Marquez G. G. - Kronika Zapowiedzianej Smierci.rtf

(199 KB) Pobierz
W dniu, w którym miał zostać zabity, Santiago Nasar wstał o piątej trzydzieści rano, chcąc zdążyć na uroczystość powitania sta

Gabriel Garcia Marquez

 

 

 

 

Kronika Zapowiedzianej Śmierci

Przełożył:

Carlos Marrodan Casas


W dniu, w którym miał zostać zabity, Santiago Nasar wstał o piątej trzydzieści rano, chcąc zdążyć na uroczystość powitania statku wiozącego biskupa. Śniło mu się, że szedł w mżawce przez gaj figowców, i przez chwilę był szczęśliwy we śnie, ale obudziwszy się, poczuł się cały zbryzgany ptasimi gówienkami. „Zawsze śniły mu się drzewa - powiedziała mi Placida Linero, jego matka, odtwarzając w dwadzieścia siedem lat później szczegóły tego nieszczęsnego poniedziałku. - Tydzień wcześniej śniło mu się, że leciał sam w samolocie z cynfolii, który swobodnie przelatywał pomiędzy migdałowcami". Cieszyła się w pełni zasłużoną sławą nieomylnej tłumaczki cudzych snów, pod warunkiem że opowiadano je na czczo, nie dostrzegła jednak żadnej złowróżbnej przepowiedni w snach swego syna - ani w tych dwóch ostatnich, ani w poprzednich z drzewami, które opowiadał jej we wszystkie ranki poprzedzające jego śmierć.

Santiago Nasar również nie dostrzegł złej wróżby. Spał krótko i źle, nie zdejmując ubrania. Obudził się z bólem głowy, czując na podniebieniu smak miedzianego strzemienia, szybko jednak uznał to za naturalne skutki weselnej hulanki, która przedłużyła się do rana. Nie dość tego: wiele osób napotkanych przez niego od momentu, gdy wyszedł z domu o szóstej pięć, aż do chwili kiedy w godzinę później został zaszlachtowany jak wieprz, wspominało, iż był wówczas nieco ospały, ale w dobrym humorze, i że wszystkim mimochodem napomknął coś o pięknym dniu. Nikt nie był pewien, czy miał na myśli pogodę. Wielu jednomyślnie wspominało, że ranek był pogodny, z nadlatującą od plantacji bananowych morską bryzą, a więc taki, jakiego można było się spodziewać po dobrym lutym tamtych czasów. Większość zgodnie jednak stwierdzała, że pogoda była pod psem, niebo niskie i posępne, w powietrzu unosiła się stęchlizna stojących wód, a w chwili nieszczęścia siąpiła mżawka, taka sama, jaką widział Santiago Nasar w lesie swego snu. Jeśli zaś chodzi o mnie, to po weselnej pijatyce wracałem do przytomności na apostolskim łonie Marii Alejandriny Cervantes i obudziły mnie dopiero dzwony bijące na trwogę, choć myślałem, że uderzono w nie na cześć biskupa.

Santiago Nasar ubrał się w białe lniane spodnie, nie krochmalone, takie same jak te, które miał na sobie poprzedniego dnia na weselu. Było to ubranie na wielkie okazje. Gdyby nie wizyta biskupa, włożyłby spodnie i koszulę koloru khaki i buty do jazdy konnej, czyli to, w co ubierał się w każdy poniedziałek, gdy jechał do hacjendy „Divino Rostro", odziedziczonej po ojcu i zarządzanej przez niego roztropnie, choć bez większych sukcesów. Gdy wyruszał konno, przypinał do pasa magnum 357, którego pociski z pancernej stali, jak mawiał, mogły przeciąć konia na pół. W sezonie polowań na kuropatwy brał swoje sokolnicze akcesoria. Poza tym w swoim arsenale miał: manlicher schonauer 30.06, holand magnum 300, hornet 22 z celownikiem optycznym i wielostrzałowego winczestera. Spał zawsze tak jak jego ojciec, trzymając broń w poszewce poduszki, tego dnia jednak przed wyjściem z domu wyjął naboje i schował do szufladki nocnego stolika. „Nigdy nie zostawiał broni nabitej" - powiedziała mi jego matka. Wiedziałem o tym, tak jak wiedziałem, że broń chował w jednym miejscu, amunicję zaś jak najdalej od niej, tak by nikt, choćby przypadkiem, nie uległ pokusie załadowania broni wewnątrz domu. Był to roztropny nawyk narzucony przez ojca od tego dnia, kiedy to rano jedna ze służących, chcąc zdjąć poszewkę z poduszki, zaczęła nią potrząsać; pistolet wypadł i uderzając o podłogę wystrzelił, kula zaś roztrzaskała szafę w pokoju, przebiła ścianę salonu, z bitewnym gwizdem przeleciała przez jadalnię sąsiedniego domu i obróciła w gipsowy proch świętego naturalnej wielkości z głównego ołtarza kościoła na drugim końcu placu. Santiago Nasar, wówczas małe dziecko, nie zapomniał nigdy tej poglądowej lekcji udzielonej przez nieszczęśliwy traf.

Ostatnim obrazem syna, jaki zachowała w pamięci matka, była wizja jego przelotnego pobytu w sypialni. Obudził ją, gdy usiłował po omacku znaleźć w łazienkowej apteczce tabletkę aspiryny; matka zapaliła wówczas światło i ujrzała go, jak wyłaniał się w drzwiach ze szklanką wody w ręku, i takim miała go zapamiętać na zawsze. Santiago Nasar opowiedział jej wówczas sen, ona jednak nie zwróciła uwagi na drzewa.

- Wszystkie sny z ptakami oznaczają dobre zdrowie - powiedziała.

Ujrzała go, leżąc w tym samym hamaku i w tej samej pozycji, w jakiej zastałem ją, powaloną przez ostatnie światła starości, kiedy wróciłem do tego zapomnianego miasteczka, próbując złożyć z tylu rozproszonych odłamków rozbite zwierciadło pamięci. Nawet w pełnym świetle z trudem rozpoznawała kształty, a do skroni przyłożone miała zioła mające uśmierzyć wieczny ból głowy, który pozostawił jej syn, gdy po raz ostatni przeszedł przez sypialnię. Leżała na boku, próbując podnieść się uczepiona pali u wezgłowia hamaka, w półmroku zaś unosił się ten sam zapach baptysterium, który tak mnie zdziwił w ów ranek, gdy popełniono zbrodnię.

W chwili, kiedy pojawiłem się w pustce drzwi, pomyliła mnie ze wspomnieniem Santiago Nasara. „Tam stał - powiedziała mi. - Miał na sobie białe

lniane ubranie, prane w samej wodzie, bo miał tak delikatną skórę, że nie znosił chrzęstu krochmalu". Siedziała dłuższy czas w hamaku żując nasionka rzeżuchy, póki nie otrząsnęła się ze złudzenia, że syn wrócił. Wówczas westchnęła: „To był mężczyzna mojego życia".

Zobaczyłem go w jej pamięci. W ostatnim tygodniu stycznia skończył dwadzieścia jeden lat, był smukły, blady, miał arabskie rzęsy i kręcone włosy swego ojca. Był jedynym synem małżeństwa z rozsądku, które nie zaznało chwili szczęścia. Ale Santiago Nasar wydawał się szczęśliwy przy ojcu, póki ten nagle nie zmarł, i przez następne trzy lata wydawał się nadal szczęśliwy przy samotnej matce aż do poniedziałku swojej śmierci. Po niej odziedziczył instynkt. Od ojca nauczył się, jeszcze jako dziecko, władania bronią palną, miłości do koni i układania do łowów drapieżnych ptaków, ale również wypróbowanej sztuki odwagi i ostrożności. Między sobą rozmawiali po arabsku, ale w obecności Placidy Linero po hiszpańsku, żeby nie czuła się odepchnięta. Nigdy nie widziano ich uzbrojonych w miasteczku i tylko raz pojawili się ze swymi wytresowanymi sokołami, i to z okazji pokazu sokolnictwa podczas specjalnego kiermaszu na cele dobroczynne. Śmierć ojca zmusiła go do przerwania nauki pod koniec szkoły średniej, musiał bowiem objąć rodzinną hacjendę. Sobie samemu już Santiago Nasar zawdzięczał, iż był wesoły, spokojny i kochliwy.

W dniu, w którym miał zostać zabity, matka, ujrzawszy go ubranego na biało, pomyślała, że pomylił mu się dzień. „Przypomniałam mu, że dziś jest poniedziałek" - powiedziała mi. Ale wytłumaczył jej, że ubrał się odświętnie na wypadek, gdyby nadarzyła się okazja ucałować pierścień biskupa. Nie okazała tym najmniejszego zainteresowania.

- Nawet nie zejdzie ze statku - odparła. - Udzieli błogosławieństwa z obowiązku, jak zwykle, i odpłynie tam, skąd przypłynął. Nienawidzi tego miasteczka.

Santiago Nasar wiedział, że matka ma rację, ale splendor uroczystości kościelnych wzbudzał w nim nieodparty zachwyt. „To jest jak wino" - wyznał mi kiedyś. Jedynym zmartwieniem matki w związku z wizytą biskupa było, żeby jej syn nie zmókł na deszczu, słyszała bowiem, jak kichał przez sen. Poradziła mu, żeby wziął parasol, ale on pomachał jej ręką na pożegnanie i wyszedł z pokoju. Widziała go po raz ostatni.

Victoria Guzman, kucharka, była całkowicie pewna, że nie padało ani tego dnia, ani przez cały luty. „Wprost przeciwnie - powiedziała mi, kiedy odwiedziłem ją na krótko przed jej śmiercią. - Słoń­ce zaczęło grzać wcześniej niż w sierpniu". Oprawiała na śniadanie trzy króliki, atakowana przez dyszące psy, gdy Santiago Nasar wszedł do kuchni. „Zawsze gdy wstawał, wyglądał, jakby łajdaczył się całą noc" - wspominała bez czułości Victoria Guzman. Divina Flor, jej rozkwitająca właśnie córka,

podała mu jak w każdy poniedziałek kubek gorzkiej kawy z odrobiną wódki z trzciny cukrowej, by mógł znieść ciężar minionej nocy. Ogromna kuchnia z rozlegającym się w niej sykiem ognia i kurami śpiącymi na żerdkach wydawała tajemnicze oddechy. Santiago Nasar przełknął kolejną aspirynę i usiadł, by łyk po łyku popijać kawę z dużego kubka, pogrążając się w leniwych myślach i nie odrywając wzroku od obydwu kobiet patroszących króliki nad piecykiem. Victoria Guzman mimo swego wieku zachowała urodę. Dziewczynkę, dziką jeszcze trochę i nie oswojoną, zdawały się już rozpierać hormony. Gdy podeszła, żeby zabrać pusty kubek, Santiago Nasar złapał ją za przegub dłoni.

- Już można cię ujeżdżać - powiedział. Victoria Guzman pogroziła mu zakrwawionym nożem.

- Ty ją, biały, puść - rozkazała mu nie na żarty. - Z tej studni się nie napijesz, póki ja żyję. Została uwiedziona przez Ibrahima Nasara w pełni swej młodości. Przez wiele lat kochał się z nią po stajniach swej hacjendy i sprowadził na służbę do domu, gdy zauroczenie mu przeszło. Divina Flor, córka z późniejszego już małżeństwa, czuła, że jest jej przeznaczone kłusownicze łóżko Santiago Nasara i przeświadczenie to budziło w niej przedwczesny niepokój. „Taki mężczyzna już się nigdy nie narodzi" - powiedziała mi, gruba, przywiędła i otoczona dziećmi po innych miłościach. „Wykapany ojciec - odparowała jej Victoria Guzman. - Zasraniec". Ale nie potrafiła opanować gwałtownego dreszczu trwogi na wspomnienie przerażenia Santiago Nasara, kiedy jednym szarpnięciem wyrwała z królika dymiące wnętrzności i rzuciła je psom.

- Nie bądź taka okrutna - powiedział jej. - A gdyby to był człowiek?

Victoria Guzman potrzebowała niemal dwudzie­stu lat, by zrozumieć, że mężczyzna przyzwyczajony do zabijania bezbronnych zwierząt mógł się tak nagle przerazić. „Boże Święty - krzyknęła wystraszona - i pomyśleć, że to było dla mnie takim odkryciem". W ten poranek zbrodni było w niej jednak tyle tłumionych urazów, iż nie przestała rzucać psom wnętrzności królików. Byle tylko uprzykrzyć śniadanie Santiago Nasarowi. W tym to właśnie momencie całe miasteczko zostało zerwane na nogi brutalnym rykiem parowca wiozącego biskupa.

Mieszkali w starym dwupiętrowym domu, byłym magazynie, o ścianach z surowych desek i dwuspadowym cynkowym dachu, na którym siadały sępy wyglądając portowych odpadków. Został zbudowany w czasach, kiedy rzeka była na tyle żeglowna, iż barki, a nawet niektóre statki pełnomorskie zapuszczały się aż tutaj poprzez bagniska estuarium. Gdy Ibrahim Nasar przybył pod koniec wojen domowych z ostatnimi Arabami, morskie statki nie przypływały już wskutek zmiany nurtu, wobec czego magazyn stał się bezużyteczny. Ibrahim Nasar kupił go niemal za darmo, planując założenie w nim sklepu z artykułami importowanymi, którego nigdy nie otworzył, i dopiero przed ślubem przerobił go na dom mieszkalny. Na parterze urządził salon do wszystkiego, w głębi dobudował stajnię dla czterech koni, służbówki i folwarczną kuchnię z oknami wychodzącymi na port, przez które o każdej porze wpadał fetor wód. W salonie pozostawił jedynie kręcone schody wyłowione po jakiejś katastrofie okrętowej. Na piętrze, gdzie przedtem mieściły się biura urzędu celnego, urządził dwa obszerne pokoje i pięć kajut dla gromady dzieci, które chciał mieć, a nad rosnącymi na placu drzewami migdałowymi zbudował balkon, gdzie Placida Linero siadywała w marcowe popołudnia, by tam znaleźć ulgę w swej samotności. Od frontu zachował główne drzwi i dorobił dwa wysokie okna z toczonymi gałkami. Pozostawił też tylne drzwi, podwyższając je nieco, tak by mieścił się w nich koń. Zachował również część dawnego nabrzeża. Właśnie te drzwi były najczęściej używane, choć nie dlatego, iż były najprostszym wejściem do stajni i kuchni, ale przede wszystkim dlatego, że bezpośrednio wychodziły na ulicę nowego portu, oszczędzając drogi przez plac. Główne drzwi, poza świątecznymi okazjami, zawsze były zamknięte i zaryglowane. Pomimo tego właśnie przy nich, a nie przy tylnych drzwiach czekali na Santiago Nasara ludzie, którzy zamierzali go zabić, i właśnie nimi wyszedł Santiago Nasar na uroczystość powitania biskupa, aczkolwiek musiał okrążyć dom, żeby dojść do portu.

Nikt nie mógł pojąć zbiegu tylu fatalnych okoliczności. Przybyły z Riohacha sędzia śledczy musiał je spostrzec, lecz nie miał odwagi ich uznać, a świadczą o tym jego zabiegi w aktach, by faktom nadać racjonalną interpretację. Drzwi wychodzące na plac wielokrotnie pojawiały się w zeznaniach pod nazwą z powieści odcinkowej jako „Fatalne drzwi". W istocie zaś jedyną wiarygodną interpretacją wydawało się wyjaśnienie Placidy Linero, która odpowiadając na pytanie użyła matczynego argumentu: „Mój syn nigdy nie wychodził tylnymi drzwiami, kiedy był dobrze ubrany". Zdawała się to być prawda tak prosta, iż sędzia śledczy odnotował ją na marginesie, nie wciągnął jej jednak do akt.

Victoria Guzman ze swej strony kategorycznie zaprzeczyła, jakoby ona i jej córka wiedziały, że na Santiago Nasara czekano, by go zabić. Ale po latach przyznała, że obie wiedziały już o tym, kiedy wszedł do kuchni, żeby wypić kawę. Powiedziała jej o tym żebraczka, która przyszła nieco po piątej prosząc o mleko; powiedziała też, dlaczego chcą go zabić i gdzie na niego czekają. „Nie uprzedziłam go, bo myślałam, że te groźby to pijackie gadanie" - dodała Victoria. Ale podczas którychś z rzędu odwiedzin, gdy Victoria Guzman już nie żyła, Divina Flor wyznała mi, że jej matka nie powiedziała nic Santiago Nasarowi, bo w skrytości serca chciała, żeby go zabito. Ona zaś nie uprzedziła go, bo wtedy była

tylko przestraszoną dziewczynką, niezdolną do podjęcia samodzielnej decyzji, a przestraszyła się jeszcze bardziej, kiedy chwycił ją za przegub i poczuła dotyk dłoni, lodowatej i skamieniałej jak ręka trupa.

Santiago Nasar przeszedł długimi krokami przez półmrok domu, poganiany radosnym buczeniem biskupiego statku. Divina Flor wyminęła go, by otworzyć mu drzwi, i usiłowała nie dać się złapać pomiędzy klatkami śpiących ptaków w jadalni, pomiędzy wiklinowymi meblami i wiszącymi paprociami w salonie, ale gdy odsunęła zasuwę, nie zdołała już uniknąć wyciągniętych szponów drapieżnego krogulca. „Złapał mnie za całą pipę - powiedziała mi Divina Flor. - Zawsze to robił, kiedy mnie przyłapał w jakimś kącie, ale tamtego dnia nie przestraszyłam się jak zwykle, tylko strasznie zachciało mi się płakać". Przepuściła go, by mógł wyjść, i przez uchylone drzwi zobaczyła na placu migdałowce ośnieżone blaskiem świtu, ale bała się zobaczyć cokolwiek więcej. „Wtedy statek przestał wyć i zaczęły piać koguty - powiedziała. - Zrobił się taki harmider, że trudno było uwierzyć, aby w miasteczku znajdowało się aż tyle kogutów, i pomyślałam, że przypłynęły razem z biskupem". Jedyne, co mogła zrobić dla mężczyzny, który nigdy nie miał być jej mężczyzną, to zostawić wbrew poleceniom Placidy Linero nie zaryglowane drzwi, aby mógł w razie czego wejść z powrotem. Ktoś, kogo nigdy nie zidentyfikowano, wsunął pod drzwi kopertę z kartką ostrzegającą Santiago Nasara, że czekają na niego, by go zabić, ujawniając przy tym miejsce, motywy i inne szczegóły intrygi. Ostrzeżenie leżało już na podłodze, gdy Santiago Nasar wychodził z domu, nie dostrzegł go jednak, tak jak nie dostrzegła go również Divina Flor, nie dostrzegł go zresztą nikt jeszcze długo po tym, jak zbrodnia została dokonana.

Minęła już szósta, jednak światła uliczne jeszcze się paliły. Z gałęzi migdałowców i niektórych bal­konów zwisały kolorowe weselne girlandy i można było pomyśleć, że powieszono je dopiero co na cześć biskupa. Ale wyłożony płytami plac, gdzie stał podest dla muzyków, wyglądał niczym śmietnisko pełne pustych butelek, przeróżnych pozostałości i odpadków po publicznej zabawie. Gdy Santiago Nasar wychodził z domu, wiele osób przynaglonych buczeniem statku biegło w stronę portu. Jedynym czynnym na placu lokalem był sąsiadujący z kościołem sklep z nabiałem, gdzie w tym czasie siedzieli dwaj mężczyźni czekający na Santiago Nasara, żeby go zabić. Clotilde Armenta, właścicielka sklepu, ujrzała go w brzasku świtu i odniosła wrażenie, że ubrany jest w aluminium. „Już wtedy wyglądał jak zjawa" - powiedziała mi. Mężczyźni, którzy mieli go zabić, zasnęli na krzesłach, przytulając do piersi noże owinięte w gazetę. Clotilde Armenta wstrzymała oddech, żeby ich nie obudzić.

Pedro i Pablo Vicario byli bliźniakami. Mieli po dwadzieścia cztery lata i byli tak do siebie podobni, że z trudem ich rozróżniano. „Ociężałego wyglądu,

ale dobrego charakteru" - głosił akt sprawy. Ja, znając ich od szkoły podstawowej, opisałbym ich tak samo. Tego dnia rano mieli jeszcze na sobie ciemne weselne garnitury, zbyt ciężkie i zbyt przy­zwoite jak na Karaiby, i choć ich twarze nosiły ślady wielu godzin rozpusty, dopełnili jednak porannego rytuału i ogolili się. Chociaż pili nieprzerwanie od przededniu wesela, po tych trzech dniach nie byli już pijani, wyglądali tylko jak niewyspani lunatycy. Zasnęli przy pierwszych podmuchach świtu, po prawie trzech godzinach oczekiwania w skle­pie Clotilde Armenta, i to był ich pierwszy sen od piątku.

Gdy statek zabuczał po raz pierwszy, obaj ocknęli się, ale instynkt wyrwał ich całkowicie ze snu, dopiero gdy Santiago Nasar opuścił swój dom. Każdy z nich chwycił wówczas za swój pakiet owinięty w gazetę, a Pedro Vicario zaczął wstawać.

- Na miłość boską - szepnęła Clotilde Armenta. - Zostawcie to na później, choćby przez wzgląd na księdza biskupa.

„Jakby mnie Duch Święty nawiedził" - często powtarzała później. Był to istotnie opatrznościowy przypadek, choć nie na wiele się zdał. Po tym, co powiedziała, bliźniacy Vicario zreflektowali się i ten, który już wstał, ponownie usiadł. Obaj od­prowadzili wzrokiem Santiago Nasara przechodzą­cego przez plac. „Patrzyli na niego raczej z żalem" - mówiła Clotilde Armenta. W tej samej chwili przez plac przeszły bezładnie w swych sierocych mundurkach wychowanki szkoły prowadzonej przez zakonnice.

Placida Linem miała rację; biskup w ogóle nie zszedł na ląd. W porcie, poza miejscowymi władzami i dziećmi ze szkół, zebrała się masa ludzi i wszędzie pełno było klatek z podtuczonymi kogutami przyniesionymi w prezencie dla biskupa, zupa z ko­gucich grzebieni była bowiem jego ulubionym przy­smakiem. Przy nabrzeżu zwalono tyle stosów drewna, iż załadowanie ich na statek trwałoby co naj­mniej dwie godziny. Ale statek w ogóle nie przybił do brzegu. Wypłynął zza zakrętu rzeki dysząc niby smok i wówczas orkiestra zagrała hymn biskupi, a koguty w klatkach zaczęły piać, budząc wszystkie koguty w okolicznych osadach.

W owej epoce legendarne parostatki z palenis­kami na drewno, napędzane kołem łopatkowym, zanikały już powoli, a kursujące niedobitki nie dość, że nie miały już pianol ani specjalnych kajut na miodowe miesiące, to ledwie mogły jeszcze płynąć pod prąd. Ten był jednak nowy i zamiast jednego komina miał dwa, opasane, niczym banderolą, barwami narodowymi, zaś koło łopatkowe od rufy nadawało mu impet pełnomorskiego statku. Na najwyższym mostku przy kapitańskiej kabinie w otoczeniu swej świty Hiszpanów, stał biskup w białej sutannie. „Pogoda była jak na Boże Narodzenie" - powiedziała moja siostra Margot. Przepływając bowiem wzdłuż portu, jak wynika z jej opowieści, statek wydał gwizd i trysnął strumieniem sprężonej pary, mocząc tych, którzy stali przy sa­mym brzegu. Wszystko wydawało się ulotną złudą: biskup, znalazłszy się na wprost zgromadzonych przy nabrzeżu tłumów, zaczął kreślić w powietrzu znak krzyża i nieprzerwanie udzielał swego błogo­sławieństwa, z przyzwyczajenia, bez cynizmu i bez uduchowienia, póki statek nie zniknął z oczu pozo­stawiając za sobą wrzawę kogutów.

Santiago Nasar miał powody, by poczuć się rozgoryczonym. Uczestniczył w przygotowaniach w odpowiedzi na publiczne apele księdza Carmen Amadora, znosząc wiele wiązek drewna i osobiście wybierając koguty o najbardziej apetycznych grzebieniach. Uczucie zawodu nie trwało jednak długo. Zdaniem mojej siostry Margot, która stała razem z nim przy nabrzeżu, był w bardzo dobrym humorze i pełen chęci do kontynuowania zabawy, mimo uporczywego bólu głowy. „Nie wyglądał na przeziębionego i tylko cały czas rozmyślał o tym, ile kosztowało wesele" - powiedziała mi. Towarzyszący im Cristo Bedoya ujawnił liczby, które spotęgowały jego podziw. Był na weselu z Santiago Nasarem i ze mną prawie do czwartej, ale zamiast wrócić do swoich rodziców, spędził resztę nocy na rozmowach w domu swych dziadków. Uzyskał tam szereg infor­macji brakujących mu dotąd do obliczenia kosztów wesela. Oszacował, że pod nóż poszło dla gości czterdzieści indyków i jedenaście świń, i cztery jałówki, które pan młody kazał upiec dla wszystkich na głównym placu miasteczka. Oszacował też, że wypito dwieście pięć skrzyń alkoholu z przemytu, a prawie dwa tysiące butelek rumu rozdano tłu­mom. Nie było takiej osoby, ni biednej, ni bogatej, która w ten czy inny sposób nie uczestniczyłaby w najgłośniejszym weselu, jakie kiedykolwiek widziano w miasteczku. Santiago Nasar pomarzył na głos:

- Taki będzie mój ślub - powiedział. - Życia wam nie starczy, żeby o nim rozpowiadać.

Moja siostra poczuła, że anioł przeleciał. Raz jeszcze pomyślała o szczęściu Flory Miguel, która mając w swym życiu już tak wiele, na dodatek miała dostać jeszcze Santiaga Nasara na tegoroczne święta Bożego Narodzenia. „Nagle zdałam so­bie sprawę, że nie mogło być lepszej partii od niego - powiedziała mi. - No bo pomyśl: ładny, dobrze wychowany i w wieku dwudziestu jeden lat z własnym majątkiem". Miała zwyczaj zapraszania go do nas, kiedy na śniadanie były placki maniokowe, a tego dnia rano moja matka właśnie je robiła. Santiago Nasar z entuzjazmem przyjął zaproszenie.

- Tylko się ,przebiorę i zaraz cię dogonię - powiedział i nagle zauważył, że zostawił zegarek na nocnym stoliku. - Która jest godzina?

Była szósta dwadzieścia pięć. Santiago Nasar wziął pod rękę Cristo Bedoyę i ruszył z nim w stro­nę placu.

- Za piętnaście minut jestem u ciebie - powie­dział mojej siostrze.

Nalegała, by pójść od razu razem, gdyż śniadanie było już gotowe. „To naleganie było dziwne - po­wiedział mi Cristo Bedoya. - Tak dziwne, iż czasa­mi myślałem, że Margot już wiedziała, że mają go zabić, i chciała go ukryć w twoim domu". Mimo to Santiago Nasar namówił ją, by pierwsza poszła do domu, on zaś w tym czasie przebierze się w ubranie jeździeckie, miał być bowiem wcześnie w „Divino Rostro", by kastrować młode byczki. Pożegnał ją tym samym ruchem ręki, którym pożegnał swoją matkę, i oddalił się w stronę placu, trzymając pod rękę Cristo Bedoyę. Widziała go po raz ostatni.

Wiele osób zgromadzonych w porcie wiedziało, że mają zabić Santiago Nasara. Don Lazaro Aponte, emerytowany dyplomowany pułkownik i alkad od jedenastu lat, pomachał mu ręką. „Miałem realne podstawy, by sądzić, że nie zagraża mu już żadne niebezpieczeństwo" - powiedział mi. Ksiądz Car­men Amador również się nie przejął. „Kiedy zoba­czyłem, że jest zdrów i cały, pomyślałem, że to wszystko było fałszywą pogłoską" - wyznał mi. Nikt wówczas nawet nie zadał sobie pytania, czy Santiago Nasar został przynajmniej ostrzeżony, wszystkim bowiem wydawało się nieprawdopodob­ne, by mogło być inaczej.

Moja siostra Margot była w istocie jedną z tych niewielu osób, które nie wiedziały, że grozi mu śmierć. „Gdybym wiedziała, przyprowadziłabym go do domu, choćbym musiała go związać" - oświad­czyła sędziemu śledczemu. Dziwne, że o tym nie wiedziała, ale jeszcze dziwniejsze było to, że nie wiedziała o tym również moja matka, osoba dowia­dująca się o wszystkim wcześniej niż ktokolwiek w rodzinie, mimo że od lat nie wychodziła z domu, nawet na mszę. Podziwiałem tę jej właściwość od czasu, gdy zacząłem wcześnie wstawać, by iść do szkoły. Co rano zastawałem ją taką, jaką była w owych czasach - bladą i tajemniczą, zamiatającą podwórze miotłą z gałęzi w popielatym blasku świtu i spowiadającą mi między jednym a drugim łykiem kawy, co wydarzyło się na świecie, podczas gdyśmy spali. Zdawała się być zespolona z innymi ludźmi w miasteczku niewidzialnymi nitkami tajem­nej łączności, szczególnie z ludźmi w jej wieku, czasem bowiem zaskakiwała nas wieściami wyprze­dzającymi sam bieg wydarzeń, które znać mogła tylko dzięki sztuce jasnowidzenia. Ale tego ranka nie przeczuła pierwszych ziaren tragedii, które za­częły wschodzić o trzeciej nad ranem. Wymiotła już patio, a kiedy moja siostra Margot wychodziła na przywitanie biskupa, zastała ją mielącą maniok. „Słychać było koguty" - mówi zazwyczaj moja matka wspominając tamten dzień. Nie skojarzyła nigdy odległej wrzawy z przyjazdem biskupa, lecz z dogasającym weselem.

Nasz dom stał z dala od głównego placu w zagajniku drzew mangowych nie opodal rzeki. Moja siostra szła do portu cały czas wzdłuż brzegu, a ludzie byli zbyt podnieceni wizytą biskupa, by zajmować się innymi sensacjami. Złożono chorych w bramach, by mogli przyjąć boże lekarstwo, ko­biety wybiegały z podwórzy z indykami, prosiakami i z wszystkim, co nadawało się do jedzenia, z dru­giego zaś brzegu przypływały czółna ozdobione kwiatami. Później jednak, gdy biskup przepłynął obok miasteczka nie postawiwszy nawet nogi na lądzie, ta druga tajona dotąd wiadomość nabrała wymiarów sensacyjnego skandalu. To właśnie wówczas moja siostra Margot poznała ją w całej okazałości i brutalności: Angela Vicario, owa pięk­na dziewczyna, która wyszła za mąż poprzedniego dnia, została zwrócona do domu swych rodziców, małżonek bowiem odkrył, że nie była dziewicą. „Poczułam się tak, jakbym to ja miała umrzeć - powiedziała moja siostra. - Ale choć rozwodzili się nad tą bujdą, nikt nie mógł mi wytłumaczyć, jak to się stało, że biedny Santiago Nasar został wplątany w podobną intrygę". Pewne było tylko to, że bracia Angeli Vicario czekają na niego, żeby go zabić.

Moja siostra wróciła do domu ledwo powstrzy­mując płacz. W jadalni zastała mają matkę przy­strojoną w niedzielną suknię w niebieskie kwiaty, na wypadek gdyby biskup przyszedł nas pozdrowić, i śpiewającą podczas nakrywania stołu faso o niewi­dzialnej miłości. Siostra dostrzegła, że położyła o jedno nakrycie więcej niż zazwyczaj.

- To dla Santiago Nasara - powiedziała jej moja matka. - Powiedziano mi, że zaprosiłaś go na śniadanie.

- Zabierz je - odrzekła moja siostra.

Wówczas opowiedziała jej wszystko. „Ale to było tak, jakby już wiedziała - zwierzyła mi się. - Tak jak zwykle, gdy zaczynasz jej coś opowiadać i nie dojdziesz do połowy, ona już wie, jaki jest koniec". Ta zła wiadomość była zaszyfrowanym węzełkiem dla mojej matki. Młodemu Santiago nadano to imię na jej cześć, ponadto była jego matką chrzestną. Była jednak również w jakimś stopniu spowinowacona z Purą Vicario, matką zwróconej panny młodej. Mimo to, nie czekając już końca opowieści, włożyła pantofle na obcasach i narzuciła mantylkę do mszy, używaną wówczas przez nią jedynie do wizyt kondolencyjnych. Mój ojciec, który wszystko słyszał leżąc w łóżku, pojawił się w jadalni w piżamie i wystraszony zapytał, gdzie idzie.

- Uprzedzić kumę Placidę - odpowiedziała. - To niesprawiedliwe, żeby wszyscy wiedzieli, że mają zabić jej syna, a ona była jedyną, która nic o tym nie wie.

- Jesteśmy z nią spokrewnieni w tym samym stopniu, co z rodziną Vicario - odparł ojciec.

- Zawsze trzeba być po stronie zabitego - od­powiedziała.

Moi młodsi bracia zaczęli wychodzić ze swych pokoi. Najmłodsi, smagnięci powiewem tragedii, uderzyli w płacz. Matka po raz pierwszy w życiu nie przejęła się nimi i nie zwróciła również uwagi na męża.

- Poczekaj, ubiorę się - powiedział jej.

Była już na ulicy. Mój brat Jaime, wówczas niespełna siedmioletni, jedyny ze wszystkich dzieci był już ubrany do szkoły.

- Idź z nią - rozkazał mu ojciec.

Jaime pobiegł za nią, nie wiedząc, co się dzieje ani dokąd idą, i chwycił się jej ręki. „Gadała sama do siebie - powiedział mi Jaime. - Złoczyńcy, mówiła po cichu, zasrane bydlaki, nie potrafią nic zrobić, co by nie było nieszczęściem". Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że prowadzi za rękę dziecko. „Ludzie myśleli chyba, że zwariowałam - powiedziała mi. - Pamiętam tylko, że z daleka słychać było ludzki tumult, tak jakby od nowa zaczęło się wesele, i że wszyscy biegli w stronę placu". Przyspieszyła kroku z determinacją, na jaką ją tylko było stać, gdy chodziło o ludzkie życie, dopóki ktoś biegnący w przeciwnym kierunku nie zlitował się nad jej obłędem.

- Może sobie pani dać spokój, Luisa Santiago - krzyknął mijając ją. - Już go zabili.


Bayardo San Roman, który oddał swoją żonę jej rodzicom, przyjechał do nas po raz pierwszy w sier­pniu poprzedniego roku, sześć miesięcy przed ślu­bem. Przypłynął na kursującym raz w tygodniu statku; przez ramię miał przewieszone skórzane sakwy ze srebrnymi ozdobami, dopasowanymi do klamry przy pasku i sprzączek przy getrach. Dochodził trzydziestu lat, dość dobrze jednak skrywanych, miał bowiem wąskie biodra początkującego toreadora, złotawe oczy i skórę sprażoną saletrzanym powietrzem. Przyjechał w krótkiej kurtce i w bardzo wąskich spodniach, jedno i drugie z niebarwionej skóry cielęcej, i w rękawiczkach z koźlej skóry w tym samym kolorze. Magdalena Oliver przypłynęła razem z nim i przez całą podróż nie mogła oderwać od niego oczu. „Wyglądał na pedała. Aż żal było patrzeć, bo był taki cudny, że tylko wysmarować go masłem i schrupać całego". Nie tylko jej przyszło to na myśl i nie ona ostatnia miała zrozumieć, że Bayardo San Roman nie był mężczyzną, którego rozpoznaje się od pierwszego wejrzenia.

Pod koniec sierpnia moja matka wysłała mi do szkoły list, w którym mimochodem napisała: „Przy­jechał bardzo dziwny człowiek". W następnym li­ście napisała: „Ten dziwny człowiek nazywa się Bayardo San Roman i wszyscy mówią, że jest czarujący, ale ja osobiście go nie widziałam". Nikt nie dowiedział się nigdy, po co przyjechał. Komuś, kto uległ pokusie, by go zapytać o to na krótko przed ślubem, odpowiedział: „Jeździłem po wszyst­kich miasteczkach, żeby znaleźć sobie żonę". Być może powiedział prawdę, ale mógł równie dobrze powiedzieć cokolwiek innego, miał bowiem taki sposób mówienia, dzięki któremu bardziej ukrywał myśli, niż je wyjawiał.

Tej samej nocy dał w kinie do zrozumienia, że jest inżynierem kolejnictwa i rozprawiał o naglącej potrzebie wybudowania linii kolejowej aż po inte­rior w celu zabezpieczenia się przed kaprysami rzeki. Następnego dnia musiał wysłać telegram i na­dał go osobiście, ucząc przy okazji telegrafistę spo­sobu zużytkowania już wyczerpanych akumulato­rów. Z tą samą znajomością rzeczy rozmawiał o chorobach strefy przygranicznej z lekarzem woj­skowym, który w tych miesiącach przeprowadzał u nas werbunek. Lubił długie i huczne zabawy, ale głowę miał mocną, potrafił wspaniale łagodzić wszelkie zatargi i był wrogiem karcianych oszustw. Pewnej niedzieli, po mszy, rzucił wyzwanie najsprawniejszym pływakom, a było ich wielu, wyprze­dzając tych najlepszych o dwadzieścia długości. Matka opisała mi to w liście, na koniec zaś dodała komentarz w swoim stylu: „Zdaje się, że także opływa w złoto". Odpowiadało to przed­wczesnej legendzie, według której Bayardo San Roman nie tylko potrafił zrobić wszystko, i to bardzo dobrze, ale miał również nieograniczone możliwości.

Matka moja udzieliła mu ostatecznego błogo­sławieństwa w jednym z październikowych listów: „Ludzie bardzo go lubią - pisała - bo jest uczciwy i dobrego serca, a w zeszłą niedzielę przyjął komu­nię na kolanach i służył do mszy po łacinie". W owym czasie nie można było przyjmować komu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin