Buck Carole - Melodia na czas kochania(1).doc

(717 KB) Pobierz



 

CAROLE   BUCK

Melodia na czas kochania

Przełożyła Agnieszka Kobylińska

Tytuł oryginału Simply Magic

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

Noc była upalna. Z apartamentu poniżej dobiegały natarczywe dźwięki muzyki.

Bębny, które naśladowały rytm uderzeń serca.

Fleyt swoimi nie skoordynowanymi dźwiękami chciały przyspieszyć krążenie krwi słuchaczy.

Muzyka nie była głośna, ale jej niepokojący, egzotyczny rytm wybijał ją ze snu. Codzienne hałasy; syreny straży po­żarnej czy ryk rock and rolla z głośno nastawionego radia, były znajome i nie przeszkadzały jej. Ale to…

Śpiew? Czy ktoś teraz śpiewał?

Brooke odwróciła się na plecy i zatkała uszy. Niewiele to jednak pomogło. Wprawdzie muzyka była przytłumiona, lecz wciąż natarczywa. Brooke miała wrażenie, jakby wsą­czała się w nią wszystkimi porami ciała!

Spojrzała w sufit, próbując opanować zdenerwowanie, wywołane tą niesamowitą melodią. Muzyka rozbrzmiewała dopiero pół godziny, a irytacja, jaką wyzwalała, narastała z każdą minutą.

Brooke wiedziała, że nie uda jej się zdrzemnąć. Po pier­wsze była przemęczona po pełnym napięcia weekendzie u rodziny w Connecticut. Na domiar złego w Bostonie, po­dobnie jak i w pozostałej części Nowej Anglii, panował nie­zwykły jak na tę porę roku upal, a klimatyzacja w sypialni nie działała. Ten fizyczny i psychiczny dyskomfort był trudny do przezwyciężenia. Do tego wszystkiego jeszcze ta nie­pokojąca muzyka…

Brooke spojrzała na budzik, stojący na małym stoliku przy łóżku. Minęła północ, a następnego ranka musiała, jak zwykle, być w pracy! Wiedziała, że jej szef w Instytucie Wildinga do spraw Badań Ziemi (WIWE) był bardzo wyrozumiały, lecz nawet on nie tolerował pracowników, którzy w godzinach pracy zasypiają za biurkiem.

Siedem miesięcy temu, kiedy przyjechała do Bostonu, właśnie szef zaproponował jej mieszkanie w tym przepięk­nym apartamencie w Cambridge. Kiedyś był to dom jedno­rodzinny, lecz właściciel (prawdopodobnie to on włączył tę muzykę) dokonał w nim przeróbek i wynajął pierwsze pię­tro, zatrzymując dla siebie mieszkanie na parterze.

Od pierwszej chwili Brooke podobał się ten elegancki, utrzymany w starym stylu dom. Wysokość czynszu mile ją zaskoczyła. Wiązały się z tym jednak pewne obowiązki. W czasie nieobecności właściciela, osoba wynajmująca pię­tro musiała opiekować się całym domem, wraz z przylegają­cym doń urokliwym dziedzińcem.

Nawet przy takiej klauzuli Brooke nie wahała się ani przez moment. Jak się okazało, jej obowiązki związane z do­mem nie były w ogóle uciążliwe. Musiała wprawdzie dbać o zajmowane przez siebie mieszkanie, lecz raz w tygodniu przychodziła sprzątaczka, która sprawnie radziła sobie z utrzymaniem czystości w pozostałej części domu. Gdy za­chodziła potrzeba, dwaj kilkunastoletni chłopcy z sąsiedz­twa kosili trawę, grabili uschnięte liście lub odgarniali śnieg - wszystko to za umiarkowaną opłatą.

Jedynymi obowiązkami Brooke były wizyty na poczcie i odbiór listów nadchodzących do właściciela. Otrzymała klucze do drzwi frontowych, więc mogła zostawiać przesył­ki w mieszkaniu na parterze.

Początkowo Brooke zastanawiała się, dlaczego korespon­dencji do doktora Archimedesa Xaviera „Meade” O’Malleya nie dostarczano bezpośrednio do domu. Po pierwszej wizycie na poczcie przestało ją to dziwić.

aściciel domu otrzymywał tygodniowo więcej listów niż niejedna osoba w ciągu całego życia. Wyglądało na to, że O’Malley prowadził korespondencję w wielu językach z wieloma osobami z różnych państw. Prenumerował również około tysiąca gazet i czasopism, wśród których znajdowały się zarówno poważne pisma naukowe, jak i popularne brukowce. Te ostatnie, zapewne dla ochrony przed ciekawskimi, pakowane były w brązowy papier.

Po siedmiu miesiącach sortowania poczty nadchodzącej do pana O’MaIleya, której nie mogła przecież zostawiać bezładnie pod drzwiami, Brooke miała wrażenie, że trochę poznała już tego człowieka. Oczywiście w Instytucie słysza­ła o nim wiele plotek, z których może jedna czwarta była prawdziwa. Ale gdyby choć część z tych opowieści o jego niesamowitych wyprawach była prawdą…

Wiedziała, że specjalizował się w etnobotanice, wiedzy łączącej antropologię z nauką o roślinach. Spędził wiele lat w Amazonii, badając znajomość roślin leczniczych wśród Indian i zastosowanie ich we współczesnej terapii. Kiedy się wprowadzała, powiedziano jej, że Meade przebywa właśnie w amazońskiej dżungli, skąd miał powrócić pod koniec sierpnia.

Brooke usiadła i zniecierpliwiona odgarnęła kosmyk blond włosów, opadających jej na ramiona. Do końca sierp­nia w amazońskiej dżungli, tak? Według kalendarza do sierpnia pozostały jeszcze dwa miesiące.

Właściwie można się tego było po nim spodziewać. Najprawdopodobniej właściciel wrócił przed oznaczonym ter­minem. I był teraz na dole i włączył tę muzykę, jakby celo­wo chcąc doprowadzić ją do szału.

Niespodziewanie dźwięki bębna i fletu przeszły w tona­cję inną, bardziej… erotyczną.

 

* * *

 

Miała tego dość! Odrzuciła prześcieradło, tłumacząc so­bie, że nagłą nadwrażliwość skóry wywołał wyłącznie upał i nic innego.

Długimi szczupłymi nogami dotknęła dywanu. Nie miała zamiaru całą noc wysłuchiwać najnowszej listy przebojów jakiejś prymitywnej kultury. Postanowiła zejść na dół i po­wiedzieć swemu gospodarzowi, co o tym myśli. Dobry Bo­że, ten człowiek był chyba źle wychowany, że nawet nie przyszło mu do głowy przyjść, przedstawić siei poinformo­wać o swym powrocie! Nie była nawet w stanie wyobrazić sobie przyczyny, dla której wrócił w środku nocy. Może zbyt długo przebywał w towarzystwie łowców głów?

Brooke ponownie odgarnęła włosy. Doznała szczególne­go, przyjemnego wrażenia pieszczoty na szyi i ramionach.

Nie! Świadomie przełamała ogarniające ją rozleniwienie. Gorąco potęgowało jej zmęczenie. Jasne, że czuła się trochę niedysponowana. Absurdem byłoby doszukiwać się w tym jakichkolwiek doznań erotycznych.

To było więcej niż absurd. Brooke Livingstone, dwudziestoośmioletnia kobieta, która nie potrafiła zaspokoić tęskno­ty męża przez ostatnie pół roku małżeństwa! Przez cały ten czas nie czuła pogłębiającego się uczucia fizycznej oziębło­ści, które było przyczyną niepowodzenia. To niemożliwe, aby jakaś muzyka mogła ją tak odmienić.

To, czego teraz potrzebowała, to mocny, długi sen.

Brooke sięgnęła po seledynowe kimono, leżące na podło­dze przy łóżku. Wiedziała dokładnie, jak rozmawiać z do­ktorem A.X. O’Malleyem. Zamierzała być szalenie uprzej­ma, lecz stanowcza. Miała zamiar wyraźnie dać mu do zrozumienia, że…

Muzyka zmieniła się ponownie. O, nie! Flety zamilkły i ktoś - coś? - zaczął śpiewać. Brooke nie próbowała nawet odgadnąć, w jakim języku. Bez względu na to, o czym opo­wiadała pieśń, była pewna, że nie ma w niej rymów „gniew”, „śpiew”, „drzew” i „zew”. Była to najbardziej niepokojaca melodia, jaką słyszała. Musiała przerwać tę niesamowitą muzykę.

 

 

 

 

Archimedes Xavier „Meade” O’Malley krążył po pełnym książek i dzieł sztuki salonie swego mieszkania jak uwięziona dzika pantera. Prymitywna muzyka z nowoczesnego magnetofonu świetnie oddawała ogarniające go uczu­cie niepokoju.

Może nawet zbyt dobrze. Może powinien włączyć coś bardziej uspokajającego. Na przykład Mozarta. Świętej pamięci Sebastian Browning, nauczyciel i osoba, po której odziedziczył zarówno ten dom, jak i wiedzę, wielokrotnie powtarzał, że słuchanie Mozarta jest lekarstwem na prawie wszystkie emocjonalne dolegliwości.

Meade był w pełni świadomy odczuwanego zdenerwowania. Zawsze po powrocie z podróży miał wrażenie pewnego nieprzystosowania. Było to wynikiem zmęczenia, częściowo szoku kulturowego i czegoś jeszcze, czego nawet nie próbował określić. Wiedział, że za dzień lub dwa poczuje się znów jak w domu, a przynajmniej będzie mu znów wygodnie we własnej skórze. Do tego czasu musi po prostu pogo­dzić się z uczuciem obcości i niedopasowania.

Meade przybył na lotnisko Logan sześć godzin temu. Tym razem nie uprzedzał nikogo o swym powrocie. Przy odprawie celnej trafił na wyjątkowo podejrzliwego urzędnika. Przewidując, że zarówno jego wygląd, jak i zawartość bagaży niejednokrotnie powodowała trudności na każdym dużym lotnisku świata, nie powinien być zaskoczony takim przyjęciem. Mimo wszystko było to irytujące.

W końcu, dzięki interwencji pewnego kontrolera, który pamiętał go z jednej z poprzednich podróży, zaoszczędzono mu upokarzającej rewizji osobistej i pozwolono wreszcie przekroczyć granicę. Po pospiesznym wrzuceniu rzeczy do toreb i oziębłym „do widzenia” ze strony celników, złapał taksówkę do Bostonu.

Po krótkim namyśle zrezygnował z wizyty u rodziców. „Będzie na to czas rano” - pomyślał. Nie chodziło nawet o to, że rodzina nic go nie obchodziła, ani też on ich; wręcz przeciwnie. W tym stanie ducha nie był przygotowany na czułe powitanie rodziny.

Meade wiedział z wielokrotnych doświadczeń, że jego pojawienie się na progu rodzinnego domu zapoczątkowało­by huczne przyjęcie. Jego matka najpierw by się rozpłakała i przytuliła go do piersi, po czym ruszyłaby do telefonu, aby zaprosić jego siostry - bliźniaczki Kathleen i Mary Marga-ret, a także każdego kogo by sobie przypomniała. Ojciec również by się rozpłakał i przytulił go, a potem zapropono­wałby mu coś do picia. Po kilku minutach rozległyby się dzwonki do drzwi i w domu zaroiłoby się od osób z klanów Petrakis i 0’Malley. I znów kolejne pocałunki, uściski, drin­ki i jedzenie...

Drinki. O, Boże. Już sama konieczność picia wystarczyła, by odwlec moment spotkania z rodziną. Podczas pobytu w dżungli zdarzało mu się pić jeden z najsilniejszych trun­ków świata, ale była to tylko ciekawość badacza. No dobra, może nie tylko. Zdarzyły się dwie, no może trzy sytuacje, gdy skosztował podsunięty napój w obawie, że odmowa mogłaby śmiertelnie urazić gospodarzy, co łączyło się z nie­bezpieczeństwem.

W każdym bądź razie, zdarzyło mu się próbować alkohol, w porównaniu z którym bimber wydawał się zaledwie socz­kiem, Ale nic nie powodowało większego kaca niż wychylane na przemian szklaneczki whisky i ouzo. A tego oczekiwano po nim w czasie wszystkich spotkań rodzinnych. Musiał przecież manifestować swą przynależność i pochodzenie -zarówno greckie, jak i irlandzkie.

Pomyślał nagle o butelce wina i zapasach jedzenia, które zgromadził. Może powinien otworzyć wino i napić się kieli­szek dla odprężenia. Ale nie był o tym przekonany. Prawdę powiedziawszy, nie miał ochoty ani na picie w samotności, ani też w towarzystwie rodziny.

Meade zatrzymał się i przeciągnął, próbując zmniejszyć napięcie w mięśniach szyi i ramion. Przeczesując palcami gęste, czarne jak sadza włosy, rozejrzał się po pokoju. Zatrzymał wzrok na stertach korespondencji, ułożonych na wytartym perskim dywanie przed kominkiem. Niejaki B. Livingstone, którego nazwisko wypisane było starannym pismem na skrzynce pocztowej, odwalił kawał dobrej roboty.

Osiem miesięcy temu, gdy Meade wyruszał na organizo­waną przez WIWE wyprawę do Ameryki Południowej, mieszkanie piętrze było puste. Poprosił wówczas Davida Quincy, dyrektora Instytutu, o znalezienie odpowiedniego lokatora. Meade darzył Davida pełnym zaufaniem, mimo że poprzedni lokator mieszkał tu ze swym ulubionym wężem boa o wdzięcznym imieniu Urszula. Nie chodziło o uprzedzenia Meade’a wobec węży. Urszula była jednym z najokazalszych przedstawicieli rodziny Boidae z jakim się zetknął i bardzo ją lubił. Niestety, miała zwyczaj wygrzewania się na wypolerowanym parkiecie w hallu. Kobieta, z którą Meade był wówczas związany, panicznie bała się wszelkich gadów.

Oczywiście, że przez pewien czas żałował rozstania. Ale, mimo że lubił Jeanne, nie łączyła ich miłość, Prawdę mó­wiąc, gdy rozstali się, czuł, że jego matka była bardziej roz­czarowana niż on sam. Meade przypuszczał, że fakt, iż mając trzydzieści pięć lat, był wciąż kawalerem, stanowił dla jego matki wieczne zmartwienie.

B. Livingstone. Barney? Benjamin? Bob? Po przyjeździe z lotniska zapukał na wszelki wypadek do drzwi mieszkania na piętrze, mimo że światła były zgaszone. Nie było odpowiedzi. Zszedł na dół, wziął prysznic, ogolił się i zdecydował wyjść do miasta, aby coś zjeść. Wrócił po półtorej godziny i ponownie wszedł na górę. Przez moment wydawało mu się, że słyszy jakiś dźwięk, lecz nikt nie zareagował na pukanie do drzwi. Wzruszył ramionami i wrócił do siebie.

B. Livingstone. Bradley? Bernard?

Meade przyjrzał się uważnie korespondencji, próbując odgadnąć cokolwiek ze sposobu jej ułożenia. To, że nowy lokator miał zamiłowanie, a może nawet obsesję na punkcie porządku, wydawało się oczywiste. A fakt, że przesyłki zo­stały poukładane tak uważnie, wskazywał, że B. Livingstone może być dociekliwym facetem. Hm... może naukowcem. Tak. Specjalistą w jakiejś ścisłej dziedzinie. Zapewne zna­komity w laboratorium, lecz mający problemy z realnym życiem. A wygląd fizyczny? Niski? Szczupły? A może prze­ciwnie - wysoki i przygarbiony?

Okulary. Mógłby się założyć...

Jego rozmyślanie przerwało pukanie do drzwi. Meade za­marł na ten dźwięk i poczuł, jak powracają przyzwyczajenia nabyte w dżungli. Adrenalina zaczęła szybciej krążyć w ży­łach.

Rozległo się kolejne pukanie, tym razem natarczywe.

- Już idę - zawołał ostro Meade i podszedł do drzwi. Od­sunął zasuwę i otworzył.

Ostatnią rzeczą, której się spodziewał, była stojąca przed nim piękna kobieta. Była szczupła, ubrana w jakąś jedwabną szatę. Strój ten, w kolorze wiosennych liści, niczym kocha­nek obejmował wdzięcznie okrągłości jej ciała. Miała dłu­gie, rozpuszczone włosy koloru promieni słonecznych. Wy­raz jej owalnej twarzy przypominał niewinność Madonny. Tylko usta były inne. Ich kształt i barwa dojrzałych wiśni przywodziły na myśl ziemskie namiętności. Oczy miała zie­lone, ozdobione długimi rzęsami, wzrok uważny. Można się było w nich zagubić,

Meade przyglądał się stojącej przed nim osobie,

Z plotek krążących po Instytucie wynikało, że Meade jest współczesnym Casanovą. Brooke domyślała się więc, że bę­dzie przystojny. Nie była jednak przygotowana na spotkanie mężczyzny będącego połączeniem rozbójnika morskiego z greckim bogiem!

Brooke miała pięć stóp i siedem cali wzrostu, a on prze­wyższał ją o przynajmniej sześć cali. Był szczupły, potężnie zbudowany i odziany jedynie w zniszczone szorty koloru

Kręcone włosy wyglądały tak, jakby od miesięcy nie widziały fryzjera. Opalenizna twarzy miała ciepłą barwę i uwydatniała kości policzkowe. Brooke widywała podobnie zniewalające oblicza u marmurowych rzeźb starożytnych -Ateńczyków. Ale żaden z tych potężnych posągów nie miał oczu w kolorze morza w pogodny dzień. Każda kobieta mogłaby utonąć z radości w tych błękitnych, błyszczących głębiach.

Brooke patrzyła niemal zauroczona.

Meade nie wiedział, jak długo tak stali, patrząc na siebie. Miał wrażenie, jakby powietrze w pokoju było naelektryzowane, zupełnie jak po burzy.

Ostre dźwięki bębnów przerwały muzykę. Taśma zatrzymała się, wydając ledwie słyszalny trzask. Po kilku sekun­dach... minutach... milczenia Meade odezwał się pierwszy.

- B. Livingstone, jak przypuszczam? - spytał.

B. Livingstone, jak przypuszczam?” Boże, nie pamiętał już kiedy ostatnio użył tak pospolitego wyrażenia.

Brooke zamrugała.

- Ja... Proszę? - odparła niepewnym głosem. Czuła zu­pełny mętlik w głowie.

- Nieważne - odpowiedział ponuro, - To taki stary do­wcip. Nie warto go powtarzać.

- Stary dowcip? - Brooke ponownie zamrugała, próbu­jąc zebrać myśli. - To znaczy... to, co pan powiedział... to przypuszczenie, że nazywam się Livingstone?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin