Irena Chołuj -Poród w domu.doc

(699 KB) Pobierz
"

"...Relacje z kilkunastu porodów w domu.

Nie są to jednak suche, reporterskie relacje. Byłam czynnym uczestnikiem tych wydarzeń ..."

- pisze Pani Irena Chołuj w słowie wstępnym, w książce PORÓD W DOMU (Wydawnictwo Salezjańskie, Warszawa 1992). Relacje z domowych porodów zgodnych z naturą, które przyjęła jako położna stanowią główną treść tej strony.


1.      Przedmowa

2.      Słowo wstępne

3.      Położna "nawrócona"

( ten pierwszy drugi trzeci )

4.      Ula i Marek

5.      Basia i Jacek

6.      Ania i Alek

7.      Ewa i Tomek oraz Dana i Stach

8.      Ela i Tomek

9.      Małgosia i Darek

10.  Agnieszka i Marcin

11.  Jagoda i Bogdan

12.  Hania i Michał

13.  Beata i Piotr

14.  Wnuczątko

15.  Isia i Tadeusz

16.  Adam i Ewa

17.  Ela i Piotr

18.  Ola i Wojtek

19.  Porody domowo-szpitalne ( Kasia i Andrzej , Ela i Adam , Justyna i Stawek , Maria , Małgosia i Marian , Ania i Piotr oraz Renata i Piotr , Jola i Tadeusz , Marta i Waldek , Żona dziadka )

20.  Wypowiedzi współczesnych położników

21.  Jaki powinien być udział położnych w pracy na rzecz rodziny, na rzecz społeczeństwa

22.  Stereotypy myślenia organizacyjnego w położnictwie

23.  Czy rodzące się dziecko czuje?

24.  Wiedza zdobyta w szkole wymaga ciągłego uzupełniania

25.  Jaka jest rola ojca i męża?

26.  Nazewnictwo, z którym trzeba walczyć

 

Do początku strony

Przedmowa
W okresie 45 lat trwającego regresu w osobowym wyrażaniu się człowieczeństwa również i opieka położnicza uległa dehumanizacji. Poród domowy stał się anachronizmem, toteż zawód położnej stracił na znaczeniu. Odbywany w warunkach klinicznych czy szpitalnych poród nie odzwierciedlał wydarzenia rodzinnego. Utworzone w latach pięćdziesiątych izby porodowe zaczęto likwidować w latach siedemdziesiątych. Akt porodowy został objęty procedurą, która upodobniła go do zabiegu operacyjnego. Prowadzona uporczywie na oddziałach położniczych walka z bakteriami nie uchroniła noworodków od wewnątrzszpitalnych zakażeń, natomiast stała się narzędziem skutecznej izolacji kobiety od wszystkiego, co ją łączyło z rodziną. Położna nie tyle angażowała się w pomoc rodzącej, by uczestniczyć w jej trudzie i radości związanej z wprowadzeniem dziecka w nowy, nieznany świat, ile w wykonanie zleceń lekarskich przewidzianych zasadami tzw. porodu kierowanego. l oto na horyzoncie pojawia się położna, która podejmuje nieprawdopodobne zadanie przywrócenia porodowi charakteru wydarzenia rodzinnego. Łączy w sobie wielką kulturę osobistą, gruntowne wykształcenie, najwyższe kwalifikacje i umiłowanie swego zawodu. Jest wieloletnią nauczycielką w Warszawskiej Szkole Położnych - szkole, która zdołała przechować najlepsze tradycje z czasów II Rzeczpospolitej. Wszystko to złożyło się na jej przygotowanie do nowego spojrzenia na rolę położnej. "Nawrócenie" Pani Ireny musiało pociągnąć za sobą zderzenie z nieprzyjazną reakcją ze strony zniewolonej części personelu fachowego prezentującego postawę sztywnego schematyzmu i bezduszności. Stało się to dodatkowym obciążeniem w pracy wykonywanej w warunkach domowych, co niesie ze sobą różne trudności i niespodzianki mimo dobrego przygotowania położnej do pełnienia jej czynności zawodowej. Dlatego jest tu niezbędna życzliwa pomoc ze strony placówek położniczych lecznictwa zamkniętego. Właśnie z tym bywało różnie. Jej działalność nacechowana rozwagą i zdolnością przewidywania następstw, nie zawsze zdołała ją uchronić przed zaciekłą, tępą, nierzadko kłamliwą wrogością, wyłącznie z powodu uczestniczenia w porodzie domowym. Traktowano to niemal jak ciężkie przestępstwo, a przynajmniej jako prowokacyjne łamanie żelaznych kanonów sztuki położniczej. Książka jest do końca prawdziwa. A prawda wyzwala. Staje się źródłem siły uwalniającej od skostniałych schematów, od nawyku przedmiotowego traktowania rodzącej i jej dziecka, od bezwiednego niszczenia godności powierzonych opiece osób, od zachowań potęgujących osamotnienie kobiety, jej poniżenie, niekiedy wręcz ubezwłasnowolnienie. Odważne zaangażowanie się Pani Ireny umożliwiło objawienie się wielkiego daru rodzenia, który opromienia macierzyństwo, a u towarzyszącego żonie mężczyzny wzbudza zachwyt przewyższający wszelkie możliwe zachwyty. Prawdziwymi bohaterami tej pięknej książki są ludzie, którzy umożliwili "nawrócenie się" autorki i spowodowali odkrycie wspaniałej perspektywy jej powołania. Znaleźć tu można zapis jej przeżyć i odkryć, jakie pojawiły się na jej nowej drodze. Przy całej prostocie i skromności relacji obfitujących w fakty a wolnych od sądów, zwłaszcza negatywnych, autorka daje się poznać jako osoba niezwykle życzliwa i wyrozumiała. Czynności swe wykonuje z całą delikatnością i poszanowaniem intymności wzajemnych kontaktów pary rodzicielskiej w akcie rodzenia. Równocześnie zachowuje stanowczość w podejmowaniu decyzji należących do jej sfery działania. Współuczestnictwo w porodach domowych, krańcowo odmiennych od porodów objętych szpitalną rutyną, ukazuje w nowym świetle piękno zawodu położnej, która w szczególny sposób umożliwia małżonkom szczytowe zaangażowanie rodzicielskie. "Byłam dla nich" - pisze "jak narząd wewnętrzny ważny dla życia organizmu". l.) Pani Ireny najpiękniejsze jest to, że nie przywłaszcza nic ze szczęścia osób, którym towarzyszy, jej postawa jest służebna. Stale uczy się cierpliwości. Chodzi tu o cierpliwość spokojną, cichą, ale zarazem czujną. Z niezwykłą prostotą przyjmuje nabrzmiałe emocją pytanie z odrobiną wymówki: "Dlaczego tak długo Cię nie było?", gdy ona - nie mając do dyspozycji samochodu - biegła po skończonym dyżurze na postój taksówek, by stracić pół godziny na próżne oczekiwanie i w końcu dopaść uciekający autobus. Co ciekawe, ona nigdy się nie spóźnia. Nawet wtedy, gdy dwie pary z blisko (na szczęście) położonych mieszkań rodzą w odstępie zaledwie kilku minut. To ułatwia jej bycie w harmonii z innymi. Ale ona pozostaje w zgodzie sama ze sobą i to jest klucz jej sprawności. Gdy jej przyjście zostało odebrane jako oczekiwane z niecierpliwością i pewnym niepokojem, szybko rozładowuje wzmożone napięcie. Sama opisuje to tak: "Przytulając Elę powiedziałam: zacznijmy od rozpoznania nastroju dziecka. Serce dziecka pracowało spokojnie, równo, miarowo". Autorka ceni sobie bardzo możliwość współuczestniczenia w szczęściu tych par rodzicielskich, które dzięki niej mogą rodzić w domu. To powoduje, że uważa zawód położnej za najwspanialszy zawód na świecie. Na zakończenie chciałbym wyrazić serdeczną wdzięczność zarówno Pani Irenie, jak i tym parom, które na tych kartkach podzieliły się swymi doświadczeniami. Jestem przekonany, że książką zainteresują się nie tylko małżonkowie będący u progu rodzicielstwa, ale również położne i lekarze związani z pionem położniczym.
Łódź, dnia 26 listopada 1991 roku prof. dr bab. med. Włodzimierz Fijałkowski

Do początku strony

Słowo wstępne
Jestem położną od 1964 roku. Dyplom otrzymałam we wspaniałej warszawskiej szkole położnych. Obecnie sama pracuję w tej szkole od kilku lat. Swoją pracą dokładam maleńką cegiełkę do wspólnego dzieła grona pedagogicznego, którego celem jest ukształtowanie w młodych kobietach, które się tu uczą, najlepszych cech osobowości potrzebnych położnej. Nauczycielem jestem od dziesięciu lat, położną od dwudziestu siedmiu. Wydaje się, że jest to okres wystarczająco długi, by poddać się pokusie opisania piękna zawodu, zawodu ciekawego, odpowiedzialnego, pełnego humanitaryzmu w pracy na rzecz drugiego człowieka. Jestem absolwentką kierunku pedagogicznego, Wydziału Pielęgniarskiego, po czteroletnich stacjonarnych studiach magisterskich na Akademii Medycznej w Katowicach. Pracowałam w małym szpitalu na oddziale położniczo-ginekologicznym, w izbie porodowej, w pogotowiu ratunkowym w zespole położniczym "010". Pełniłam funkcję oddziałowej, przełożonej, przez wiele miesięcy zastępowałam pielęgniarkę naczelną ZOZ-u. Nawet wówczas, gdy pracowałam na stanowiskach funkcyj-nych, asystowałam przy porodach, ponieważ nie potrafiłam być tylko "obok". Najlepiej jednak czułam się w pracy na sali porodowej, bezpośrednio przy rodzącej. Jako nauczyciel zawodu mam również zajęcia praktyczne ze słuchaczkami na sali porodowej, razem z nimi przyjmuję rodzące się dzieci. Nigdy nie zapisywałam liczby przyjętych przeze mnie porodów. Sądzę jednak, że moje ręce jako pierwsze trzymały około 10000 noworodków, być może więcej. Wielokrotnie spotykam swoje dawne rodzące, które pytają:"czy pani mnie pamięta?" Najczęściej widzę wpisaną dawno o oddaniu do druku tego, co napisałam o porodach. Bałam się wytykania palcami, ośmieszania w środowisku zawodowym. Zadawałam sobie pytanie: co jest ważniejsze, mój egoizm (bo w nim tkwi lęk o własne ja) czy dobro innych. Zwyciężyło dobro tych, którym winna jestem pomagać, dobro kobiet rodzących, ich mężów, a wreszcie dobro rodzących się dzieci. Pomogły mi słowa ze 118 Psalmu: Pan jest ze mną, nie lękam się: cóż mi może zrobić człowiek? Postanowiłam przełamać swoje opory nawet kosztem wystawienia się na żer przeciwnikom mojej nowej postawy, postawy w pełni akceptującej plany rodzenia w domu przez tych, którzy chcą tego naprawdę, i u których nie ma wyraźnych przeciwwskazań położniczych. Kobieta powinna rodzić tam, gdzie czuje się bezpiecznie pod dyskretną i czuwającą opieką osób kompetentnych, odpowiedzialnych. Tym miejscem może być typowy szpital, prywatna klinika, dom porodowy, izba porodowa, udomowiona sala porodowa lub własny dom. Tak powstała druga część książki - relacje z kilkunastu porodów w domu. Nie są to jednak suche, reporterskie relacje. Byłam czynnym uczestnikiem tych wydarzeń, a nie tylko obserwatorem i dlatego zawierają one również moje własne refleksje, ukazują też część mojego prywatnego życia, są bardzo osobiste, prawdziwe. Nie opisałam wszystkich porodów domowych. Myślę, że ci, których tu nie opisałam wybaczą mi. Trzecią część stanowią krótkie opisy tych porodów, które zakończyły się w szpitalu. Każdy oddział położniczy rejonowy ma obowiązek przyjęcia rodzącej ze swojego rejonu. Lekarz izby przyjęć nie ma prawa odmówić przyjęcia rodzącej czy kobiety po porodzie, jeśli mieszka ona w rejonie danego szpitala. Powołuję się w tym miejscu na zdanie tak sformułowane przez Krajowego Konsultanta d/s położnictwa. Czekającym pod domem samochodem odwoziłam do szpitala te rodzące, u których zaobserwowałam w przebiegu porodu jakąś patologię. Spokój, jaki w porodach sprzyja dokładnej analizie sytuacji położniczej, pozwala mi na wczesne spostrzeżenie symptomów takiego zagrożenia. Na pewno dużą rolę spełnia też wieloletnie doświadczenie będące podstawą intuicji zawodowej. Nie czekałabym na karetkę pogotowia, gdyż wiem, jak dużo jest różnorakich powodów przedłużania czasu dojazdu na wezwanie. Tylko nieliczni lekarze położnicy podchodzą do porodów domowych ze zrozumieniem, ale i oni często ulegają presji środowiska lekarskiego potępiającego ten rodzaj "hochsztaplerstwa". Nie potępiam tych ludzi - są przyzwyczajeni do pracy zespołowej i zespołowej odpowiedzialności. Trudno jest wówczas podejmować samodzielne decyzje w pracy na wyłącznie własny rachunek. Dlatego bronią oni starego schematu konieczności rodzenia wyłącznie w szpitalu nie proponując nic w zamian. Chcę zwrócić się w tym miejscu do tych wszystkich moich młodych przyjaciół, moich "domowych rodziców", którzy piszą do mnie, przysyłają okolicznościowe życzenia, zdjęcia dzieci urodzonych "wspólnie", którzy są ze mną w kontakcie. Dziękuję Warn za zaufanie, za dopuszczenie mnie do przeżywania razem z Wami narodzin Waszego dziecka. Wszyscy byliście wspaniali. Dzięki Wam mogłam w świetle prawdy dostrzec wasze rzeczywiste potrzeby i swoją dotychczasową postawę wobec porodu. Jeszcze dwa i pół roku temu twierdziłam, że jedynym i najbardziej bezpiecznym miejscem do rodzenia jest szpital. Ukazaliście mi inny świat, ukazaliście mi mój zawód w innym wymiarze, dostarczyliście mi tyle radości, obdarowaliście mnie swoją przyjaźnią. Na potwierdzenie pozwolę sobie przytoczyć tu kilka fragmen-tów waszych kartek, listów: "wspominamy cię bardzo serdecznie", "dziękujemy ci, że byłaś razem z nami", "mamy nadzieję, że nas pamiętasz, bo my o tobie nigdy nie zapomnimy", "chcemy cię zawiadomić, że zmieniliśmy mieszkanie, gdyż kontakt między nami nie może się przerwać", "jesteś dla nas jak członek rodziny", "długo nie pisaliśmy, ale nie zapomnieliśmy o tobie", "w każdą noc wigilijną nasze myśli będą z tobą", "dziękujemy ci za wspaniałą, spokojną, ciepłą i mądrą obecność i pomoc przy narodzinach naszego Stasia", "życząc ci zdrowia, proszę cię miej siłę, by pomagać ludziom tak jak to robiłaś do tej pory". Chwalicie się przede mną waszymi dziećmi, opisujecie jak się rozwijają, że już siedzą, chodzą, że wyrósł kolejny ząbek. Cieszę się tym wszystkim razem z wami. Czwarta część książki stanowi próbę analizy własnych refleksji na temat porodów w domu, w szpitalu, refleksji dotyczących zawodu położnej. Są tam również wypowiedzi położników odpowiedzialnych za polskie położnictwo. Na koniec chcę bardzo gorąco podziękować wszystkim moim przyjaciołom, którzy pomogli mi podjąć decyzję o napisaniu tej książki. Dziękuję przede wszystkim moim "domowym rodzicom". To Wy jesteście bohaterami tej książki. Wpisaliście się tak mocno w moją pamięć, ubogaciliście mi moje życie wewnętrzne. Dzięki Warn, Waszym postawom, odzyskałam wiarę w moc mojego zawodu, w jego rzeczywiste piękno. Dziękuję moim koleżankom położnym - tym oponentkom i tym, które wspierały mnie dobrym słowem, które miały odwagę popierać mnie głośno, mimo iż same z różnych powodów nie mogą lub nie chcą włączyć się do współuczestniczenia w porodach domowych. Dziękuję Eli i Piotrowi. Włożyliście tyle trudu, poświęciliście tyle czasu na przepisywanie mojego brudnopisu często mało czytelnego. Przy dwójce małych dzieci, którymi sami się opieku-jecie, był to dla Was ogromny wysiłek. Dziękuję Joli i Tadeuszowi Fuławkom. Poświęciliście dużo czasu, okazaliście dużo cierpliwości w tłumaczeniu mi celowości opublikowania moich przemyśleń dotyczących porodów a w szczególności porodów w rodzinie, w domu. To wy byliście stymulatorem, moją siłą napędową. Dziękuję.

Do początku strony

Położna "nawrócona"
Ćwierć wieku wykonywania zawodu to wiele, wiele doświadczeń dobrych i złych. Doświadczeniem dobrym jest duży szlif zawodowy, jest moje ukochanie pracy, którą wykonuję, otwartość na ludzi, na pracę dla innych. Złym doświadczeniem jest rutyna, która usypia i jest przyczyną, że wiele rzeczy wykonuje się niejako automatycznie. Automat, chociaż bardzo sprawny, nigdy nie zastąpi człowieka, nie okaże żadnego uczucia. W mojej pracy zawsze starałam się stworzyć, pomiędzy mną a rodzącą, atmosferę spokoju i ciepła. Często udawało mi się stworzyć taką atmosferę bliskości, w której rodząca powierzała mi siebie. To motywowało mnie do ciągłego wysiłku, do pracy uczciwej i do końca dobrej. Nie była to jednak atmosfera przyjaźni, bo gdzie wówczas byłoby miejsce na mój autorytet, autorytet osoby "odbierającej" poród (odbierającej komu?). Nigdy nie liczyłam "swoich" porodów. Z pobieżnych wyliczeń wynika, że przyjęłam ponad 10 tysięcy porodów - dzieci przyjęte przeze mnie zapełniłyby stadion X-lecia w Warszawie. Nigdy jednak nie miałam poważniejszej "awarii" z mojej winy, z moje-go niedopatrzenia czy braku czujności. Mam odwagę powiedzieć, że przyjmowałam porody dobrze. Zawsze rodząca i ja byłyśmy z siebie zadowolone i szczęśliwe patrząc na "nasze" dziecko. Niezmiennie moje oczy rozjaśniały się uśmiechem radości na widok szczęśliwej matki i jej maleństwa. To dawało mi, i daje nadal, pełną radość i satysfakcję z wykonywanego zawodu. Jedną z form rutyny zawodowej jest przyzwyczajenie się do nazewnictwa utrwalonego w położnictwie: "odbierać poród" (komu, matce, ojcu?), "okres ciąży", "ciężarna" (co jest ciężarem - dziecko? Komu ono ciąży, matce?, "płód", "jajo płodowe" (przedmiot, a może dziecko. To fatalne nazewnictwo, ta rutyna, oddala coraz wyraźniej wspaniały technicznie personel sal porodowych od rodzącej zagubionej, bezimiennej, oderwanej od naturalnego środowiska, od domu, od męża, od bliskich. Wszystko to rozumiałam, miałam świadomość takiego stanu rzeczy, dlatego starałam się o serdeczny kontakt z moimi podopiecznymi w szpitalu, by zmniejszyć ich uczucie osamot-nienia. Zdawałam sobie sprawę z tego, że to za mało, by mogły czuć się w pełni bezpiecznie. Taka zagubiona rodząca albo poddawała się kierowaniu nią przy porodzie, albo też krzyczała, jęczała, bo czuła się nieszczęśliwa. Do tej drugiej nie docierały słowa pociechy, uspokojenia. Nie miałam też ani czasu ani siły, a czasami i ochoty, by stać przy niej bez przerwy. Przecież człowiek nie może być jednocześnie w kilku miejscach i wykonywać różne czynności jednocześnie. We wrześniu 1988 roku znalazłam się na seminarium organizowanym przez ruch społeczny na rzecz naturalnego rodzenia i karmienia. W programie były między innymi tzw. warsztaty w kilku grupach kilkunastoosobowych. Młodzi rodzice mówili o swoich przeżyciach związanych z przyjściem na świat ich dziecka. Słuchałam zdumiona i ogromnie przejęta. Po raz pierwszy usłyszałam, że młodzi ludzie chcą swoje dzieci rodzić w domu, a jeżeli w szpitalu, to obydwoje chcą nie tylko być razem ale ojciec chce robić prawie wszystko co dotychczas robi położna! - jakim prawem, a po co ona tam jest? Sprzeciwiają się goleniu krocza, lewatywie przed porodem, przebijaniu pęcherza płodowego - jakim prawem oni wypowiadają się na ten temat! Chcą być ze swoim dzieckiem razem od momentu urodzenia do chwili wyjścia ze szpitala, karmić je na każde "żądanie" dziecka. Mało tego, młodzi ludzie oskarżają personel sal porodowych o bezosobowe ich traktowanie, np. bada się łóżko trzecie, a nie rodzącą z trzeciego łóżka, o "tykanie", brak zrozumienia, krzyki, wydawanie poleceń tonem władczym.... Próbują też oceniać, czy konieczne jest wykonanie cięcia cesarskiego, nałożenie kleszczy lub vacuum extractora - nie mają prawa wydawać takich ocen! Byłam zbulwersowana zarzutami, zdziwiona, że kobiety chcą od nas pracowników sali porodowej zmiany naszych postaw, naszych przyzwyczajeń, że chcą niemalże kierować nami - tak ja to odebrałam w pierwszym dniu. Byłam przerażona, bo okazało się, że ta moja wspaniałość w zawodzie to pięknie zbudowany mit, to tylko dobra technika plus odrobina serca i dużo dobrej woli. Byłam rozgoryczona, bo uświadomiłam sobie, że mogłam dać z siebie dużo więcej drugiemu człowiekowi - kobiecie, która była skazana na moją opiekę. Byłam zdumiona, że współczesna kobieta chce rodzić w domu - to takie niebezpieczne! Byłam też zadowolona, ale daleka od odczucia radości, że usłyszałam tak otwarcie, tak bezpośrednio głos z "tamtej" strony, że usłyszałam głośno wypowiadane marzenia młodych rodziców dotyczące ich udziału w porodzie. Czułam się jak na karuzeli (od dziecka nie lubiłam karuzeli), w głowie zamęt i chaos. Modliłam się, aby Bóg pozwolił mi zrozumieć to wszystko i jeśli jest to Jego wolą, by pomógł mi podjąć ten nowy trend z całym sercem. Sama jednak stałam na uboczu. W niedługim czasie przeżyłam nowy wstrząs. Do Poradni Przedmałżeńskiej, w której pracowałam wówczas od trzech lat, przyszli młodzi ludzie z półtorarocznym dzieckiem na ręku. Chcą rodzić w domu. Mieszkają na wsi, 50 km od szpitala. Zjeżyłam się. Nie będę uczestniczyć w realizowaniu tak nieodpowiedzialnego pomysłu! Poza tym, wydawało mi się, że kobieta nie jest w ciąży, przepraszam, w stanie błogosławionym. Pytam więc, kiedy spodziewają się porodu. - Zaplanujemy dziecko, jak znajdziemy kogoś, kto pomoże nam urodzić je bezpiecznie w domu. - I tym kimś mam być ja? No nie, absolutnie! Nie widzę w tym sensu, za daleko od szpitala, za dużo niebezpieczeństw. Nie wiadomo, jak będzie przebiegała ciąża... Poza tym, ja pracuję w szpitalu, mam dom, obowiązki... - Będziemy się

modlić o Pani zgodę, czujemy, że Pani chce ale z jakichś powodów boi się. To chyba nie tylko brak czasu. Będziemy się modlić by te przeszkody były usunięte. - Zareagowałam ze złośliwym przekąsem: - No to umówmy się, że jeśli dziecko będzie rodziło się w ferie lub wakacje (mam wtedy więcej czasu), może wówczas zastanowię się, może się przełamię... - Będziemy się modlić, by dziecko urodziło się w ferie lub wakacje, a reszta jest w rękach Boga. Czy można aż tak wierzyć, aż tak być ufnym? To niesamowite! Oszałamiające! Poczekamy, zobaczymy. Około ośmiu miesięcy po tej rozmowie Jola i Rysio przyszli do mnie oznajmić, że ich dziecko ma 3 tygodnie od poczęcia. Zaczęłam szybko obliczać termin porodu. Jola wyręczyła mnie spokojnie: - Irenko, nasze dziecko urodzi się w ferie. Wtedy nawróciłam się. Nawróciłam się do Boga i nawróciłam się jako położna. Zapragnęłam być z nimi przy ich porodzie w domu, chciałam pomóc w zrealizowaniu ich marzeń, by ich dziecko urodziło się w spokoju, w ciszy, w atmosferze miłości. Stara położna wciąż tkwiąca we mnie bała się. Sądzę nawet, że źle byłoby gdybym przestała się bać, gdyż lęk jest podstawą mojej czujności. Powodów do strachu było sporo: duża odległość od szpitala (około 50 km), tylko mały "Fiacik" pod domem, brak zestawu do ewentualnej resuscytacji dziecka, brak leków np. rozkurczowych lub naskurczowych (nie chciałam ich brać ze sobą, by mnie nie kusiły). A co zrobię, gdy pojawią się wskazania do natychmiastowego ukończenia porodu? Ale... jestem położną tyle lat, mam duże doświadczenie. A gdzie znów moja wiara, moje zaufanie Bogu? Jeżeli w duchu tak ogromnego zaufania Bogu dziecko poczęło się w czasie wymarzonym przez rodziców, spróbuję i ja powierzyć Panu moje obawy. Poza tym będę czuwać przez cały okres ciąży nad jej prawidłowym przebiegiem. To moje nawrócenie było dla mnie nowym krzyżem. Jednakim dłużej go nosiłam, im bliżej porodu, krzyż ten był jakby lżejszy. Nosiłam go świadomie i z narastającą nadzieją wynikającą ze współuczestnictwa w szczęściu Joli i Rysia. Podziwiałam ich postawę pełną zawierzenia Bogu i siłom natury. Obydwoje mają wyższe wykształcenie, a mimo to nie chcieli zawierzyć do końca, zaufać wspanialej technice oddziału klinicznego. Bardziej zaufali siłom natury płynącym od Boga niż sztuce lekarskiej. Chcieli, by ich dziecko urodziło się w pełni godności ludzkiej, bez napięć i stresów. Rodzice chodzili systematycznie do jednej z warszawskich szkół rodzenia raz w tygodniu. Wiązało się to z koniecznością dalekiego dojazdu do Warszawy, wyjazdem z domu przed 14., powrotem około 20-21. Po drodze zostawiali swoją półtoraroczną córeczkę u rodziców w Warszawie. Byli tacy skupieni w tym oczekiwaniu na narodziny swojego drugiego dziecka. To wszystko ciągnęło mnie do nich jak magnes. Zaprzyjaźnili się z moimi dorosłymi dziećmi, z moim mężem, zostali członkami naszej rodziny.

W połowie ferii zimowych, w niedzielę późnym wieczorem, Rysio przyjechał po mnie swoim "Fiacikiem". Pękł pęcherz płodowy. Nieregularne skurcze macicy. Po przyjeździe do ich domu okazało się, że skurcze są już częste, silne. Jola z wysiłkiem opanowywała się powtarzając do dziecka i do Rysia, że ona postara się okazać im swoją miłość poprzez przekształcenie swojego bólu w pracę na rzecz rodzącego się dziecka. Cały czas chodziła dosyć intensywnie, podtrzymywana troskliwie przez Rysia, który pomagał jej utrzymywać rytm i prawidłowość oddychania w czasie burzliwych, częstych skurczy macicy. Emilka, ich dwuletnia córeczka, spała w drugim pokoju. Wszystko trwało około trzech godzin. Dziecko urodziło się tuż przed północą. Jola urodziła w pozycji półsiedzącej, na boku. Na początku przeprowadzałam techniczne kombinacje jak "wytoczyć" główkę. Główka urodziła się wspaniale, sama. Moja rola polegała na cierpliwym, spokojnym, mimo ogromnej emocji, kierowaniu parciem w momencie jej przedostawania się na zewnątrz oraz na pomocy przy rodzeniu się barków dziecka. Chłopczyk powędrował od razu na ciepły brzuch matki. W półmroku paliła się tylko boczna lampka. Widać było wyraźnie oczy maleństwa rozglądające się ze zdziwieniem. Te oczy widziały. Dziecko nie wrzeszczało. Noworodka urodzonego w szpitalu klepie się, masuje, by "dał głos" - wtedy dopiero można uznać, że urodził się w dobrym stanie. Nasze dziecko było spokojne, nie krzyczało. Było różowe, cichutko kwiliło. To było wspaniałe, cudowne, prawdziwe rodzinne święto. Rozbudzona mała Emi przybiegła z sąsiedniego pokoju i z płaczem rzuciła się na matkę. Emi rodziła się w szpitalu. Lekarz krzyczał na jej mamę. Położna nie chciała okazać rodzącej choć odrobiny serca i chwili czasu. Emilkę "wyciśnięto" z brzucha mamy, poklepywano mocno bo krzyczała za cicho. Do pierwszego karmienia Jola dostała małą po 24 godzinach. Dziewczynka od chwili urodzenia, cały czas do tej pory, budzi się kilkakrotnie w ciągu nocy, zawsze z płaczem, zawsze bardzo niespokojna. Tym razem, dwie minuty po porodzie, Jola przytula swoje dzieci. Gdy Rysio próbuje odsunąć Emi od mamy, dziewczynka jeszcze mocniej wyrywa się do niej, krzycząc rozpaczliwie. Jola przytulała dzieci, uspokajała Rysia zaniepokojonego troską o żonę, o nowonarodzonego syna i o Emilkę, która co noc od urodzenia budzi się niespokojna. Odczuwałam ogromne wzruszenie patrząc na rodzinę, której członkowie byli scaleni miłością, wzajemną troską o siebie, czujną opieką i serdecznością, gdy to małe nowonarodzone dziecko od pierwszych minut swego życia otoczone zostało miłością i czuło się bezpieczne. To było wspaniałe. Nie potrafię znaleźć odpowiednich słów, by wyrazić swoje odczucia. Teraz wiem, że warto było zaryzykować swoją zawodową reputację. Radość z tego co się stało, przewyższała wysiłek i ryzyko. Dotychczas podzielałam radość rodzącej z pozycji osoby, która kierowała nią, osoby, dzięki której udało się mojej podopiecznej dobrze urodzić dziecko. Teraz byłam w cieniu, z boku, czułam się jak duch (ale chyba dobry duch), który istnieje, chociaż jest niewidzialny. To było nowe, wspaniałe doświadczenie. Gdy pępowina przestała tętnić, Rysio sam ją odciął. Łożysko odkleiło się po około 30 minutach. Obejrzałam je dokładnie w oświetlonej łazience. Było całe, nie miałam co do tego najmniejszych wątpliwości. Sprałam ubrudzone wodami płodowymi i krwią po urodzeniu łożyska prześcieradło i ręczniki. Włożyłam je do pralki. Wróciłam do pokoju i zdębiałam. Moja rodząca w 10 minut po porodzie, idąc jak na spacer, niesie na rękach uśpioną Emilkę, a Rysio klęczy przy swoim synku. Krzyknęłam: - Jolu, połóż się! Zaraz upadniesz! Co ty robisz?! Na to Jola spokojnie i z pełnym przekonaniem: - Nie bój się, czuję się silna, mocniejsza niż przed porodem. Ten poród wyzwolił we mnie jakąś fantastyczną energię. Mimo wszystko próbowałam przekonać ją, aby się położyła. Emi znów obudziła się. Próby zajęcia się nią przez ojca znów spełzły na niczym. Emi chciała być z mamą. Jola przeniosła małą do sąsiedniego pokoju i tam utuliła. Rzeczywiście była silna i sprawna. To niesamowite. Kobiety po porodach w szpitalu nawet w dniu wyjścia ze szpitala chodzą jak w okresie intensywnego usprawniania po długim leżeniu w łóżku. Ona jednak prawie biegała po mieszkaniu! Obejrzałam krocze. Małe otarcie śluzówki pochwy zdezynfekowałam jodyną. Wspólnie z Rysiem wykąpaliśmy maleństwo, które leżało spokojnie, jakby nasłuchiwało pluskania (znajomy odgłos z życia wewnątrzmacicznego). Zapomniałam napisać o bardzo ważnej sprawie: około 15 minut po porodzie maluch ssał głośno pierś swojej mamy. Był taki silny, pełen energii. Wcześniejsze podejście do karmienia było niemożliwe, gdyż "górną partię" ciała mamy okupowała Emilka. Minęło już dużo czasu od tego dnia. Przeżywam go wciąż na nowo, mimo że temperatura tych wspaniałych emocji spadła. W chwili oddania relacji do druku mały Konrad skończył dwa i pół roku.

Drugi mój poród miał miejsce kilka tygodni później. Również na wsi, około 30 km od mojego domu, jednak blisko szpitala. I znów oboje rodzice z wyższym wykształceniem - ludzie absolutnie świadomi tego, co i dlaczego robią. Mieli już dwóch synów -12 i 16 lat. Po tylu latach w ich pamięci wciąż żywe były niedobre doświadczenia i wspomnienia z poprzednich porodów szpitalnych. "Wciąż opacznie istnieje do tego celu (do rodzenia - przyp. autorki) szpital - synonim bezdomności". "Zimowe dzieci" Poznałam ich wszystkich wcześniej na towarzyskim spotkaniu. Oczekiwali na dziecko, które wkrótce miało się urodzić. Zgodziłam się przyjechać, by "zabezpieczyć" ich poród. Do porodu pojechałam w środku nocy. Zaczął się na kilka dni przed wyznaczonym terminem. Ojciec dziecka był w delegacji. Na miejscu była "duchowa położna" - psycholog. Ona pełniła rolę siostry, opiekunki, wspomożycielki duchowej rodzącej. Jest jej serdeczną koleżanką. Ja byłam potrzebna do zapewnienia komfortu bezpieczeństwa rodzącej i jej dziecka. Byłam po to, by w ewentualnych trudnościach nieść pomoc, radę, podjąć właściwą decyzję we właściwym czasie, gdyby okazało się, że jest taka potrzeba. Wszystko było przygotowane. Chłopcy poszli do szkoły na godzinę ósmą. Dziewczynka przyszła na świat o dziewiątej. Ula rodziła w pozycji klęczącej, tyłem do mnie, ręce oparte na wersalce. Główka spokojnie wytaczała się, wychylała się na zewnątrz. Ula parła dobrze, chociaż miała wyraźnie mniej niż Jola cierpliwości do przedłużania tej pracy (chodziło przecież o ochronę krocza). Główka urodziła się. Pępowina ciasno okręcona wokół szyi. "Całe wieki" upłynęły, zanim udało mi się wcisnąć dwukrotnie palce z tasiemkami do zaciśnięcia pępowiny i trzeci raz, by ją przeciąć. Nie miałam "otwartego pola" do działania. Miałam też trochę kłopotów z pomocą w rodzeniu się barków w tej pozycji mojej rodzącej. Kłopot był o tyle większy, że obwód rodzących się barków dziecka powiększała pchająca się jednocześnie z barkami jego piąstka i łokieć. Było ciężko - tak fizycznie jak i psychicznie. Przyznaję, że bałam się. Poczułam, że ręce mi drżą, kiedy Ula obróciła się i kładłam dziecko w jej dłonie, na jej brzuch. U rodziców jest niezgodność serologiczna. Pobrałam do przygotowanych wcześniej probówek krew z pępowiny na grupę i Rh dziecka, a z żyły rodzącej krew na poziom przeciwciał. Siostra Uli zawiozła krew do szpitala. W dwie godziny po porodzie znałam wynik. Był pomyślny: dziecko odziedziczyło krew po matce. Twarzyczka dziecka, stopki i dłonie były nieco zasinione. Serduszko biło mocno, miarowo, pracowało normotonicznie. Maluszek był spokojny, ciałko miał różowe, rozglądał się! Około 8-10 minut po urodzeniu się dziewczyneczka ssała pierś swojej matki głośno mlaskając. To była najlepsza wykładnia jej stanu zdrowia po trudnym porodzie. Byliśmy szczęśliwi: ssący maluszek, jego mama oraz ja i nasza "duchowa położna", Radka - ona była dobrym duchem dla rodzącej i dla mnie. Jej sposób oddziaływania na innych okazał się panaceum na mój strach, na moje lęki. Była ukojeniem moim i rodzącej. Po pierwszych zachwytach nad pięknie pracującą małą dziewczyneczka, każda z nas opowiadała swoje odczucia z tych kilkunastu, a może kilkudziesięciu sekund grozy (zanim udało mi się odpętlić z szyi dziecka mocno zaciśniętą pępowinę). Złe emocje zastąpiła radość, że wszystko jest dobrze. Matka cieszyła się, że nikt nie zabierze jej dziecka, że może go mieć przy sobie, widzieć, co się z nim dzieje. Łożysko długo nie odklejało się. Może przyczyną był stres Uli spowodowany kłopotami z uwolnieniem pępowiny? Nie stosowałam żadnych środków farmakologicznych obkurczających macicę, ani wcześniej - żadnych środków rozkurczowych (działających przeciwbólowo). Ula wstała, umyła się pod prysznicem przy pomocy Radki, przebrała się w czystą koszulę. Dziecko znów zaczęło ssać. To podniosło poziom oksytocyny endogennej i łożysko odkleiło się wreszcie (po 50 minutach!) w całości. Pęknięcie krocza II-go stopnia na niewielkim odcinku. Trzy szwy na skórę - zaszyłam w sposób typowy. Materiał do szycia załatwiła Ula ze szpitala. Imadło i nożyczki miałam już od wielu lat po likwidującym się oddziale położniczo-ginekologicznym, w którym kiedyś pracowałam. Wówczas wiele narzędzi używanych ale sprawnych poszło do kasacji - nikt nie chciał przejąć używanego sprzętu tego typu. Z kasacji wzięłam nożyczki do "krawiectwa domowego", pensetę, dwa imadła starego typu do montowania elementów elektronicznych dla mojego starszego syna. Nie myślałam, że będę kiedykolwiek używać ich sama do porodów w domu. Ten poród był trudny. Przeżyłam go całkiem inaczej niż poprzedni. Był duży stres, duże obciążenie psychiczne, większa odpowiedzialność. Matka i dziecko byli zdrowi i szczęśliwi. Zadałam sobie pytanie: czy strach, który przeżyłam jest sygnałem, by przestać, by nie pójść więcej do porodu w domu? Przyznaję, że nie od razu odpowiedź była oczywista. Opadły emocje i wtedy jasno odpowiedziałam sobie: jednak warto było przeżyć ten strach. Dlaczego? Jakie i dla kogo zatem były korzyści? Dla matki - poczucie spokoju, bezpieczeństwa, możliwość przeżywania porodu w otoczeniu osób bliskich, w pełni serdecznych, życzliwych, cierpliwych, brak stresu związanego z przeniesieniem do środowiska szpitala, który zawsze kojarzy się z chorobą. Dla dziecka - bliskość matki od pierwszych sekund po trudnych chwilach rodzenia się. Uniknęło ono odczucia sondy wpychanej...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin