Harrison Harry - Bill Bohater Galaktyki 02 - Na planecie zabutelkowanych mózgów.pdf

(630 KB) Pobierz
HARRY HARRISON
HARRY HARRISON
ROBERT SHECKLEY
BILL, BOHATER GALAKTYKI 2:
NA PLANECIE ZABUTELKOWANYCH
MÓZGÓW
- Zbierajcie się, chłopaki - powiedział Liżydupa przez skradziony sierżantowi-instruktorowi
megafon. Wbudowany obwód sprawiał, że jego głos brzmiał chrapliwie i odstręczająco, zupełnie
jak głos sierżanta. - Wszyscy czekaliście na to wydarzenie, na odsłonięcie nowej stopy Billa, która
właśnie wyrosła z zaszczepionego zalążka. Tylko dziesięć dolców za bilet, by obejrzeć to
niezwykłe i, być może, odrażające widowisko.
Barak, w którym miało odbyć się odsłonięcie, wypełniał się szybko. Większość szeregowców z
Obozu Uzupełnień chciała uczestniczyć w odsłonięciu zalążka nowej stopy Billa. Został on
zaszczepiony na kikucie Billa przed trzema dniami, na satelicie medycznym BRIP 32
umieszczonym w Point Less. Po zaszczepieniu Billa przewieziono do Uzupełnień, czyli wielkich
instalacji wojskowych na planecie Shyster. Musiał odczekać trzy dni, nim mógł odsłonić swój
przeszczep. Bandaże z kontrolą czasu dawały gwarancję, że będzie postępować zgodnie z
zaleceniami lekarzy. Niekiedy sprawiały także kłopoty, ale Bill szczęśliwie ich nie miał, a
przynajmniej nic mu o tym nie było wiadomo.
Pięćdziesiąt tysięcy kawalerzystów kosmicznych stacjonujących w Obozie Uzupełnień nie miało
zbyt wiele do roboty. Obóz został założony na stu, w połowie podmokłych, akrach pośrodku
Nieczystych Moczarów, czyli największego i najbardziej mokrego bagna na planecie Shyster.
Przyczyny założenia obozu pośrodku moczarów były tajemnicą. Albo i nie były. Niektórzy mówili,
że stało się tak przez przypadek w Centralnej Kwaterze Głównej na Heliorze. Inni powiadali, że ta
lokalizacja została wybrana celowo, ponieważ trudne warunki stwarzają silnych ludzi, o ile ich nie
zabiją. Albo nie okaleczą. Albo nie doprowadzą do szaleństwa.
- A jeżeli nawet, to tam, skąd pochodzą, jest takich więcej.
Tak brzmi motto 69 Pułku Bojowego Wrzeszczących Zabójców Głębokiego Kosmosu, do którego
obecnie przydzielono Billa.
- Więc zdejmij te bandaże - powiedział Kanarsie. - Popatrzymy.
Bill rozejrzał się. Barak był pełny. Przy drzwiach Liżydupa zbierał po dziesięć dolców od głowy i
Bill uznał, że zarobił już dość, żeby sobie kupić nowe bojowe buty. Była to konieczność
spowodowana tempem, w jakim rosła liczba operacji przeprowadzanych na jego stopach. Wojsko
nie chciało zwracać mu kosztów stale zmienianego obuwia, które nie było nawet znoszone, ale po
prostu nie pasowało do nowego ohydnego kształtu zranionej stopy Billa.
Liżydupa pomachał entuzjastycznie ręką na znak, że może zaczynać. Do wszystkiego podchodził z
entuzjazmem, był uprzejmy, pełen szacunku i posłuszny. I zawsze chciał pomagać kolegom.
Kawalerzyści nie postępują w ten sposób i dlatego znienawidzili go. I nazwali Liżydupa. Bill lubił
go, ponieważ przypominał mu Chętnego Bobra, który postępował w ten sam sposób. Ale był
oczywiście szpiegiem Chingerów. A także robotem.
- Dalej, jazda - powiedział Bill i chwycił bandaż. Rozległ się dźwięk alarmu i elektryczny impuls
ukłuł jego palce. - Auu. Trochę się pośpieszyłem. - Bandaż zabrzęczał chrapliwie, a jego koniec
opadł swobodnie. - Teraz już można - powiedział Bill i odwinął pierwszy zwój bandaży. Widzowie
pochylili się do przodu i wydali z siebie zbiorowe westchnienie, gdy Bill odwinął drugą warstwę.
Ze zdenerwowania na wszystkich twarzach pojawiły się wypieki, oddychali krótko, z coraz
większym trudem i widać było, że niektórzy wyłamują sobie nerwowo palce, podczas gdy Bill
zrzucał trzecią warstwę bandaża. Stopa Billa nie była właściwie żadną wielką rewelacją, ale w tym
nudnym, wstrętnym i męczącym bagnie nawet walka karaluchów stawała się wydarzeniem na
miarę zapasów nagich kobiet w Jello.
Podniecenie, czy jak to nazwać, osiągnęło punkt wrzenia, gdy około osiemdziesięciu krzepkich,
poznaczonych bliznami żołnierzy, stłoczonych w zadymionym baraku z falistego plastiku,
pochyliło się, mrużąc oczy nad Billem zdejmującym czwarty i ostatni zwój bandaży.
Oczywiście, pomyślisz, że to Bill będzie tym, kto pierwszy rzuci okiem na nową stopę stanowiącą,
jakby nie było, jego własność. Pomylisz się jednak, ponieważ Bill przesądnie odwrócił wzrok,
odrzucając bandaż. Przez cały ostatni dzień czuł w tej stopie coś dziwnego.
Spojrzał na otaczające go twarze widzów, ich oczy były przyklejone do jego stopy.
W tłumie rozległ się jakby chichot. Było to dziwne, Bill spodziewał się czegoś zupełnie innego. A
potem wszyscy zaczęli się śmiać. Nie był to uprzejmy, pełen aprobaty śmiech, którego można było
się spodziewać podczas odsłonięcia zalążka stopy, lecz głośne, ciężkie, końskie rżenie kogoś
wystawionego do wiatru.
Bill zerknął w dół. Potem odwrócił wzrok. Potem znów zerknął w dół, zadrżał, chciał ponownie
odwrócić wzrok, zebrał się do kupy, spojrzał...
- Wiesz co, Bill - powiedział Kowalski - myślałem, że to odsłonięcie twojej stopy to będzie
niewypał; bo w końcu co może być pod tym bandażem; zaszczepiasz sobie zalążek stopy, to
znaczy, że dostajesz stopę, tak? Nieprawda. Bill, chcę ci podziękować. To najśmieszniejsza rzecz,
jaką widziałem od czasu, gdy granat rozwalił naszego dowódcę.
Bill wyprostował na próbę swe palce zakończone szponami.
- Wygląda na to, że działa OK.
Powinna być sprawna. Ale lepiej działałaby na aligatorze. Bo na końcu kostki Billa wyrastała teraz
delikatna, zielona i łuskowata łapa aligatora obficie zaopatrzona w szpony.
Co zrobili ci doktorzy? Czy eksperymentowali, próbując zmienić go w gada? Nie winił ich za to.
Ponieważ ostatnio, zamiast stopy, trafiła mu się olbrzymia łapka kurczęcia-mutanta, wiedział, że
wszystko jest możliwe. U kawalerzystów wszystko może się zdarzyć. A poza tym stopa była
całkiem fajna, miała może za dużo palców, ale to nie było wcale złe i naprawdę podziwiał ją,
dopóki nie cofnęła się i nie opadła.
Była to mała zielona stopka, ale nadawała się do użytku. I prawdopodobnie rozwinie się w o wiele
większą stopę. Będzie mi jej zazdrościł każdy spotkany aligator, pomyślał posępnie. Bill nie
poświęcił nawet jednej chwili, by zastanowić się nad cudem, jakim był fakt dokonania tego przez
człowieka. Ze wszech miar było to dzieło geniuszu. Może trochę bezużyteczne, niemniej jednak
genialne. Ale to nie zrobiło żadnego wrażenia na Billu, który, jak wielu przed nim, był skończonym
wariatem.
Bill kuśtykał korytarzem, pochylając się lekko w lewo, by dopomóc swej szponiastej i topornej
lewej stopie. Nowa stopa aligatora nie urosła jeszcze do pełnych rozmiarów, tak więc pomiędzy
lewą a prawą stopą był jeszcze ponad cal różnicy. Sama stopa, już zdrowa, była w stanie
udźwignąć jego ciężar. Pomimo to, gdy szedł, szpony drapały podłogę.
Jego bezpośrednim celem był mały pokoik na dwunastym poziomie głównej hali bazy. Dotarł tam
lekko wyczerpany, ponieważ chodzenie na szponiastej stopie aligatora wymaga nabrania wprawy,
by w końcu poruszać się całkiem gładko.
Pokoik miał dziesięć stóp długości. Był podzielony na dwie części: w pierwszej znajdowała się
recepcja i poczekalnia, w drugiej - komputer. Baza wojskowa na Shysterze prowadzona była przez
Pięcioforemny Komputer; nie był to ostatni model, ale uważano, że jest równie dobry, to znaczy
prawie dobry.
Bill wszedł i zajął miejsce w poczekalni. Poza nim nie było tu nikogo. Rzecz niezwykła, ponieważ
do komputera ustawiała się zazwyczaj kolejka ludzi czekających na konsultacje.
Gdy tylko usiadł, przemówił do niego metaliczny głos o przesadnym wibrato:
- Witaj, jestem Pięcioforemnym Komputerem; proszę, wejdź do środka i pokaż mi swoje
identyfikatory.
Bill zrobił, jak mu kazano. Pokój wewnętrzny stacji pomalowany był na komputerowy beż. Na
czterech ścianach widniały rzędy przełączników i przycisków. Były tam też umieszczone wysoko
głośniki. Jeden z nich nadawał program składający się z samb.
Bill przedstawił swoje identyfikatory. Pięcioforemny Komputer zasyczał i zatrzeszczał z aprobatą.
- Tak, Bill - powiedział - na czym polega kłopot?
- Lekarze od stóp na Asklepiosie, tym satelicie medycznym, zaszczepili mi zalążek stopy - wyjaśnił
Bill. - Spójrz, co z tego wyrosło!
Pięcioforemny wysunął metaliczną pseudołapkę z mrugającym na końcu szklanym okiem i zbadał
stopę Billa.
- O rany! - krzyknął i zaczął chichiotać.
- Nie ma w tym nic do śmiechu - zdenerwował się Bill. - A w każdym razie robotom nie wolno się
śmiać.
- Przepraszam cię za to. Po prostu próbowałem cię rozluźnić. Przechodząc do rzeczy,
przypuszczam, że chcesz, by doktorzy naprawili twoją drugą stopę, tak żeby pasowała do tej ze
szponami?
- Nie! Chcę mieć dwie normalne ludzkie stopy, takie jak te, które miałem na początku.
- Ach, oczywiście. Komputer przez chwilę szumiał i brzęczał, przebiegając zapewne przez banki
danych w poszukiwaniu właściwego rozwiązania problemu Billa. Po pewnym czasie powiedział: -
Idź do pokoju 1223 B - na poziomie grynszpanowym, wektor sekcji - wektor 2, tam ci to naprawią.
Znalezienie drogi w bazie nie było sprawą łatwą, ponieważ główna konstrukcja miała rozmiary
miasta średniej wielkości i mieściła przeszło trzy tysiące pokoi, sale tortur, miejsca zebrań,
automaty ze środkami antykoncepcyjnymi, zakłady dożylnego żywienia, magazyny i tym podobne
pomieszczenia, rozciągnięte na dziesięciu różnych poziomach. Kawalerzyści wędrowali przez nie
za każdym razem całymi dniami. Prawie zawsze można było ich tam spotkać śpiących przy
skrzyżowaniach na stosach panterek. Było powszechnie wiadomo, że wybierając się gdzieś w
bazie, trzeba zabrać ze sobą prowiant i pełną manierkę wody. Gdy tylko Bill wyruszył w drogę,
zatrzymał się przed nim pojazd wielkości elektrycznego wózka golfowego.
- Witaj, Bill - powiedziała skrzynka głosowa wózka golfowego. - Przysyła mnie komputer, żebym
zabrał cię do miejsca przeznaczenia. Co powiesz na drinka? Nasi chłopcy w mundurach zasługują
na wszystko co najlepsze.
Bill pomyślał, że ten wózek golfowy zachowuje się stanowczo zbyt przymilnie. Ale wsiadł. Było to
o wiele lepsze od wleczenia się pieszo niezliczone mile, które musiał pokonać, by dotrzeć do
pokoju 1223 B.
Pomknęli oliwkowymi monotonnymi korytarzami, wózek golfowy mruczał sam do siebie pogodną
melodyjkę. Przez zaopatrzenie i łączność dotarli do sekcji zwanej planowaniem.
- To nie wygląda na sekcję medyczną - powiedział Bill.
- Nie przjmuj się tym - uspokajał go wózek golfowy. - Wiem, gdzie jadę.
Przemknął przez rampę, skręcił ostro w korytarz i ruszył do drzwi na końcu. Bill drgnął, ponieważ
wózek nabierał szybkości, a drzwi były zamknięte. Skulił się na siedzeniu, gdy wózek rzucił się na
drzwi. Bill zamknął oczy i ukrył głowę w dłoniach. Gdy znowu podniósł wzrok, byli po drugiej
stronie drzwi, które otworzyły się za pomocą elektrycznego oka i właśnie się za nimi zamykały.
Był w jakimś salonie dla oficerów, urządzonym tak, by wyglądał jak knajpa w starym ziemskim
stylu. Wisiały tu lampy od Tiffany'ego i stały ciemne meble zrobione z prawdziwego plastiku. Za
długim barem uwijali się barmani w białych koszulach. Z szafy grającej płynął stary rock
wykonywany na imitacjach oryginalnych antycznych instrumentów, takich jak syntezatory i gitary
elektryczne. Niektóre z nich wyglądały, jakby miały kilkaset lat, choć prawdopodobnie zostały
wykonane w zeszłym tygodniu. Znajdowało się tu około tuzina umundurowanych oficerów obojga
płci. Wszyscy mieli w rękach drinki. Zakrzyknęli wesoło, gdy wózek golfowy wpadł do pokoju,
zatoczył na środku zgrabne kółeczko i zatrzymał się.
- Przepraszam - powiedział Bill. - Czy to jest sekcja medyczna?
Wywołało to niezłą porcję serdecznego śmiechu. Mężczyźni stłoczyli się wokół Billa i
pogratulowali mu dowcipu. Jedna z kobiet, nie mniej niż majoretka, ze sterczącym nosem i
ogromnymi cyckami, usiadła na kolanach Billa i pocałowała go głośno. Ktoś zapytał, czego ma
ochotę się napić. Bill był tak roztrzęsiony, że powiedział po prostu: tak. Więc przynieśli mu
strzemię wypełnione mieszaniną napojów alkoholowych podawanych tego dnia. Przeważał smak
rumu, a także koński smród ze strzemienia. Bill opróżnił je z wdzięcznością, ucząc się, by nigdy
nie rozglądać się za darmowymi drinkami w kieliszkach.
Pani major, która go pocałowała, wstała z jego kolan i sięgnęła do twarzy. Z nosem nie więcej niż o
milimetr od jego nosa popatrzyła długo i głęboko w oczy Billa. Potem powiedziała przejmującym,
lekko zniszczonym przez whisky kontraltem:
- Jesteś dokładnie taki, jak sobie wyobrażałam.
- No cóż - powiedział Bill - staram się.
- Co za mądra uwaga - mruknął jeden pułkownik do drugiego.
- Nie ma wątpliwości, że to jakiś mądry gość - powiedział siwowłosy pułkownik, który okazał się
najstarszym rangą oficerem. - Niech ktoś mu da cygaro. I koniec z tymi szczynami; nalejcie mu
trochę tego dobrego koniaku, który zwinęliśmy podczas plądrowania Bazy Głównej.
Z cygarem w jednej ręce, kieliszkiem koniaku w drugiej, i głupkowatym uśmiechem na twarzy,
Bill nie był przygotowany na następne pytanie.
- Powiedz mi, Bill - odezwał się major o lisiej twarzy, na którego ramionach widniały odznaki
Zarządu Wywiadu w kształcie skrzyżowanych znaków zapytania - co ty właściwie myślisz o
sytuacji na Tsurisie?
- A czy to ma coś wspólnego z tutejszą służbą medyczną? - zapytał Bill. - Jeśli tak, to mam żal.
- Mój drogi, kolego - odezwał się major o lisiej twarzy. - Czy jeszcze cię nie poinformowano o
planecie Tsuris?
- Jestem tu dopiero trzy dni, panie majorze - wyjaśnił Bill, pociągając głęboki łyk koniaku, by
utopić w nim podejrzenia, jakie wzbudzała ta oficerska uprzejmość. W głębi duszy wiedział, że to
nie jest naturalne. Jeszcze głębiej chciał urżnąć się w trupa tą dobrą gorzałą.
- A czym zajmowałeś się tu przez cały czas?
- Głównie hodowałem nową stopę. To jest to, o co chcę zapytać...
- Będzie na to czas później - uspokajał Major. - Tsuris to planeta niezbyt daleko stąd. Niekiedy
mówi się o niej jako o tajemniczej planecie.
- No jasne, coś słyszałem - mruknął niewyraźnie Bill z powodu rosnącego alkoholowego
zamroczenia. - To jest to miejsce, które nadaje dziwne ; wiadomości radiowe, prawda?
Major wyjaśnił, że baza wojskowa na Shysterze otrzymała zadanie rozprawienia się z Tsurisem,
pobliską, zastanawiające tajemniczą planetą. Nic dosłownie nie było o niej wiadomo. Poprzez
grubą warstwę chmur nie udawało się nigdy zrobić żadnych porządnych fotografii. W chmurach
były dziury i wyglądało na to, że planeta otrzymuje mnóstwo słońca. Ale gdy wojskowe statki
szpiegowskie zaczynały manewrować tak, by móc zrobić zdjęcia przez otwory, te zamykały się
zawsze, nim statki zdążyły się ustawić.
- To dziwne - powiedział Bill. - Zupełnie jakby ktoś tym kierował, co?
- Dokładnie. Napij się jeszcze - zachęcał major. - Jak wspomniałeś, z Tsurisu rozchodzą się
komunikaty radiowe, w których nigdy nie ma żadnego sensu. Ale najgorsze ze wszystkiego jest to,
że wszystkie statki zapuszczające się w pobliże Tsurisu znikają tylko po to, by zjawić się ponownie
o miliony mil stąd i nikt nie potrafi wyjaśnić, w jaki sposób się tam znalazły.
- Wygląda na to, że jest to miejsce, od którego najlepiej trzymać się z daleka - powiedział Bill ze
szczerością alkoholika, jednocześnie kiwając głową i pijąc, co mu się zbyt dobrze nie udawało.
- Ach, gdybyśmy tylko mogli - powiedział major. - Ale oczywiście nie możemy. Jesteśmy
żołnierzami. Idziemy tam, gdzie nas poślą.
- Niech żyje! Niech żyje! - zakrzyknęli oficerowie pośpiesznie, wychylając drinki.
- A zresztą - powiedział major - jeżeli coś na Tsurisie potrafi zmienić kurs statku o miliony mil, to
jest to siła, która może mieć dla nas poważne znaczenie. Musimy wiedzieć, jak to działa i czy
Tsurisjanie, albo jacyś inni mieszkańcy, nie zamierzają użyć tego przeciwko nam.
- Jeżeli tak - zauważył siwowłosy pułkownik - to musimy wypruć flaki z tych Tsurisjan, zanim
będą mieli okazję nam to zrobić.
- Może byłoby bezpieczniej - powiedział kapitan kawalerzystów-szturmowców - wypruć z nich
flaki, nawet jeśli nie mają złych intencji.
- Niech żyje! Niech żyje! - zaintonowali inni oficerowie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin