04 Związek rudowłosych.rtf

(66 KB) Pobierz

Stowarzyszenie Czerwonowłosych

(The Red-headed League)

 

Pewnego dnia odwiedziłem mego przyjaciela Sherlocka Holmesa i znalazłem go pogrążonego w rozmowie z bardzo otyłym, rumianym starszym panem o płomiennie czerwonych włosach. Przepraszając za najście, chciałem się wycofać, lecz Holmes wciągnął mnie gwałtownie do pokoju i zamknął za mną drzwi.

- Nie mogłeś przyjść w bardziej stosownej chwili, mój drogi Watsonie - powiedział serdecznie.

- Myślałem, że jesteś zajęty.

- Jestem. Nawet bardzo.

- Wobec tego zaczekam w sąsiednim pokoju.

- Ależ nie. Ten dżentelmen, panie Wilson, był mi towarzyszem i pomocnikiem w moich najbardziej udanych dochodzeniach i nie wątpię, że okaże się bardzo użyteczny także i w pańskiej sprawie. Otyły pan na wpół uniósł się z krzesła i lekko skinął głową, obejmując mnie szybkim, badawczym spojrzeniem swych małych, tonących w tłuszczu oczu.

- Siadaj na kanapie - powiedział Holmes, opadając znowu na swój fotel i stykając palce obu dłoni, co oznaczało u niego, że rozmyśla nad jakąś sprawą. - Wiem, mój drogi Watsonie, że dzielisz ze mną miłość do spraw niezwykłych, leżących poza konwencjami i nużącą monotonią codziennego życia. Twój entuzjazm dla tych spraw kazał ci spisać i - jeśli wybaczysz mi takie określenie - nieco upiększyć wiele moich małych przygód.

- Twoje dochodzenia były rzeczywiście niezwykle interesujące dla mnie - zauważyłem.

- Przypominasz sobie zapewne, co powiedziałem onegdaj, zanim zaczęliśmy rozwiązywać bardzo prosty problem, który przedstawiła nam panna Mary Sutherland - że niezwykłych wrażeń i niecodziennych powikłań należy szukać w prawdziwym życiu, które jest zawsze śmielsze niż jakikolwiek wysiłek wyobraźni.

- Był to wniosek, o którego słuszności pozwoliłem sobie wątpić.

- To prawda, doktorze, niemniej jednak będziesz musiał zgodzić się z moim poglądem, gdyż w przeciwnym wypadku będę tak długo zasypywał cię faktami, aż wreszcie rozumowanie twoje załamie się i przyznasz mi słuszność. Obecny tu pan Jabez Wilson był tak uprzejmy, że zgłosił się do mnie dzisiejszego ranka i właśnie rozpoczął swoją opowieść, zapowiadającą się może najbardziej niezwykle spośród tych, jakie ostatnio słyszałem. Przypominasz sobie zapewne moje twierdzenie, że najdziwniejsze i najrzadsze wydarzenia połączone są zwykle nic z dużymi, ale z małymi przestępstwami, tak że czasem można mieć wątpliwości, czy w ogóle zostały one popełnione. Z tego, co dotychczas usłyszałem, nie mogę stwierdzić, czy w tej sprawie mamy do czynienia z przestępstwem, czy nie, ale przebieg wypadków na pewno należy do najbardziej osobliwych, jakie kiedykolwiek do mnie dotarły. Panie Wilson, może będzie pan tak dobry i rozpocznie raz jeszcze swoje opowiadanie. Proszę o to nie tylko dlatego, że mój przyjaciel doktor Watson nie słyszał początku, ale także dlatego, że dziwaczny charakter tej historii skłania mnie do zebrania wszystkich możliwych szczegółów wprost z pańskich ust. W zasadzie, kiedy usłyszę nawet pobieżną relację wypadków, mam możność kierowania się tysiącem podobnych zdarzeń, które pojawiają się w mojej pamięci. Ale w obecnym przypadku jestem zmuszony przyznać, że fakty są bez precedensu. Korpulentny interesant wypiął pierś z wyrazem dumy i wyciągnął z zewnętrznej kieszeni tużurka pomiętą i brudną gazetę. Podczas gdy spoglądał na kolumnę ogłoszeń, mając głowę pochyloną ku przodowi, a pismo rozpostarte na kolanach, przyjrzałem mu się dokładnie, usiłując metodą mego przyjaciela wyciągnąć wnioski, które mogły nasuwać jego wygląd i ubranie. Niestety, obserwacje moje nie dały mi wiele. Nasz gość był w każdym szczególe zwykłym handlowcem brytyjskim, tęgim, okazałym i powolnym. Ubrany był w nieco workowate, szare, kraciaste spodnie, nie za czysty czarny tużurek z poodpinanymi guzikami i płową kamizelką ozdobioną ciężkim, miedzianym łańcuszkiem w stylu księcia Alberta. Z łańcuszka zwisał kwadratowy, przebity po środku, metalowy brelok. Wytarty cylinder i wyblakły, brązowy płaszcz z pomarszczonym aksamitnym kołnierzem wisiały na oparciu jego krzesła. We wszystkim, co zauważyłem patrząc na tego człowieka, nie było nic godnego uwagi, poza płomiennie czerwonymi włosami oraz wyrazem wielkiego zmartwienia i niezadowolenia, jaki malował się na jego twarzy. Czujne oko Sherlocka Holmesa dostrzegło, czym jestem zajęty. Widząc moje pytające spojrzenie uśmiechnął się i potrząsnął głową.

- Poza rzucającymi się w oczy faktami, jak na przykład: że swego czasu zajmował się pracą fizyczną, że zażywa tabakę, że jest wolnomularzem, że był w Chinach i że ostatnio pisał wiele, nic więcej nie dostrzegam.

Pan Jabez Wilson wyprostował się gwałtownie. Jego wskazujący palec wciąż jeszcze spoczywał na gazecie, ale oczy wlepione były w mego towarzysza.

- W jaki sposób, na litość boską, zgadł pan to wszystko, panie Holmes? - zapytał. - Skąd pan wiedział na przykład, że pracowałem kiedyś fizycznie? To prawdziwe jak Ewangelia. Zacząłem pracować jako stolarz na statku.

- Pańskie dłonie, drogi panie. Prawa dłoń jest o wiele większa niż lewa. Widać, że pan nią pracował, zresztą mięśnie prawej są o wiele bardziej wyrobione.

- No dobrze, ale tabaka i wolnomularstwo?

- Nie chciałbym uwłaczać pańskiej inteligencji tłumacząc panu, jak to odczytałem; zresztą, wbrew ścisłym regułom swego związku, nosi pan spinkę w kształcie łuku i cyrkla.

- Tak, rzeczywiście. Zapomniałem o tym. Ale pisanie?

- A czymże innym tłumaczyć sobie można to, że prawy rękaw jest wyświecony na przestrzeni pięciu cali, a lewy ma lśniący ślad w pobliżu łokcia, w miejscu, gdzie opiera go pan o biurko?

- No dobrze, a Chiny?

- Ryba, którą wytatuował pan sobie tuż nad prawym przegubem, mogła być zrobiona tylko w Chinach. Przez pewien czas zajmowałem się studiowaniem tatuaży i przyczyniłem się nawet do powiększenia literatury dotyczącej tego tematu. Ten sposób barwienia łuski rybiej delikatnym różowym kolorem jest właściwy jedynie Chinom. A kiedy w dodatku widzę chińską monetę zwisającą z pańskiego łańcuszka od zegarka, sprawa staje się jeszcze prostsza. Pan Jabez Wilson roześmiał się z przymusem.

- Rzeczywiście - powiedział. - Początkowo myślałem, że wymyślił pan to bardzo mądrze, ale teraz widzę, że nie było w tym ostatecznie nic nadzwyczajnego.

- - Zaczynam sądzić, Watsonie - powiedział Holmes - że źle robię wyjaśniając to wszystko. Omne ignotum pro magnifico*, jak wiesz, a moja niewielka, skromna reputacja zostanie strzaskana, jeśli będę tak szczery. Czy nie może pan znaleźć tego ogłoszenia, panie Wilson?

- Tak. Już je mam - odpowiedział wskazując grubym, czerwonym palcem środek kolumny. - Tu jest. Od tego właśnie wszystko się rozpoczęło. Ale niech pan to sam przeczyta. Wziąłem od niego pismo i przeczytałem, co następuje: „Do Stowarzyszenia Czerwonowłosych: W związku z zapisem spadkowym pozostawionym przez zmarłego Ezechiasza Hopkinsa z Lebanon, Pensylwania, USA, każdy członek Stowarzyszenia będzie mógł otrzymywać uposażenie w wysokości czterech funtów tygodniowo w zamian za czysto formalne usługi. Wszyscy czerwonowłosi mężczyźni, zdrowi na ciele i umyśle, którzy przekroczyli dwudziesty pierwszy rok życia, mogą ubiegać się o przyjęcie. Zgłaszać się osobiście w poniedziałek o godzinie jedenastej u Duncana Rossa w biurach Stowarzyszenia pod adresem 7 Pope’s Court Fleet Street”.

- A cóż to, na miłość boską, oznacza? - zawołałem po dwukrotnym przeczytaniu tego zdumiewającego ogłoszenia.

Holmes zachichotał i zaczął kołysać się w krześle, jak to miał we zwyczaju, kiedy był w doskonałym humorze.

- To odbiega nieco od utartych ścieżek, prawda? - powiedział. - A teraz, panie Wilson, proszę natychmiast opowiedzieć nam wszystko o sobie, swoim otoczeniu domowym i o tym, jak to ogłoszenie wpłynęło na pańskie życie. Przede wszystkim zanotuj, doktorze, nazwę i datę gazety.

- To jest „Morning Chronicie” z dnia 27 kwietnia 1890. Dokładnie sprzed dwóch miesięcy.

- Więc było to tak, jak już panu opowiedziałem, panie Sherlock Holmes - powiedział Jabez Wilson ocierając czoło. - Jestem właścicielem małego lombardu przy Coburg Square, niedaleko City. Nie jest to wielkie przedsiębiorstwo i w ostatnich latach zaledwie wystarcza mi na jakie takie utrzymanie. Niegdyś miałem dwóch pomocników, obecnie utrzymuję tylko jednego i miałbym trudności z płaceniem mu, ale zgodził się pracować za pół wynagrodzenia, licząc na to, że nauczy się zawodu.

- A jak brzmi nazwisko tego pilnego młodzieńca? - zapytał Sherlock Holmes.

- Nazywa się Vincent Spaulding i nie jest znowu tak bardzo młody. Trudno zgadnąć, ile ma lat. Nie życzyłbym sobie bardziej bystrego pomocnika, panie Holmes, i wiem, że mógłby poprawić swój los zarabiając dwa razy więcej, niż ja mogę mu dać. Ale ostatecznie, jeżeli jest zadowolony, to czemu mam podsuwać mu takie pomysły?

- Oczywiście, powinien pan być bardzo zadowolony mając pracownika za pół ceny rynkowej. Nie zdarza się to często pracodawcom w naszych czasach. Nie wiem, czy pański pomocnik nie jest równie zdumiewający jak to pańskie ogłoszenie.

- Och, ma on także swoje wady - powiedział pan Wilson. - Nigdy nie widziałem człowieka tak zakochanego w fotografowaniu. Węszy z aparatem wtedy, gdy powinien rozwijać swój umysł, a potem ucieka do piwnicy, jak królik do swojej nory, żeby wywoływać zdjęcia. To jego główna wada. Ale ogólnie biorąc, jest dobrym pracownikiem. Nie ma żadnych nałogów.

- Pracuje nadal u pana?

- Tak. On i czternastoletnia dziewczyna, która trudni się gotowaniem naszych prostych posiłków i utrzymuje dom w czystości. To całe moje otoczenie domowe, gdyż jestem wdowcem i nie mam rodziny. Żyjemy we trójkę bardzo spokojnie, proszę pana. Staramy się zachować dach nad głową i płacić nasze zobowiązania, jeśli nie możemy dokonać więcej. Pierwszą rzeczą, która wytrąciła nas z równowagi, było to ogłoszenie. Osiem tygodni temu Spaulding wszedł do biura z gazetą w ręce i powiada:

- Chciałbym być rudy, daję słowo, panie Wilson!

- Dlaczego? - pytam.

- Dlaczego! - powiada on. - Oto jest wolna posada dla członka Stowarzyszenia Czerwonowłosych. Niezły dochód dla człowieka, który ją dostanie. A podobno jest więcej posad niż ludzi, którzy mogą je dostać, i powiernicy testamentu zachodzą w głowę, jak te pieniądze zużytkować. Gdyby tylko moje włosy chciały zmienić barwę, zaraz bym pobiegł do tego żłobu, który tylko czeka, żeby z niego jeść.

- A o co chodzi? - zapytałem.

Widzi pan, panie Holmes, jestem domatorem, a ponieważ moi interesanci przychodzą do mnie, a nie ja do nich, więc często całe tygodnie nie wychylam nosa z domu. W ten sposób niewiele wiem o tym, co się dzieje, i byłem zadowolony, że usłyszę jakieś nowiny.

- Czy nie słyszał pan nigdy o Stowarzyszeniu Czerwonowłosych? - pyta mnie on ze zdziwieniem w oczach.

- Nigdy.

- Patrzcie! Aż dziwne, bo przecież posada w sam raz dla pana.

- A cóż ona jest warta? - zapytałem.

- Och, mniej więcej paręset funtów rocznie, ale praca prawie żadna i nie zawadza w innych zajęciach.

Domyślacie się panowie, że nadstawiłem uszu, bo interes kiepsko szedł w ostatnich latach, a paręset funtów rocznie ekstra bardzo by się przydało.

- Opowiedz mi wszystko, co wiesz - powiedziałem.

Jak widać z tego - rzekł pokazując mi ogłoszenie - stowarzyszenie ma wolne posady, a tu jest adres, pod który należy się udać po szczegóły. O ile wiem, stowarzyszenie zostało założone przez amerykańskiego milionera Ezechiasza Hopkinsa, który był nieco dziwacznym człowiekiem. Sam był rudy i darzył wielką sympatią wszystkich rudych ludzi. A kiedy umarł, pozostawił swój ogromny majątek w rękach powierników, z poleceniem, aby procenty szły na stworzenie wygodnych stanowisk dla ludzi o tym właśnie kolorze włosów. Z tego, co słyszałem, stanowiska te są znakomicie płatne i nie wymagają prawie żadnej pracy.

- Są przecież miliony rudych ludzi, którzy staraliby się o nie.

- Nie tak wielu, jak pan przypuszcza - odpowiedział. - Korzystać z tego mogą jedynie londyńczycy, i to dorośli. Ów Amerykanin karierę swoją rozpoczął w Londynie i w ten sposób chciał odwdzięczyć się miastu. Poza tym włosy muszą być prawdziwie rude, a nie jasnorude, ciemnorude czy ogniste. Oczywiście, gdyby pan chciał się o to starać, panie Wilson, mógłby pan tam pójść. Ale może nie warto zawracać sobie głowy kilkuset funtami. Faktem jest, panowie, że włosy moje, jak to sami widzicie, mają bardzo pełną i bogatą barwę. Wydało mi się, że gdyby doszło rzeczywiście do współzawodnictwa pod tym względem, mogę mieć takie same możliwości jak każdy inny człowiek. Vincent Spaulding wiedział tak wiele, że pomyślałem, by załatwić sprawę przy jego pomocy. Kazałem mu zamknąć okiennice i pójść tam wraz „ze mną. Ucieszył się bardzo tym niespodziewanym świętem, więc zamknęliśmy biuro i ruszyliśmy w stronę ulicy wskazanej w ogłoszeniu. Takiego widoku nie będę miał już chyba nigdy w życiu, panie Holmes. Z północy, południa, wschodu i zachodu każdy człowiek, który miał chociaż odcień czerwieni we włosach, ruszył do City, by odpowiedzieć na ogłoszenie. Fleet Street była wypełniona po brzegi rudym tłumem, a Pope’s Court wyglądał jak stragan z pomarańczami. Nie uwierzyłbym nigdy, że tylu ich jest w całym kraju, ilu zebrało się po tym jednym ogłoszeniu. Były różne odcienie: słomy, pomarańczy, cegły, irlandzkiego setera, wątroby, gliny - ale, jak to Spaulding powiedział przedtem, niewielu było takich, którzy mieliby prawdziwie rude włosy. Kiedy zobaczyłem te tłumy, byłbym już dał za wygraną, lecz Spaulding nie chciał nawet o tym słyszeć. Jak tego dokonał, nie umiem sobie wyobrazić, ale pchał się i roztrącał tłum, aż wreszcie wydobył mnie ze ścisku i znaleźliśmy się na schodach prowadzących do biura.

- Musiało to być bardzo zajmujące - zauważył Holmes, podczas gdy jego klient urwał i próbował odświeżyć swą pamięć potężnym niuchem tabaki. - Błagam, niech pan mówi dalej, to nadzwyczaj ciekawa historia.

- W biurze nie było nic poza parą drewnianych krzeseł i sosnowym stołem, a za nim siedział mały człowieczek, którego głowa była chyba jeszcze bardziej czerwona niż moja. Zamieniał kilka słów z każdym podchodzącym do niego kandydatem i u każdego znajdował jakąś wadę, która powodowała odrzucenie kandydatury. Jak z tego wynika, otrzymanie posady nie było rzeczą łatwą. Lecz kiedy nadeszła nasza kolejka, mały człowieczek okazał się łaskawszy dla mnie niż dla innych. Zamknął drzwi, aby móc zamienić z nami kilka słów na osobności.

- To jest pan Jabez Wilson - powiedział mój pomocnik. - Pragnie on uzyskać posadę w Stowarzyszeniu.

- I cudownie się do niej nadaje - odpowiedział tamten. - Spełnia wszystkie wymagania. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz widziałem coś tak znakomitego.

Cofnął się o krok, przechylił głowę na bok i zaczął wpatrywać się w moje włosy tak długo, że wreszcie poczułem się onieśmielony. Wtedy niespodziewanie rzucił się naprzód, chwycił moją rękę i zaczął mi gorąco gratulować sukcesu.

- Byłoby niesłuszne, gdybym się wahał - powiedział. - Ale wierzę, że wybaczy mi pan konieczną przezorność. - Z tymi słowami chwycił mnie oburącz za włosy i szarpał tak długo, aż krzyknąłem z bólu. - Pana oczy są wilgotne - powiedział puszczając mnie. - Widzę, że wszystko jest tak, jak być powinno. Lecz musimy być ostrożni, gdyż dwukrotnie już byliśmy oszukani przez peruki, a raz za pomocą farby. Mógłbym panu opowiedzieć takie historyjki, które wywołałyby w panu wstręt do natury ludzkiej. Podszedł do okna i krzyknął na cały głos, że wolna posada została już zajęta. Jęk rozczarowania dobiegł do naszych uszu i ludzie rozeszli się we wszystkich kierunkach. Po chwili nie widać już było ani jednej rudej głowy poza moją własną i tą, która należała do kierownika biura.

- Moje nazwisko brzmi Duncan Ross - powiedział - i jestem jednym ze stypendystów funduszu pozostawionego przez naszego szlachetnego dobroczyńcę. Czy jest pan człowiekiem żonatym, panie Wilson, czy ma pan rodzinę?

Odpowiedziałem, że jestem samotny. Jego twarz wydłużyła się natychmiast.

- O Boże! - powiedział ponurym głosem. - To rzeczywiście bardzo niedobrze. Przykro mi słyszeć o tym. Fundusz jest przeznaczony na rozmnażanie rudych, jak i na ich utrzymanie. Nieszczęśliwie się składa, że pan jest kawalerem.

Twarz mi się wyciągnęła, panie Holmes, i pomyślałem sobie, że nic dostanę w końcu tej posady. Ale po parominutowym namyśle powiedział, że wszystko będzie dobrze.

- W każdym innym wypadku - powiedział - ten brak mógłby być zgubny, ale musimy przymknąć oko, gdy chodzi o człowieka z taką głową jak pańska. Kiedy będzie pan w stanie objąć swoje nowe obowiązki?

- Hm, to jest mi trochę nie na rękę; mam własne przedsiębiorstwo - powiedziałem.

- Och, tym niech się pan nie przejmuje, panie Wilson! - powiedział Vincent Spaulding. - Wszystko panu załatwię.

- Jakie byłyby godziny pracy? - zapytałem.

- Od dziesiątej do drugiej.

Musi pan wiedzieć, panie Holmes, że dawanie pieniędzy pod zastaw odbywa się przeważnie wieczorem, a najczęściej we wtorki i piątki, tuż przed dniami wypłat. Dlatego byłoby mi na rękę dorobić sobie coś niecoś w godzinach rannych. Poza tym wiedziałem, że mój pomocnik jest odpowiedzialnym człowiekiem i przypilnuje wszystkiego, co może się zdarzyć.

- Bardzo mi to odpowiada - powiedziałem. - A pensja?

- Cztery funty tygodniowo.

- A praca?

- Jest tylko czysto nominalna.

- Co pan nazywa czysto nominalną pracą?

- No, musi pan być w biurze, a co najmniej w budynku, w godzinach pracy. Jeżeli pan wyjdzie, utraci pan swoją posadę na zawsze. Testament nic pozostawia wątpliwości pod tym względem. Nie spełni pan warunków, jeśli ruszy się pan z biura w tych godzinach.

- To tylko cztery godziny na dzień i nie przyszłoby mi nawet do głowy wychodzić - powiedziałem.

- Żadne usprawiedliwienie nie będzie istotne - powiedział pan Duncan Ross - ani choroba, ani interesy, ani nic innego. Musi pan być na miejscu albo straci pan stanowisko.

- A praca?

- Chodzi o przepisywanie Encyclopaedia Britannica. Pierwszy jej tom znajduje się tutaj. Musi się pan zaopatrzyć we własny atrament, pióra i bibułę, my damy stół i krzesło. Czy będzie pan gotów jutro?

- Oczywiście - odpowiedziałem.

- W takim razie do widzenia, panie Jabez Wilson, i raz jeszcze gratuluję panu tego znakomitego stanowiska, które pan tak szczęśliwie zdobył.

W ukłonach odprowadził mnie do drzwi. Gdy szliśmy do domu z moim pomocnikiem, nie bardzo wiedziałem, jak się zachować, tak byłem uradowany szczęśliwym darem losu. Przez cały dzień myślałem nad tą sprawą i wieczorem znowu mój nastrój się pogorszył. Doszedłem do przekonania, że cała ta afera musi być wielką kpiną albo oszustwem, chociaż jaki mógłby być powód tego, nie mogłem sobie wyobrazić. Wydawało mi się nie do wiary, że ktoś pozostawił taki testament albo że ktoś mógł płacić taką sumę za tak prostą pracę, jak przepisywanie Encyclopaedia Britannica. Vincent Spaulding robił, co mógł, aby mnie podtrzymać na duchu, ale w chwili udania się do łóżka wybiłem sobie z głowy całą sprawę. Jednak rano postanowiłem przyjrzeć się wszystkiemu, kupiłem więc butelkę atramentu za pensa, a potem z gęsim piórem i siedmioma arkuszami papieru ruszyłem w stronę Pope’s Court. Ku memu zdumieniu i zadowoleniu wszystko okazało się prawdziwe. Stół był już dla mnie przygotowany, a pan Duncan Ross czekał, żeby sprawdzić, czy uczciwie zasiądę do pracy. Kazał mi rozpocząć od litery „A” i wyszedł, lecz od czasu do czasu zaglądał, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. O drugiej wpadł, pogratulował mi ilości przepisanego tekstu, pożegnał się i wyszedł. Powtarzało się to dzień po dniu, panie Holmes, a w sobotę kierownik biura przyszedł i położył przede mną cztery złote suwereny jako zapłatę za moją tygodniową pracę. Tak samo było następnego tygodnia i w tydzień później. Każdego ranka byłem tam o dziesiątej i odchodziłem o drugiej. Stopniowo pan Duncan Ross zaczął zaglądać tylko rano, a po pewnym czasie przestał przychodzić w ogóle. W dalszym ciągu, oczywiście, nie ośmieliłem się opuszczać pokoju nawet na chwilę, bo nie byłem pewien, kiedy może nadejść, a praca była tak dobra i odpowiadała mi tak znakomicie, że nie chciałem ryzykować jej utraty. Osiem tygodni minęło w ten sposób i napisałem już o „Abbasydach” i „Abacji”, „Architekturze” i „Attyce”, mając nadzieję, że przy pilnej pracy niezadługo dojdę do „B”. Zajęło mi to wiele stron pełnego formatu i prawie zupełnie zapełniłem już półkę tym, co napisałem. Wtedy niespodziewanie wszystko się skończyło.

- Skończyło się?

- Tak, proszę pana. Nie dalej jak dzisiaj rano. Przyszedłem jak zwykle do pracy o dziesiątej, ale zastałem drzwi zamknięte i zaryglowane, a na nich był przybity pluskiewką kawałek tektury. Mam go tu i może go pan sam przeczytać.

Uniósł kawałek białej tekturki wielkości kartki z notesu. Napis na nim brzmiał następująco:

 

„Stowarzyszenie Czerwonowłosych jest rozwiązane

9 października 1890”

 

Sherlock Holmes i ja patrzyliśmy na to krótkie oświadczenie i żałosną twarz naszego klienta tak długo, aż wreszcie zabawna strona wydarzenia tak zupełnie przesłoniła wszystko inne, że obaj wybuchnęliśmy szalonym śmiechem.

- Nie widzę w tym nic śmiesznego - zawołał nasz klient, czerwieniąc się aż po korzonki swoich płomiennych włosów. - Jeśli potraficie tylko śmiać się ze mnie i nic więcej, mogę pójść gdzie indziej !

- Nie, nie! - krzyknął Holmes sadzając go na krześle z powrotem. - Nie zrezygnuję z tej sprawy za skarby świata. Jest ona tak odświeżająco niezwykła. Ale, jeżeli mi pan wybaczy to określenie, jest coś niesłychanie komicznego w tym wszystkim. Proszę, niech pan opowie, jakie podjął pan kroki po znalezieniu tej kartki na drzwiach?

- Byłem oszołomiony, proszę pana. Nie wiedziałem, co robić. Później zacząłem wypytywać się w sąsiednich biurach, ale okazało się, że nikt nic nie wie. Wreszcie poszedłem do właściciela domu, który jest z zawodu rachmistrzem i mieszka na parterze. Spytałem go, czy może mi powiedzieć, co się stało ze Stowarzyszeniem Czerwonowłosych. Odpowiedział mi, że nigdy nie słyszał o takim stowarzyszeniu. Wówczas zapytałem go, kim jest pan Duncan Ross. Odpowiedział, że nazwisko to jest mu zupełnie nieznane.

- No, a ten pan spod numeru 4? - zapytałem.

- Ten rudy?

- Tak.

- Aa, on się nazywa William Morris. Jest adwokatem i używał mego pokoju jako tymczasowego locum, póki nie przeniesie się do własnego. Wczoraj się wyprowadził.

- A gdzie mógłbym go znaleźć?

- W jego nowym biurze. Pozostawił mi adres. Tak, ulica Króla Edwarda 17, niedaleko katedry Świętego Pawła.

Wyruszyłem tam, panie Holmes, ale kiedy znalazłem się na miejscu, okazało się, że jest to fabryka protez i nikt tam nigdy nic słyszał ani o panu Williamie Morris, ani o panu Duncanie Ross.

- Co pan zrobił wówczas?

- Wróciłem do domu na Saxe–Coburg Square i zapytałem o radę mego pomocnika. Ale nic mi nie mógł poradzić. Wyraził tylko przypuszczenie, że jeśli zaczekam cierpliwie, powinienem otrzymać wiadomość pocztą. Ale to nie była najlepsza rada, panie Holmes. Nie chciałem stracić tak dobrego miejsca bez walki, więc wiedząc o tym, że jest pan tak uprzejmy, by udzielać porad biednym ludziom, którzy ich potrzebują, poszedłem wprost do pana.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin