23 Grecki tłumacz.rtf

(52 KB) Pobierz

Grecki tłumacz

Przeł: Jerzy Regawski
The Greek Interpreter

 

Sherlock Holmes nigdy ani słowem nie wspominał o swojej rodzinie. A przecież znamy się i przyjaźnimy już od wielu lat. Zresztą nie lubił mówić również o swej przeszłości. Dziwna to była powściągliwość. Utwierdzała mnie coraz bardziej w przekonaniu, że brak mu pewnych naturalnych cech i uczuć właściwych człowiekowi, a chwilami nawet robił na mnie wrażenie jakiejś niespotykanej istoty pozbawionej serca, której treść stanowił chyba tylko precyzyjnie działający mózg i wybitna inteligencja. Unikał, również kobiet i nowych znajomości. Uważałem to za bardziej typowe dla jego chłodnej natury niż niechęć do wspomnień rodzinnych. W końcu doszedłem do wniosku, iż był sierotą i nie miał żadnych żyjących krewnych. Aż oto któregoś dnia, ku memu bezgranicznemu zdumieniu, Holmes zaczął opowiadać mi o swoim bracie.

Zdarzyło się to pewnego letniego wieczoru. Po herbacie rozmawialiśmy o różnych sprawach, przeskakując z tematu na temat. Zaczęło się od kijów golfowych, potem przedyskutowaliśmy zagadnienie zmiany nachylenia ekliptycznego, aż wreszcie dobrnęliśmy do dziedziczności. Zajęliśmy się zwłaszcza dziedziczeniem zdolności, a mianowicie: w jakim stopniu określoną umiejętność jednostki należy przypisać jej własnej pracy, a w jakim stopniu jej przodkom.

 Weźmy na przykład ciebie — powiedziałem. — Swą zdolność obserwacji i wyjątkową łatwość dedukcji zawdzięczasz jedynie własnej mozolnej i systematycznej pracy. To przecież jasne i zgadza się zresztą z tym, czego przed chwilą dowodziłeś.

 Do pewnego stopnia… tak! — odparł Holmes w zadumie. — Moi przodkowie byli ziemianami. Prawdopodobnie wiedli typowy dla tej warstwy społecznej tryb życia. Niemniej jednak na obrany przeze mnie zawód mogły mieć wpływ również pewne cechy odziedziczone po mojej babce, siostrze francuskiego artysty Verneta. A artyzm we krwi może przejawiać się w przeróżnych, nieraz bardzo dziwnych formach.

 Ale na jakiej właściwie podstawie twierdzisz, że to zdolności dziedziczne?

 Dlatego, że brat mój, Mycroft, obdarzony jest nimi W większym jeszcze stopniu niż ja,

Odpowiedź ta kompletnie mnie zaskoczyła. Bo czyż to możliwe, aby w Anglii istniał drugi oprócz Sherlocka człowiek o tak wyjątkowych uzdolnieniach i nie był znany ani publiczności, ani nawet w kołach policyjnych? Wyraziłem swą wątpliwość Holmesowi robiąc aluzję, że widocznie tylko skromność kazała mu uznać brata za bardziej uzdolnionego od siebie. Holmes śmiał się z moich przypuszczeń.

 Mój drogi Watsonie — powiedział. — W żadnym wypadku przesadnej skromności nie zaliczam do zalet. Człowiek myślący logicznie powinien widzieć wszelkie zjawiska życiowe we właściwym świetle, tj. takimi, jakimi są w rzeczywistości. Gdy więc nie doceniamy siebie, zniekształcamy prawdę, podobnie jak gdybyśmy przeceniali swe możliwości. A więc skoro twierdzę, że Mycroft posiada w wyższym stopniu rozwiniętą zdolność obserwacji niż ja, to możesz przyjąć to za prawdę. Tak bowiem jest w rzeczywistości.

 Czy on jest młodszy od ciebie?

 Nie! Starszy o siedem lat!

 I pozostaje nie znany? Czyż to możliwe?

 Och! Przeciwnie! On jest bardzo popularny w swoich sferach,

 W jakich?

 No… choćby w „Klubie Diogenesa”.

Nigdy nie słyszałem o takim klubie. Holmes poznał to widocznie po wyrazie mej twarzy, gdyż spojrzawszy na zegarek rzekł:

 „Klub Diogenesa” jest najdziwniejszym klubem w Londynie, a Mycroft jednym z najdziwniejszych ludzi. Zawsze można go tam zastać między godziną 16.45 a 19.40. Teraz wybiła właśnie osiemnasta. Jeśli więc tego pięknego wieczoru masz ochotę na spacer, to z całą przyjemnością zaprowadzę cię tam i poznasz obie osobliwości na raz.

Po pięciu minutach znaleźliśmy się na ulicy, podążając w kierunku Regent Circus.

 Dziwisz się pewnie, dlaczego Mycroft nie wyzyskuje swych zdolności do działalności detektywistycznej? Po prostu jest do tego niezdolny!

 Ależ mówiłeś przecież…!

 Mówiłem, że przewyższa mnie tak pod względem obserwacji, jak i dedukcji. Widzisz, Watsonie, gdyby zawód detektywa zaczynał się i kończył na rozmyślaniach przeprowadzanych w wygodnym fotelu, to brat mój nie miałby sobie równych. Na to, aby być prawdziwym detektywem, nie ma on ani ambicji, ani energii. Również nie zrezygnuje on nigdy ze swego trybu życia, aby sprawdzić swoje teoretyczne rozważania. Woli raczej, aby myślano, że się pomylił, niż gdyby miał się trudzić nad wykazaniem słuszności swoich poglądów. Wielokrotnie, przedstawiałem mu różne powikłane zagadnienia. Za każdym razem otrzymywałem od niego takie rozwiązanie, które później okazywało się słuszne. Nigdy natomiast nie był w stanie przedsięwziąć praktycznych posunięć, które trzeba było koniecznie zrealizować, aby przekazać sprawę sędziemu pokoju lub sądowi przysięgłych.

 A więc to nie jest jego zawód?

 Oczywiście, że nie! To, co dla mnie jest źródłem utrzymania, dla niego stanowi tylko rozrywkę, hobby. Posiada on także wielkie uzdolnienia matematyczne i prowadzi rachunkowość w jednym z urzędów, Mieszka w Pall Mall. Co dzień rano chodzi do pracy w kierunku White–hall i co wieczór wraca tą samą drogą. Od lat nie zażywa więcej ruchu. Oprócz tego nigdzie nie bywa. Jedyny wyjątek stanowi „Klub Diogenesa”, który zresztą znajduje się naprzeciw jego mieszkania.

 Wybacz, ale zupełnie nie mogę sobie przypomnieć, abym słyszał o podobnym klubie.

 Zupełnie możliwe. W Londynie mieszka wielu ludzi, którzy czy to z nieśmiałości, czy też z innych powodów nie życzą sobie ciągłego towarzystwa osób z najbliższego swego otoczenia. A jednak nie gardzą ani wygodnym fotelem, ani najświeższymi czasopismami. Dla nich to właśnie powstał „Klub Diogenesa”. Słynie on z tego, że członkami jego są najbardziej nietowarzyscy londyńczycy.

Regulamin Klubu też jest dość oryginalny. Nie wolno zwracać uwagi na współtowarzyszy ani nie wolno rozmawiać. Do rozmów służy specjalne pomieszczenie zwane „pokojem dla obcych”. Trzykrotne przekroczenie tego zakazu, jeśli dojdzie do wiadomości komitetu, powoduje wykluczenie z Klubu. Brat mój jest jednym z założycieli Klubu. Ja natomiast znajduję tam atmosferę, która wywiera na mnie wyjątkowo kojący wpływ.

Tak rozmawiając dotarliśmy do Pall Mall, a następnie zeszliśmy tą ulicą w dół ku St. James. Sherlock Holmes zatrzymał się przed pewną bramą w pobliżu Carltonu. Jeszcze raz ostrzegł mnie, abym zachował milczenie. Potem dopiero wprowadził mnie do przedpokoju klubu. Przez szklaną, ścianę ujrzałem dużą, luksusowo urządzoną salę. Członkowie klubu siedzieli wygodnie w swych małych zakątkach pogrążeni w lekturze czasopism. Wraz z Sherlockiem podążyłem do niedużego, przytulnie urządzonego pokoiku z oknami wychodzącymi na Pall Mall. Zostawił mnie tu na chwilę samego i wyszedł. Wkrótce wrócił w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. Już na pierwszy rzut oka zorientowałem się, że to nikt inny, tylko jego brat.

Mycroft był znacznie roślejszy i tęższy od Holmesa. Co więcej, nawet bardzo korpulentny. Mimo jednak znacznej tuszy jego nalana twarz zachowała do pewnego stopnia ostrość rysów tak charakterystyczną dla Sherlocka. Miał również podobne, szaroblade, stalowe oczy. Ich badawczy wzrok sięgał w głąb duszy. W tym właśnie spojrzeniu odnalazłem drugą wspólną cechę z Sherlockiem.

 Rad jestem pana poznać — rzekł podając mi dużą i szeroką dłoń. — Bardzo dużo słyszałem o panu od brata, odkąd pan został jego biografem. No, Sherlock, spodziewałem się, iż odwiedzisz mnie w poprzednim tygodniu, aby poradzić się w sprawie Manor House. Mam pewne wątpliwości co do słuszności twoich wniosków.

 Nie! Już rozwiązałem tę zagadkę — odrzekł mój przyjaciel uśmiechając się.

 To był naturalnie Adams!?

 Tak, Adams!

 Byłem tego pewien od samego początku.

W czasie rozmowy obaj usiedli w niszy okiennej.

 To wprost wymarzone miejsce dla każdego, kto chce się zabawić w obserwację swych bliźnich — powiedział Mycroft. — Spójrz, co za wspaniałe typy! O, na przykład ci dwaj. Idą właśnie w naszym kierunku.

 Jeden to pewnie bilardzista, a drugi…?

 Doskonale! Zgadnij jeszcze, kim jest drugi.

Obaj mężczyźni zatrzymali się w pobliżu okna. U pierwszego z nich zauważyłem nad kieszonką u kamizelki nikły ślad od kredy, jedyną oznakę, iż grał w bilard. Nic więcej nie spostrzegłem. Drugi był bardzo niskim, śniadym brunetem. Czapka zsunęła mu się na tył głowy, pod ręką trzymał kilka pakunków.

 Wydaje mi się, iż to stary wojak — powiedział Sherlock.

 I w dodatku bardzo niedawno zwolniony z wojska — dorzucił brat.

 Jak widzę, odbywał służbę w Indiach.

 Oficer rezerwy.

 Tak, chyba artylerzysta — rzekł Sherlock.

 Ponadto jest wdowcem.

 Ale ma dziecko.

 Nie dziecko, lecz dzieci, mój drogi chłopcze.

 Ależ panowie — wtrąciłem ze śmiechem. — Tego już chyba trochę za wiele!

 To przecież zupełnie jasne — odparł Holmes. — Kim bowiem może być człowiek o rozkazującym wyglądzie, tryskający energią i opalony na brąz? Tylko wojskowym powracającym z Indii. I to nie szeregowcem, lecz oficerem.

 Nosi jeszcze buty wojskowe. A więc dopiero niedawno został zwolniony z wojska — zauważył Mycroft. — Nie odznacza się charakterystycznym kawaleryjskim chodem. Czapkę ma z jednej strony wyszarzałą, Nie jest więc saperem. Przemawia zresztą przeciw temu jego waga. To artylerzysta.

Ale patrzmy dalej. Ciężka żałoba wskazuje, iż stracił, kogoś bliskiego. Sam też chodzi po zakupy. A więc to na pewno była jego żona. Zobacz. Kupił zabawki — między innymi grzechotkę. Czyli jedno z dzieci jest jeszcze bardzo małe. Prawdopodobnie żona umarła przy połogu. Ale ma on jeszcze drugie dziecko, o które musi dbać. Dla niego właśnie niesie pod pachą książkę z obrazkami.

Z wolna zacząłem pojmować, co Sherlock miał na myśli mówiąc, iż jego brat posiada jeszcze wybitniejsze niż on zdolności. Sherlock patrzył na mnie i uśmiechał się, jakby domyślając się treści moich myśli. Mycroft wyjął szyldkretową tabakierkę, zażył tabaki i jaskrawą jedwabną chustką strzepnął z marynarki rozsypany proszek.

 Ale wiesz co, Sherlocku — powiedział — dano mi właśnie do rozwiązania niezwykle ciekawy problem. Z pewnością bardzo cię zainteresuje. Mnie zaś brak energii, aby zająć się nim tak, jak należy, choć dał mi on okazję do bardzo ciekawych rozmyślań. Masz ochotę dowiedzieć się o faktach?

 Ależ z największą przyjemnością, drogi Mycrofcie! — odparł Sherlock.

Mycroft skreślił kilka słów na kartce z notesu. Potem zadzwonił i wręczył ją kelnerowi.

 Poprosiłem właśnie Mr Melasa, by przyszedł tutaj. Mieszka on naprzeciwko, o piętro wyżej ode mnie. Jesteśmy więc sąsiadami i znamy się trochę. Z tego też pewnie względu udał się do mnie po radę. Otóż Mr Melas jest przypuszczalnie z pochodzenia Grekiem, a przy tym świetnym lingwistą. Zdolności językowe stanowią też źródło jego dochodów. Pełni mianowicie funkcję przysięgłego tłumacza sądowego, a ponadto podejmuje się roli przewodnika, towarzysząc bogatym przybyszom ze Wschodu, którzy zatrzymują się w jednym z hoteli na Northumberland Avenue. Ale najlepiej niech on sam opowie o swym dziwnym wypadku.

Po kilku minutach wszedł do pokoju niski, otyły mężczyzna. Oliwkowa cera i kruczoczarne włosy zdradzały jego południowe pochodzenie, chociaż mówił doskonałą angielszczyzną. Mocno uścisnął dłoń Sherlocka Holmesa. Z jego ciemnych, nieco przymrużonych oczu wyzierał błysk zadowolenia, gdy dowiedział się, iż tak wybitny specjalista wyraził gotowość wysłuchania jego historii.

 Nie mam najmniejszej nadziei, aby przekonać policję… Słowo daję! — zaczął żałosnym głosem. — Przecież oni są głęboko przekonani, iż jeśli sami o czymś nie słyszeli do tej pory, to nie mogło się to w ogóle wydarzyć. Ja jednak nie zaznam spokoju, dopóki nie dowiem się, co się stało z tym nieszczęśnikiem o twarzy zalepionej plastrem…

 Słucham z całą uwagą — rzekł Sherloćk Holmes.

 Dzisiaj jest środa, wieczór — ciągnął Mr Melas — a całe zajście miało miejsce dwa dni temu, w poniedziałek w nocy. Jak już panu mój sąsiad zapewne mówił, jestem tłumaczem. Znam prawie wszystkie języki. Ale urodziłem się w Grecji, noszę greckie nazwisko i z językiem tym najwięcej mam do czynienia w swej pracy zawodowej. Od wielu już lat jestem w Londynie głównym tłumaczem greckim. Z tego też powodu nazwisko moje jest bardzo dobrze znane w hotelach.

Często zdarza się, iż cudzoziemcy, gdy popadną w jakieś tarapaty, wzywają mnie o najróżniejszych godzinach dnia i nocy, nieraz zupełnie niezwykłych. Czasem też zwracają się o pomoc kupcy czy agenci podróżujący, którzy nie znają języka angielskiego. Wcale się więc nie zdziwiłem, gdy w poniedziałek w nocy przyjechał do mnie bardzo elegancko ubrany młodzieniec, niejaki Mr Latimer. Z objaśnień jego zrozumiałem, iż odwiedził go znajomy Grek, z którym ma do załatwienia pilne sprawy handlowe. Niestety, Grek ten włada tylko swoim ojczystym językiem, a więc ja jako tłumacz jestem nieodzownie potrzebny. Moglibyśmy zaraz jechać, powóz bowiem czeka przed domem. Wreszcie napomknął, iż mieszka dosyć daleko, bo w Kensington. Bardzo się spieszył, a gdy zeszliśmy na ulicę, szybko wepchnął mnie do dorożki.

Powiedziałem „do dorożki”, wnet jednak sprostuję pomyłkę. Znajdowałem się w dużym, obszernym powozie, znacznie większym niż zwykła czterokołowa dorożka londyńska. Ponadto obicia przedstawiały materiał pierwszorzędnej jakości, choć nieco podniszczony. Mr Latimer usadowił się naprzeciwko mnie i ruszyliśmy przez Charing Cross w górę do Shaftesbury Avenue, aż wreszcie wyjechaliśmy na Oxford Street. I wówczas to zaryzykowałem uwagę, iż jest to droga okrężna do Kensington. Natychmiast jednak zamilkłem, gdyż mój sąsiad zareagował na moje słowa w sposób wprost nieoczekiwany.

Wyciągnął z kieszeni wielki pistolet nabity ołowiem. Chwilę ważył go w ręku, podnosząc i opuszczając, w końcu bez słowa położył broń z tyłu za plecami na siedzeniu. Następnie po obu stronach pozamykał okna. Ze zdumieniem spostrzegłem, iż szyby były pozaklejane papierem, jakby specjalnie w tym celu, by uniemożliwić wszelką obserwację.

 Bardzo mi przykro, Mr Melas, muszę jednak pozbawić pana przyjemności oglądania pięknych widoków. Nie dopuszczę do tego, aby poznał pan drogę wiodącą nas do celu. Mógłby pan potem trafić tam ponownie. A to właśnie byłoby dla mnie bardzo niewygodne.

Może pan sobie wyobrazić, jak wstrząsnęły mną te słowa. Mr Latimer był uzbrojony. Ale pomijając nawet ten fakt, nie miałbym najmniejszych szans w walce z silnym, barczystym młodzieńcem.

 To niesłychane, Mr Latimer — wyjąkałem. — Chyba zdaje pan sobie sprawę, iż tego rodzaju postępowanie jest bezprawiem,

 Niewątpliwie — odrzekł — jest to pewnego rodzaju ograniczenie wolności osobistej. Ale wynagrodzimy to panu sowicie. Teraz jednak ostrzegam pana, Mr Melas. W żadnym wypadku niech pan nawet nie próbuje wszczynać alarmu ani krzyżować moich planów! Bardzo źle by się to dla pana skończyło! Proszą wziąć pod uwagę, iż nikt nie wie, gdzie pan się podział. Znajduje się pan przecież całkowicie w moich rękach, obojętnie czy w powozie, czy w moim domu.

Słowa te wypowiedział zupełnie spokojnym głosem, ale tonem zdradzającym groźbę. Siedziałem w milczeniu. Głowiłem się, jaki mógł on mieć powód, aby mnie porywać. Oczywiście jakikolwiek opór nie miałby sensu. Nie pozostawało mi więc nic innego, jak czekać i śledzić dalszy tok wydarzeń.

Jechaliśmy już niemal 2 godziny. Nie miałem jednak najmniejszego nawet pojęcia, dokąd zdążamy. Czasem tylko silniejszy turkot pojazdu po kamieniach pozwalał się domyślać, iż jedziemy brukowaną drogą dojazdową, to znów cichy i pozbawiony wstrząsów bieg powozu nasuwał przypuszczenie, że powóz nasz wjechał na asfalt. Lecz z wyjątkiem tych odgłosów nie mogłem zauważyć niczego, co pozwoliłoby mi ustalić chociaż w najbardziej przybliżony sposób, gdzie się znajdujemy. Papier na bocznych oknach był zupełnie nieprzejrzysty, a przednią szybę zasłaniała niebieska firanka. Przypomniałem sobie, że gdy opuszczaliśmy Pall Mall, było piętnaście minut po siódmej. Wreszcie powóz stanął, a mój zegarek wskazywał za dziesięć dziesiątą, wieczorem. Mój towarzysz podróży uchylił okno. Przelotnym spojrzeniem uchwyciłem niskie drzwi wejściowe o łukowatym sklepieniu. Nad nimi płonęła lampa. Drzwi otworzyły się. Wypchnięto mnie z powozu i wciągnięto do wnętrza domu. Odniosłem wrażenie, jakby po obu stronach wejścia mignęły mi przed oczami trawnik i drzewa. Nie jestem w stanie określić, czy to prywatna posiadłość, czy jakaś dzierżawa.

Przedpokój oświetlała kolorowa lampa gazowa. Jej blady, przykręcony płomień rzucał tak nikłe światło, iż prawie nic nie było widać. Znajdowałem się w dosyć dużym pomieszczeniu, którego ściany pokryte były obrazami. O ile mogłem się zorientować w przyćmionym świetle lampy, osobnik, który nam otworzył drzwi, był niskim, mizernym, w średnim wieku mężczyzną o przygarbionych ramionach. Gdy zwrócił się ku nam, promień światła załamał się w jego okularach. — Haroldzie! Czy to Mr Melas? — zapytał.

 Tak.

 Doskonale, doskonale. Chyba nie czuje się pan zbytnio urażony, Mr Melas? Doprawdy nie możemy się bez pana obejść. I jeśli zastosuje się pan do naszych poleceń, nie pożałuje pan tego. Jeśliby pan jednak próbował nas oszukać, no to niech, Bóg ma pana w swojej opiece!

Słowa te wypowiedział nerwowym, przerywanym głosem. Chwilami wydobywał się z jego ust jakiś stłumiony złowrogi śmiech. Człowiek ów napawał mnie jeszcze większym strachem niż młodzieniec.

 Czego pan ode mnie żąda? zapytałem.

 Ach, drobiazg! Zada pan jedynie kilka pytań pewnemu greckiemu dżentelmenowi, który nas odwiedził. Następnie poinformuje pan nas o treści przeprowadzonej rozmowy. Niech pan jednak nic więcej nie mówi ponad to, co podyktuję. W przeciwnym bowiem razie… — tu znowu zaśmiał się złowrogo — lepiej by panu było nigdy się nie narodzić!

Mówiąc te słowa otworzył drzwi i wskazał drogę do luksusowo urządzonego pokoju. Tu również panował półmrok. Z jedynej lampy sączyło się słabe, na pół przyćmione światło. Przechodząc przez ten duży pokój czułem pod stopami miękki, drogi dywan. Spojrzenie moje prześliznęło się po aksamitnych fotelach, białym, marmurowym gzymsie kominka i spoczęło na jakimś rynsztunku, przypominającym kompletną zbroję japońską. Starszy mężczyzna uczynił gest zapraszający, abym usiadł w fotelu stojącym tuż pod lampą. Młodzieniec natomiast wyszedł, lecz po chwili wprowadził drugimi drzwiami jakiegoś człowieka odzianego w rodzaj luźnego szlafroka. Człowiek ów zbliżał się do nas powoli, aż wszedł w krąg bladego światła lampy. Wówczas ogarnęło mnie przerażenie, gdyż mogłem mu się dokładnie przyjrzeć. Był okropnie wynędzniały i trupio blady, lecz jego ogromne oczy lśniły mocnym blaskiem, jak u człowieka silnego charakteru. Większe jednak wrażenie, niż jego opłakany stan fizyczny, wywarła na mnie jego twarz zalepiona plastrem. Tragiczny i zarazem groteskowy widok. Jedno z wielkich, krzyżujących się pasm plastra przecinało usta.

 Czy masz tabliczkę, Haroldzie? — zawołał starszy mężczyzna, podczas gdy nieznajomy opadł raczej, niż usiadł na fotel. — A ręce czy ma wolne? Daj mu więc ołówek. Pan będzie zadawał pytania, Mr Melas, a on na każde z nich napisze odpowiedź. Przede wszystkim niech go pan zapyta, czy zgadza się podpisać papiery.

Gdy zadałem to pytanie, oczy nieznajomego zalśniły mocniejszym blaskiem.

 Nigdy! — napisał po grecku na tabliczce.

 Czy w żadnym wypadku nie? — zapytałem ponownie na rozkaz dręczyciela.

 Tylko wtedy, gdy udzieli jej ślubu grecki duchowny, którego znam, i to w mojej obecności.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin