokój. Wartownicy byli kretynami, ale gdyby ich szef zdecydował się na rewizję, odkrycie przekaźnika, modemu, nie mówiąc już o ukrytej broni, pogrążyłoby go na amen. Dlatego uśmiechnął się szeroko i wyjął z kieszeni paczkę marlboro. – Zakuritie?
Euroazjata złagodniał. A kiedy nierozpakowana paczka znalazła się w jego kieszeni, usunął się na bok i machnął automatem dwóm „zaporowym”, grzejącym się przy koksowniku. Niechętnie odsunęli szlaban.
– Nada wiernut’sia w tri czasa – pouczyli go na odchodnym. – Milicyjonnyje wriemia.
W odróżnieniu od reszty miasta dawny Trakt Królewski wyglądał, jakby działania wojenne zakończyły się wczoraj. Wypalone fasady straszyły oczodołami pustych okien. Gruz uprzątnięto jedynie z prawej strony ulicy, czyniąc przejazd dla policyjnych skotów – reszta pozostawała, i pozostać mogła, wiecznym rumowiskiem – skansenem kontrrewolucji. Budynki najbliższe alei 1 Maja pokrywały jeszcze napisy Wnimanije miny!, dalej jednak ktoś wypisał łacińskimi literami „Min nie ma”.
Ulica zakręcała łagodnym łukiem i kończyła się ślepo starą barykadą, w której utkwił wrak wypalonego czołgu z czerwoną gwiazdą. Parę metrów przed nią wąska, uprzątnięta i odśnieżona „droga milicyjna” wiodła w prawo i dalej zapewne w dół, ku Wiśle. Simon jednak nie miał żadnych interesów na Powiślu. Skręcił więc w lewo, w Warecką, z narażeniem życia przeciskając się pod łącznikiem, który dobry czas temu osunął się z lewej strony, pozostawiając niewielki prześwit.
W odróżnieniu od wyludnionego Nowego Światu, w tej części gruzowiska można było zauważyć liczne dowody ludzkiej egzystencji: wydeptane ścieżki wśród ruin. Przygarbione, płochliwe postacie, pomykające tu i ówdzie. Blade twarze, wyglądające z okien, w większości pozasłanianych dyktą. Nozdrza drażnił zapach dochodzący z ognisk, na których autochtoni najwyraźniej warzyli sobie posiłki.
Na temat mieszkańców gruzowiska krążyły najrozmaitsze wieści. Okupant dysponował przecież wystarczającymi środkami, aby zlikwidować wszelkie ż...
thanatostom