Harrison Harry - Rebelia W Czasie.pdf

(727 KB) Pobierz
32680538 UNPDF
HARRY HARRISON
REBELIA W CZASIE
(przekład: Grzegorz Kołodziej)
ROZDZIAŁ l
Szeroka, sześciopasmowa droga Capital Beltway owija Waszyngton betonową pętlą,
robi rozległy łuk przez zalesiony obszar Wirginii, dotyka rogatek Aleksandrii, miasta -
sypialni, i dalej biegnie prosto przez rzekę Potomac aż do Maryland. Ziemia jest tutaj tańsza
niż w Waszyngtonie, nic więc dziwnego, że było to dobre miejsce na powstanie biurowców i
nie zanieczyszczających środowiska fabryk, gwałtownie wynurzających się z leśnych
wyrębów. Droga wylotowa numer czterdzieści dwa odgałęzia się w tym rejonie i prowadzi do
rozwidlonej autostrady. Tuż przed znakiem zatrzymywania się biegnie nie oznakowana szosa,
która dalej ginie wśród drzew.
Stary Pontiac terkocząc skręcił z wylotu Beltway i wjechał na szosę. Już za pierwszym
zakrętem stał biały budynek bez okien. Kierowca nie zwrócił uwagi ani na budynek, ani na
napis na bramie wjazdowej, witający w Weeks Electronics Laboratory 2. Kiedy tylko
budynek zniknął mu z pola widzenia, zjechał na pobocze i wyłączył silnik.
Gdy wysiadł z samochodu, zamiast trzasnąć drzwiami zamknął je bez najmniejszego
odgłosu, stanął plecami do maski i patrzył na zegarek, obojętny na otaczające go wspaniałe
złotobrunatne kolory jesiennych liści. Obsesyjnie wpatrywał się w zegarek. Przypadkowy
obserwator zobaczyłby mężczyznę mającego ponad sześć stóp wzrostu, niebrzydkiego, a
może nawet całkiem przystojnego, gdyby nie ostry nos nie pasujący do łagodnych rysów
twarzy. Cokolwiek by o nim powiedzieć, jego równomiernie opalona skóra i ciemne,
posiwiałe nieznacznie na skroniach włosy sprawiały, że był mężczyzną o szczególnym
wyglądzie. Gdy wpatrywał się w zegarek, marszczył czoło; sądząc po zmarszczce między
oczami ten wyraz twarzy nie był mu obcy. Miał na sobie nie rzucający się w oczy wojskowy
płaszcz, granatowe spodnie i czarne buty.
Z niespodziewaną satysfakcją skinął głową, wcisnął przycisk przy zegarku, odwrócił
się i zniknął między drzewami. Szedł cicho, ale szybko, aż dotarł do powalonego przez burzę
dębu. Musiało się to wydarzyć całkiem niedawno, gdyż liście zaczynały dopiero więdnąć.
Mężczyzna rzucił się na ziemię i czołgając się pod osłoną dębu, pokonał co najmniej
piętnaście stóp, po czym wstał, by pędzić dalej.
W odległości mniejszej niż dwadzieścia jardów las kończył się porośniętym trawą
borem biegnącym wzdłuż kolczastego ogrodzenia. Za nim rozciągał się trawiasty teren z
porozrzucanymi gdzieniegdzie kępami drzew, zza których widoczny był róg budynku
należącego do Weeks Electronics. Mężczyzna zaczął schodzić do rowu, ale po chwili
błyskawicznie wycofał się i schował między drzewami. Kilka sekund później po drugiej
stronie ogrodzenia pojawił się strażnik z owczarkiem niemieckim trzymanym na krótkiej
smyczy. Gdy tylko zniknęli z pola widzenia, mężczyzna rzucił się do rowu. W biegu włożył
skórzane rękawiczki i wdrapał się na szczyt ogrodzenia. Z ugiętymi kolanami i rozpostartymi
ramionami balansował przez chwilę nad podwójnymi zwojami drutów, po czym zręcznie je
przeskoczył i wylądował po drugiej stronie. Później biegł szybko z opuszczoną głową w
kierunku najbliższej kępy drzew. Zanim zdążył tam dotrzeć, zatrzymał go gwałtownie
hamujący przed nim dżip. Obok kierowcy siedział strażnik z karabinem wycelowanym w
intruza, który wolno podniósł głowę. Strażnik bez słowa patrzył, jak wysoki mężczyzna
powolnym ruchem ręki wcisnął przycisk przy zegarku.
- Dokładnie sześć minut, dziewięć i trzy dziesiąte sekundy, Lopez - powiedział.
Strażnik machinalnie skinął głową i opuścił karabin.
- Tak jest, panie pułkowniku.
- To niedobrze, cholernie niedobrze! - Mężczyzna nazwany pułkownikiem wspiął się
na tył samochodu. - Jedziemy do wartowni.
Okrążyli laboratorium i skierowali się do niskiego budynku zasłoniętego od strony
drogi dużym gmachem. Stojąca przy nim grupa umundurowanych mężczyzn w milczeniu
obserwowała nadjeżdżającego dżipa. Siwowłosy strażnik z belkami sierżanta podszedł do
zatrzymującego się pojazdu. Pułkownik wysiadł i wskazał na zegarek.
- Co myślisz o sześciu minutach, dziewięciu i trzech dziesiątych sekundy od czasu,
kiedy z drogi dostałem się do lasu, do chwili, kiedy mnie zatrzymano?
- Nie myślę o tym zbyt dobrze, pułkowniku McCulloch - powiedział sierżant.
- Ja też nie, Greenbaum. Byłem w połowie drogi do laboratorium, gdy pojawiła się
straż. Gdybym był intruzem, mógłbym w tym czasie dokonać wielu ciekawych rzeczy. Czy
masz coś do powiedzenia?
- Nie, panie pułkowniku.
- Czy masz jakieś pytania?
- Nie, panie pułkowniku.
- Żadnych? Czy nie interesuje cię, w jaki sposób dotarłem nie zauważony do
ogrodzenia?
- Interesuje, panie pułkowniku.
- To dobrze - przytaknął pułkownik McCulloch w sposób, w jaki przytakuje się
niedorozwiniętym dzieciom. - Ale twoje zainteresowanie jest nieco spóźnione, sierżancie.
Dokładnie o jeden tydzień. To właśnie tydzień temu spostrzegłem świeżo powalone drzewo
blokujące częściowo pole widzenia jednej z oddalonych kamer. Tydzień czekałem na to, aż ty
lub któryś z twoich ludzi zauważycie to, ale ponieważ nic takiego się nie stało, musiałem
pokazać wam, jaką wagę przywiązujecie do ochrony tego terenu.
- Dopilnuję, by ochrona spełniała swoje zadania, pułkowniku.
- Nie, nie dopilnujesz, Greenbaum, ktoś inny to zrobi. Zostajesz zdegradowany,
zwolniony, pozbawiony premii, a nagana będzie wpisana do twoich akt.
- Nie zostanie, pułkowniku McCulloch, gdyż porzucam tę pracę. Koniec z tym.
Uciekam od pana i pańskich metod.
- Tak, koniec - potwierdził McCulloch. - Dobrze się określiłeś. Uciekinier. Uciekłeś
po dwudziestu latach służby w Armii Stanów Zjednoczonych i teraz też uciekasz.
- Cholera, jeśli wybaczy pan to słowo, pułkowniku. - Greenbaum zacisnął pięści i
poczerwieniał z wściekłości. - Odszedłem z armii, bo miałem dosyć takich metod jak pańskie,
ale okazuje się, że nie odszedłem dostatecznie daleko. Pan jest dowódcą ochrony tego
laboratorium, co oznacza, że jest pan za nią odpowiedzialny. Mamy robić to wszyscy, a pan
ma nam pomagać, a nie bawić się z nami w kotka i myszkę. Idę stąd jak najdalej.
Odwrócił się i odszedł. McCulloch patrzył za nim w milczeniu i dopiero, kiedy
Greenbaum był już daleko, zwrócił się do milczących żołnierzy.
- Jutro rano na moim biurku chcę mieć od każdego z was pisemny raport o tym
zajściu. - Odsunął Lopeza od dżipa i usiadł w tyle. - Podrzuć mnie do samochodu -
powiedział kierowcy. Gdy silnik zapalił, odwrócił się do strażników. - Wszyscy jesteście
zwolnieni. Pieprzycie wszystko tak jak Greenbaum.
McCulloch nie oglądał się za siebie, gdy odjeżdżali.
Kiedy dżip był już w drodze powrotnej, otworzył bagażnik samochodu, zdjął płaszcz i
wrzucił go do środka. Został w samym mundurze, na którym nie było ani odznaczeń, ani
stopni z wyjątkiem srebrnych orłów na ramionach. Sięgnął ponownie do bagażnika, wziął
czapkę i mocno osadził ją na głowie, po czym wyjął czarną dyplomatkę. Kilka minut później
pojechał drogą MacArthur Boulevard w kierunku miasta.
Jazda nie trwała długo. Po przejechaniu kilku mil skręcił w duże centrum handlowe i
zaparkował samochód w pobliżu filii DC National Bank. Zamknął samochód, zabrał
dyplomatkę i udał się z krótką wizytą do banku. Po niecałych dziesięciu minutach wyszedł z
budynku, wsiadł do samochodu i odjechał - śledzony przez cały czas przez mężczyznę
siedzącego w czarnym Impalu zaparkowanym dwa rzędy dalej. Mężczyzna wziął do ręki
mikrofon.
- Abel jeden do Abla dwa. George opuszcza teraz parking i kieruje się na południowy
wschód, na MacArthur. Teraz jest twój. Skończyłem.
- Zrozumiałem. Bez odbioru.
Mężczyzna odłożył mikrofon na deskę rozdzielczą i wysiadł z samochodu. Był
szczupłym blondynem ubranym w popielaty garnitur, białą koszulę i ciemny krawat. Wszedł
do banku i skierował się do recepcji.
- Nazywam się Ripley - powiedział do recepcjonistki. - Chciałbym się widzieć z
dyrektorem. Chodzi o pewne inwestycje.
- Oczywiście, panie Ripley. - Podniosła słuchawkę. - Sprawdzę, czy pan Bryce jest
wolny.
Dyrektor wstał zza biurka i wyciągnął rękę na powitanie.
- Panie Ripley, czym mogę panu służyć?
- To sprawa wagi państwowej. Zechce pan sprawdzić moją legitymację.
Z zewnętrznej kieszeni marynarki wyjął skórzany portfel, otworzył go i podał przez
biurko. Bryce spojrzał na złotą odznakę oraz legitymację w plastikowej oprawie i skinął
głową.
- W porządku, panie Ripley powiedział. - W czym mogę być pomocny FBI?
Wyciągnął rękę, by zwrócić legitymację, ale agent powstrzymał go.
- Chciałbym, żeby potwierdził pan autentyczność tej legitymacji. Przypuszczam, że
dano panu zastrzeżony numer telefonu, pod który należy zadzwonić w sytuacji takiej jak ta.
Bryce skinął głową i otworzył szufladę biurka.
- Tak, do tej pory korzystałem z niego jeden raz. Jest tutaj. Pan wybaczy.
Dyrektor wykręcił numer i po chwili przedstawił się rozmówcy. Podał numer
legitymacji i zakrył ręką mikrofon.
- Chcą, abym im podał kryptonim sprawy.
- Proszę powiedzieć, że chodzi o dochodzenie w sprawie George'a.
Dyrektor powtórzył te słowa, skinął głową, odłożył słuchawkę i oddał legitymację
agentowi FBI.
- Poinformowano mnie, bym współpracował z panem i dostarczył wszystkich
dostępnych mi informacji o jednym z naszych klientów. Muszę jednak powiedzieć, że nie jest
to u nas powszechnie praktykowane...
- Zdaję sobie z tego sprawę, panie Bryce, ale proszę nie zapominać, że od tej chwili
zajmuje się pan dochodzeniem w sprawie bezpieczeństwa mającym bezwzględny priorytet.
Jeśli odmówi pan współpracy, będę musiał udać się do pańskich zwierzchników i...
- Nie, proszę! Nie o to mi chodziło. Źle mnie pan zrozumiał. Oczywiście, że panu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin