Barnett Jill - Czary(2).pdf

(1446 KB) Pobierz
Tytuł oryginału
BEWITCHING
Copyright © 1993 by Jill Barnett Stadler
Koncepcja serii
Marzena Wasilewska
Redaktor
Zofia Skorupińska
725682240.001.png
Ilustracja na okładce
Robert Pawlicki
Projekt okładki
FELBERG
Skład i łamanie
FOTOTYPE
MILANÓWEK
For the Polish translation
Copyright © 1995 by Bożena Stokłosa
For the Polish edition
Copyright © 1995 by Wydawnictwo Da Capo
Wydanie I
ISBN 83-866ll-60-X
Printed in Germany
by ELSNERDRUCK -BERLIN
Pewnego razu...
Lubię rozgardiasz...
Bardziej zniewala mnie niż sztuka,
Co w pedanterii piękna szuka.
R. Herrick Rozkosz w rozgardiaszu tłum. S. Barańczak
Dla wtajemniczonych działy się czary, ale dla zwykłych śmiertelników to była tylko
burza, choć gwałtowna i groźna. Nocne niebo rozdzierały błyskawice, a wśród
grzmotów i piorunów skłębiona szara woda Sound of Mull u wybrzeża Szkocji z
piekielnym hukiem uderzała w potężne granitowe skały, obryzgując pianą urwisko, na
którym wznosił się zamek Duart.
Stał tu od sześciuset lat, a przez pięć wieków stanowił twierdzę rodu MacLeanów oraz
miejsce gościnne dla ich krewnych z rodu MacQuarriech. Bitwa na Culloden Moor
przed sześćdziesięciu siedmiu laty zmieniła wszystko. Opór Szkotów na posępnym,
podmokłym wrzosowisku przyprawił MacLeanów o wielkie straty, a zamek przeszedł
w ręce angielskiego rodu, który najwyraźniej nie potrafił docenić potęgi twierdzy,
ponieważ stała pusta. Było tak przynajmniej na pozór.
W tej chwili rozbrzmiewał tu huk piorunów i fal. Dla zwykłych śmiertelników
oznaczał wyłącznie walkę rozszalałych żywiołów, podczas gdy wtajemniczeni
wyznawcy starożytnych wierzeń wiedzieli, że dzieje się coś więcej.
To był czas czuwania czarownic. One naprawdę tu żyły, choć
7
JlLL BARNETT CZARY
różniły się między sobą, tak jak ród MacQuarriech różnił się od rodu MacLeanów.
Historia MacQuarriech jest bolesna, a zaczęła się setki lat przed dzisiejszą burzliwą
nocą, gdy protoplasta rodu przybył do miejsca, które leży na południu Anglii, na
święto wiosennego zrównania dnia z nocą. Na rozległej równinie wznosiła się tam
masywna kamienna świątynia, gdzie spotykali się czarownicy i czarownice, żeby
demonstrować sobie nawzajem swoje moce.
Zgodnie z wyrokami wróżb przodkowi rodu MacQuarriech przypadł wówczas
upragniony przez wszystkich zaszczyt wyczarowania kwitnących róż -najbardziej
cenionych wiosennych kwiatów. Ale najpierw pozostali czarownicy i czarownice
725682240.002.png
zgromadzili się pośrodku świątyni i za pomocą swej magii przywrócili zimową ziemię
do życia. Widok, jaki się ukazał, był godny zobaczenia, ponieważ podmokła ziemia
momentalnie pokryła się trawą i rozzłociła kwiatami laku wonnego, jaskrami oraz
mleczami, a gałęzie brzóz utonęły w srebrzystym listowiu i zazieleniły się korony
smukłych olch. W chwili nie dłuższej niż wymaga wypowiedzenie zaklęcia czy
wykonanie magicznego gestu powróciły do życia dęby, jesiony i wiązy. Rześkie
poranne powietrze nasyciło się zapachem jaśminu, pierwiosnków i lawendy. Krążyły
w nim roje ptaków i owadów. Po wielu ponurych miesiącach martwej ciszy słychać
było śpiew skowronków, bzyczenie pszczół, gruchanie gołębi. Nagle nastała wiosna.
Teraz przyszła pora na występ MacQuarrie'a. Tłum rozstąpił się, gdy czarownik
zmierzał ku środkowi świątyni. Zrobiło się cicho jak makiem zasiał, ponieważ każdy
w podnieceniu oczekiwał na ten szczególny moment. Najpierw MacQuarrie
koncentrował się przez długą chwilę w milczeniu, po czym skierował dłonie ku
ciężkiemu kamiennemu sklepieniu i pstrykając palcami wykonał gest zaklęcia.
Nie rozkwitła żadna róża, lecz świątynią wstrząsnęła straszliwa eksplozja, tak że
mury i dach wyleciały w powietrze. Kiedy kurz opadł, a zebrani zerwali się z
posadzki, świątyni już nie było. Pozostały po niej zaledwie szczątki łukowatych bram.
Zwykłych śmiertelników ruiny te, które nazywają Stonehenge, napawają lękiem, lecz
czarownice całego świata na wspomnienie tej nazwy i tego dnia potrząsają
zawiedzione głowami i mamroczą o hańbie ciążącej na rodzie MacQuarriech.
Roku pańskiego tysiąc osiemset trzynastego w Szkocji były zaledwie dwie
czarownice -jedna z rodu MacLeanow, a druga z... MacQuarriech. W tę burzliwą noc,
kiedy morskie fale z hukiem uderzały o brzeg wyspy Muli, a nad ruinami zamku, który
stanowił niegdyś przedmiot dumy, górując na stromym skalnym cyplu, szalała ulewa, i
gdy zwykli mieszkańcy tej maleńkiej wyspy kulili się przy ogniu, wsłuchując w
odgłosy nieba, obie czarownice uprawiały czary.
Joyous Fiona MacQuarrie pochyliła się, żeby zebrać z podłogi komnaty w wieży
porozrzucane księgi. Przeguby jej dłoni zdobiły złote bransolety, które pobrzękiwały
niczym dzwoneczki, zagłuszając pełną napięcia ciszę. Joy cieszyła się z powodu tego
hałasu, ponieważ dawał jej upragnioną chwilę wytchnienia od stale ją strofującej,
gniewnej ciotki MacLean. Nie patrząc w jej stronę, chwyciła pod pachę kolejną
księgę.
-Poszło zaledwie o sylabę -mruknęła, podnosząc następny tom i pobrzękując
bransoletami.
Gdy tylko spoczęły na moment spokojnie na nadgarstkach, do uszu Joy dotarło
wyraźne, energiczne stąpanie. Rozpoznała chód ciotki i zerknęła na trzymane pod
pachą księgi; skrzywiła się, udręczona, ciotka zaś skrzyżowała ręce i potrząsając
złotymi włosami spoglądała na nią z oburzeniem. Najgorsze było to, że z wyrazu ust
starszej pani wynikało, iż znowu zaczęła odliczać.
Serce Joy zamarło. Po raz kolejny nie udało się jej dobrze wykonać zaklęcia.
Westchnęła w poczuciu porażki i odłożyła księgi na wiekowe dębowe półki.
Przysunęła do stołu na kozłach, stojącego pośrodku komnaty, rozchwiany drewniany
zydel i ciężko usiadła. Podparła dłonią podbródek, czekając aż ciotka odliczy do stu.
Miała nadzieję, że skończy się na tej liczbie.
Zwinny kot o futrze tak białym jak świeży śnieg w Highlandzie wskoczył jednym
susem na blat i zaczął spacerować wokół trzech
JlLL BARNETT CZARY
spatynowanych przez czas mosiężnych lichtarzy. Przyćmione światło świec otulało
wysłużony dębowy stół złotym blaskiem, a ogon kota rzucał na porysowany blat
zagadkowe cienie. Joy, zaintrygowana ich kształtami, próbowała przełożyć je na
wymyślone na poczekaniu symbole, popuszczając wodze fantazji, co zdarzało się jej
często. Wyprawy w świat wyobraźni stanowiły jej problem jako czarownicy, ponieważ
utrudniały koncentrację. Ten kot, imieniem Gabriel, był towarzyszem ciotki,
wcielonym w zwierzę duchem, powołanym, by służyć czarownicy i bronić jej w razie
potrzeby.
Joy zerknęła na swojego towarzysza, gronostaja Beelzebuba, który również miał
śnieżnobiałe, zimowe futro, upstrzone czarnymi plamkami tylko na ogonie i łapach.
Jednak pokaźny brzuch upodabniał go raczej do ociężałego królika, nie pozwalając
dostrzec w nim równie zwinnego jak kot kuzyna łasicy. Wszystko wskazywało na to,
że jak zwykle, śpi. Joy westchnęła. Beezle był jedynym zwierzęciem, które chciało
zostać jej towarzyszem, ponieważ koty takie jak Gabriel zachowywały się wobec
czarownic nie panujących w pełni nad magią wyniośle i nieprzyjemnie, wcale nie
pragnąc się z nimi wiązać. Również sowy były zbyt mądre, by się sprzymierzać z kimś
tak nie na miejscu jak Joy. Ropuchy zaś po jednym spojrzeniu odskakiwały od niej z
rechotem.
Stary, niezdarny Beezle sapał przez sen, ale spoglądając na jego podkurczone łapy,
Joy przypominała sobie, że ma kogoś bliskiego, nawet jeśli jest to tylko gronostaj.
Może wyczuwając jej myśli, otworzył leniwie oko i patrzył na nią, jakby ze stoickim
spokojem oczekiwał na kolejne nieszczęście.
Wyciągnęła rękę, żeby go podrapać po miękkim brzuchu i natychmiast wywróciła
filiżankę z ostygłą herbatą z owoców dzikiej róży. Gabriel syknął i błyskawicznie
odskoczył od rozlewającego się po blacie płynu, lecz Beezle nie potrafił się poruszać
tak szybko, a w ogóle rzadko się poruszał, więc zaraz znalazł się w kałuży herbaty.
Zamrugał oczami i widząc, że płyn moczy jego białe futro, posłał Joy spojrzenie
równie nieprzyjemne jak spojrzenie ciotki. Otrząsnął się, rozpryskując herbatę po
całym blacie, niezdarnie przedostał się na suche miejsce i opadł ciężko na stół, po
czym przekoziołkował, wystawił łapki, tłuściutki biało-różowy brzuch, i zagapił się w
sufit.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin