Cole_Martina_-_Rozgrywka_Maury.doc

(1974 KB) Pobierz
Martina Cole

Martina Cole

ROZGRYWKA MAURY

Z angielskiego przełożyła ELŻBIETA PIOTROWSKA

 

WARSZAWA 2007

 

Jamesowi McNamarze, najukochańszemu wujowi, którego mi brak.

 

Stevenowi i Christine Snaresom, moim najlepszym przyjaciołom.

 

Pam i Ricky’emu Dayalom, w podzięce za pomoc przy powstawaniu książki.

 

Księga pierwsza

 

Za każdą wielką fortuną kryje się zbrodnia.

Honore de Balzac, 1799-1850

 

Prolog

1994

- A więc jednak jedziesz do klubu?

Głos Terry’ego był nabrzmiały złością i Maura ze zdenerwowania przymknęła oczy. Nienawidziła, kiedy się kłócili, a było jasne, że ich kłótnia sięgnie za chwilę olimpijskich wyżyn. Zanosiło się na nią od kilku dni. Westchnęła i policzyła w duchu do dziesięciu, zanim mu odpowiedziała.

- Muszę, Terry. Roy sam sobie z tym nie poradzi.

Gdy Terry wychodził z pokoju, wzrok Maury podążył w ślad za nim, ale w jej głowie kłębiły się myśli związane z klubem w Soho, na Dean Street. Zbyt bolało myślenie o Terrym, choć był dla niej wszystkim. Zarejestrowała wyraz jego twarzy, gdy wychodził. Zmierzył ją zimnym wzrokiem, jakby nic nie znaczyła dla niego, była nikim. Miał na twarzy wypisane oburzenie i rozczarowanie, widziała to.

Była tym załamana, przerażona, ale zarazem wściekła. Przecież wiedział, wiedział od zawsze, że jak przyjdzie co do czego i pojawią się kłopoty, będzie musiała zająć się klubami i innymi interesami rodziny. I właśnie dokładnie tak było teraz: mieli poważne kłopoty.

Jej brat Roy robił, co mógł, ale potrzebował przenikliwości Maury, potrzebował jej wsparcia. Jak zresztą wszyscy mężczyźni w rodzinie. Radził sobie z codziennymi problemami, ale nigdy nic potrafił sprostać zagrożeniom. Pozostawiony sam sobie albo szarżował, albo się załamywał.

Przycisnęła rękę do ust na myśl o tym, co ma jeszcze do zrobienia tego dnia. Wydawało się, że dni porachunków to przeszłość, że już wszystko zostało ustalone i wyjaśnione, granice wpływów wytyczone. Jak bardzo się myliła! Teraz na domiar złego miała jeszcze na głowie konflikt z Terrym, który wkurzał ją postawą starej zrzędy.

Wyjrzała przez okno tarasowe i przyglądała się przez chwilę, jak z posesji ewakuują się robotnicy, którzy musieli dostać się do studzienek kanalizacyjnych na jej podjeździe. Skończyli już i zauważyła, że posprzątali po sobie. Automatycznie rzuciła jeszcze okiem, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Było.

Jeden z mężczyzn spojrzał na nią zza okna i uśmiechnął się. Maura go zignorowała. Wstała i wyszła z pokoju, przez szeroki hol wejściowy dotarła do kuchni. Terry stał przy podwójnych drzwiach wychodzących na ogród, który był dla nich dwojga miejscem szczególnym, gdzie razem pracowali, pielęgnując rośliny, i gdzie spędzali wspólnie spokojne chwile. To był ogród wymarzony dla dzieci, dla rodziny, czego Maura nigdy nie doświadczyła, chyba że jako przybrana matka, bo taką była dla Carli, córki Roya, i dla jej syna Joeya. Była dla nich wszystkim, tak jak i oni dla niej.

Nawet jej bracia, ci, którzy przeżyli - a zostało trzech z ośmiu - oczekiwali jej przewodnictwa i pomocy. Zwłaszcza Roy potrzebował jej bardziej niż pozostali. Do niego należało teraz zarządzanie całością interesów rodziny Ryanów, interesów legalnych, jak handel nieruchomościami, firmy developerskie i pożyczkowe czy nocne kluby, oraz mniej oficjalnych. Ryanowie pożyczali pieniądze graczom pod zastaw hipoteki, i dobrze, ale finansowali również przestępców za udziały w ich procederze oraz oferowali dobra i usługi, których z reguły nie świadczą renomowane banki: pojazdy z silnikami o wysokiej mocy do ucieczek, broń rozmaitego rodzaju, bezpieczne domy, nowe tożsamości. Choć Terry uważał, że Maura wyłączyła się z gry, w rzeczywistości jej zaangażowanie w sprawy było chyba większe niż w złotych latach osiemdziesiątych, kiedy jej najstarszy brat był królem, a ona królową londyńskiego świata przestępczego.

Maura Ryan nadał wzbudzała strach nawet w najodważniejszych facetach, w najbezwzględniejszych gangsterach. Zwłaszcza odkąd wymigała się od kary za największą w historii kradzież złota w sztabach, a to dzięki sprytnemu wykorzystaniu do szantażu starannie przygotowanego przez Ryanów dossier z informacjami na temat skorumpowanych policjantów najwyższej rangi, przekupnych polityków, a nawet skandali w rodzinie królewskiej. To zapewniło trwałe bezpieczeństwo jej samej, Terry’emu i całej rodzinie. Jednak teraz Ryanowie mieli poważne kłopoty, które nawet ją przerażały. Miała złe przeczucia. To nie była jedna z kolejnych prób przejęcia interesu przez kilku łachmytów szukających swojej szansy, to było realne zagrożenie i najmniej w tym wszystkim był jej potrzebny Terry na karku. Bo choć bardzo go kochała, a Bóg jeden wie, że bardziej niż cokolwiek i kogokolwiek na świecie, nie mogła pozostawić spraw ich własnemu biegowi. Nie mogła ich złożyć w nieudolne ręce Roya, ponieważ oznaczałoby to koniec ich wszystkich.

Spróbowała z Terrym innej taktyki.

Zachodząc z tyłu, oplotła go ramionami wokół pasa i przytuliła się.

- Nie kłóćmy się, co? Wiesz, że nie mogę wypuścić spraw z rąk.

Nie dał się przejednać, był zły. Kiedy się złościł, sprawiał wrażenie małego chłopca, rozpuszczonego malca, jakim w pewnym sensie był. Jako policjant miał władzę i wpływy, a to zmienia człowieka. Powrót do cywila był dla niego bardzo bolesny i nigdy nie pozwolił jej o tym zapomnieć. Teraz nawet jego głos brzmiał, jakby należał do rozkapryszonego dziecka.

- Spodziewałem się, że to powiesz, Maura. Zawsze tak było, może nie? Wspaniała Maura Ryan, skumplowana z bandziorami. Niech tylko coś pójdzie nie tak i już lecisz do swojego prawdziwego domu, do Soho. Do tych wszystkich podrzutków, dziwek, hazardzistów, całego tego gnoju, który nazywasz przyjaciółmi i rodziną.

Maura, wpatrzona w tył jego głowy, nie widziała twarzy. Gdyby wylał na nią kubeł lodowatej wody, nie byłaby bardziej wstrząśnięta, niż słysząc te słowa. Były niesprawiedliwe, obrzydliwe, małostkowe. Rodzina była dla niej ważna i Terry zawsze o tym wiedział.

- Jak śmiesz! - syknęła. - Za kogo ty się do cholery uważasz?

Kiedy się odwrócił, aż się wzdrygnęła, tak wielka pogarda malowała się na jego przystojnej twarzy. Z kciukiem wymierzonym we własną pierś, oświadczył głośno:

- Powiem ci, kim jestem. Jestem byłym detektywem, inspektorem Terrym Petherickiem. I facetem, który rzucił dla ciebie wszystko.

Maura odsunęła się od niego, zaśmiała się i potrząsnęła głową.

- Chyba ci rozum odjęło, jeśli strzelasz we mnie takimi bzdurnymi argumentami. - Po jego oczach widziała, że go zraniła, ale zaśmiała się ponownie, tym razem głośniej. - Bo mówmy konkretnie, co ty właściwie dla mnie rzuciłeś? Przekonałeś się przecież, że prawdziwi przestępcy i szumowiny tego świata lęgną się w twojej profesji... a mimo to łatwo pogodziłeś się z tym, że mnie zamknęli na dłużej, pamiętasz? Dopiero kiedy się zorientowałeś, że ciebie też chcą załatwić, przeszedłeś na drugą stronę i związałeś się ze mną...

Terry spojrzał jej w oczy, zobaczył w nich odbicie swojego bólu i westchnął.

- Nic nie rzuciłeś, kochanie - kontynuowała. - Byłeś na dobrej drodze, żeby wylecieć z policji, kiedy poszedłeś do swoich szefów z kwitami, które przechowywał mój brat Geoff. Nie chcieli takich jak ty w swoim klubie. Byłeś dla nich za uczciwy, mój drogi. Oni wolą mieć do czynienia z ludźmi mojego pokroju. Przynajmniej wiedzą, na czym stoją.

Terry musiał przyznać, że to prawda, w głębi duszy zawsze był tego świadom.

- Całe to pieprzenie na temat twojej kariery, rzucania wszystkiego... no nie, przypominam sobie przecież czas, kiedy twoja wspaniała kariera była na pierwszym miejscu. Wolałeś swoją pracę ode mnie, tylko że ja byłam wtedy w ciąży i w rezultacie to właśnie ja wszystko straciłam, pamiętasz?

Znowu się od niej odwrócił, nie mogąc patrzeć jej w oczy. Zaśmiała się sarkastycznie.

- Mój brat siedzi tak głęboko w gównie, że nie chciałbyś nawet o tym słyszeć, kochanie. Nie byłbyś w stanie zrozumieć, z czym musi się uporać. Nie wiem, jak to jest z tobą i ludźmi takimi jak ty, ale ja będę teraz przy moim bracie, tak jak zawsze byłam, i jak on zawsze był przy mnie. Jeśli nie możesz tego pojąć, to tylko marnowaliśmy czas przez ostatnie lata.

Zaczął dzwonić telefon, ostry i uporczywy dźwięk rozładował niebezpieczne napięcie między nimi.

- Czemu nie odbierasz? Duży Brat cię potrzebuje - zakpił Terry.

Wiedziała, że to Roy, panikujący Roy, pewnie nie pojmuje, dlaczego jeszcze do niego nie dotarła. Wytrzymała jednak spojrzenie Terry’ego, dopóki dzwonienie nie ustało.

Patrząc na zegarek, powiedziała wreszcie cicho:

- Lepiej się już ruszę.

Ale nie chciała go tak zostawiać.

- A więc jednak jedziesz?

- Nie mam wyboru, Terry, nie rozumiesz?

- Każdy ma jakiś wybór, Maura, cokolwiek o tym myślisz. Popatrzyła na jego przystojną twarz. Nadal była w nim zniewalająca siła, która sprawiała, że ciągle go pragnęła.

- A więc dokonałam wyboru, tak?

Odchodząc, rzuciła jeszcze przez ramię:

- Bo ty wiesz wszystko o dokonywaniu wyborów, to chciałbyś mi powiedzieć? Fakt, przez te lata kilku dokonałeś.

- Nie dokonałem ani jednego wyboru, którego bym żałował.

Popatrzyła na niego z rozbawieniem.

- To dlatego, że nie możesz zajść w ciążę, Terry. Biologia chroni mężczyzn przed prawdziwymi wyborami, prawdziwymi decyzjami. Każda decyzja, jaką podjąłeś, dotyczyła tylko ciebie i nikogo więcej.

Wyszła do holu i usłyszała za sobą jego kroki.

- A co z Joeyem? - zapytał.

Myślała intensywnie przez kilka sekund, zanim przypomniała sobie, że dzisiaj miała odebrać ze szkoły syna Carli. Terry uśmiechnął się z satysfakcją.

- Zapomniałaś o nim, może nie? Jak widzę, znowu odnalazłaś się w roli dyszącej żądzą zemsty matki chrzestnej gangu.

Zanim mu odpowiedziała, oblizała usta.

- Jesteś zazdrosny, Terry? Umierasz ze strachu, że mogę znaleźć sobie coś, co zainteresuje mnie bardziej niż ty. Obserwowałam cię przez kilka ostatnich lat, jak unikałeś moich braci i udawałeś, że nie istnieją. Przełknęłam to. Prawie to rozumiałam. Ale nigdy nie udawałam, że jestem kimś innym, niż faktycznie jestem. I to jestem z wyboru. Wiesz, co Roy kiedyś powiedział? Że jestem bardziej mężczyzną niż wszyscy faceci, których spotkał w życiu. Myślę, że miał rację. Teraz akurat uważasz, że mam za dużo z mężczyzny. A czy dotąd nie miałam za dużo z kobiety? Nie byłam zbyt uległa?

Weszła na górę po schodach, zostawiając go bez szansy na odpowiedź.

Dziesięć minut później była już przebrana z dżinsów i bluzy w piękny zamszowy kostium i wyglądała jak ktoś zupełnie inny. Terry poczuł jej magnetyzm, gdy weszła do salonu i uśmiechnęła się do niego.

- Przykro mi, Maura, że tak wyszło.

Wzruszyła ramionami.

- Musiało do tego dojść wcześniej czy później, Terry. W głębi duszy nosiliśmy to oboje. Kocham cię całym sercem, ale mam inne zobowiązania. W odróżnieniu od ciebie nie mogę ich rzucić dla kaprysu.

- Powiedz raczej, że nie chcesz...

- Uważam, że nie mogę. Nigdy nie słuchasz tego, co się do ciebie mówi. Muszę uporządkować sprawy. Jeśli tego nie zrobię, będą zagrożeni ludzie. Śmiertelnie zagrożeni.

- To chyba nic niezwykłego w waszym zawodzie?

Telefon znowu zaczął dzwonić.

- Lepiej odbierz - mruknął. - Chyba oboje wiemy kto to.

Kiwnęła głową i odebrała telefon.

- Dobrze, Roy. Zaraz wyjeżdżam. OK?

Odłożyła słuchawkę i spojrzała na mężczyznę, którego kochała przez połowę życia.

- A więc co? Bajbajlandia?

Nie odpowiedział jej. Wpatrywali się w siebie dłuższą chwilę. Żadna kobieta nigdy nie działała na niego jak Maura Ryan i żadna nie będzie, wiedział to. Zawsze to wiedział.

- Odbiorę Joeya - zaofiarował się.

Kiwnęła głową.

- Będę ci za to wdzięczna.

Uśmiechnął się.

- Wezmę twojego merca. Joey woli kabriolet. Uwielbia jazdę z opuszczonym dachem.

Zaśmiała się.

- Jest Ryanem - odparła. - Uznaje tylko to, co najlepsze.

Te słowa zirytowały Terry’ego, ale nie zawracał sobie głowy ripostą. Gdyby tylko Maura potrafiła spojrzeć na pewne rzeczy z jego punktu widzenia. Dostrzec, co robi sobie i swojej rodzinie, utrzymując te podejrzane kluby, a w nich dziwki. Wybór tego rodzaju życia rodził niebezpieczeństwo i przemoc. Uznawali jedynie prawo ulicy. I choć wiedział, że ostatnich kłopotów nie mogła ot tak zostawić, fakt, że nadal była w to wszystko zaangażowana wbrew jego radom, napełniał go goryczą. A także fakt, że wciągało ją to niemal bez reszty. To rozwścieczało go najbardziej. Rzucało się w oczy, że znowu była w swoim żywiole, po raz pierwszy od wielu lat. On tak naprawdę nigdy jej nie wystarczał, co było jasne dla obojga.

Po kilku sekundach powiedział:

- Weź moje bmw. Niech Roy nie czeka w nieskończoność.

Mówił jej tym samym, że nie odchodzi od niej. Jeszcze ze sobą nie zerwali. Kiedy to sobie uświadomiła, poczuła, że zadrżało jej serce. Gdyby tylko zechciał zrozumieć, że ona musi angażować się w rodzinne interesy. Jedynie to naprawdę potrafiła robić i była to druga wielka miłość jej życia. Dzięki temu opływali we wszystko, mogli spełniać wszystkie swoje zachcianki, przy czym on ciągnął z tego nie mniejsze korzyści niż ona. Czasami przypominał jej matkę. Obydwoje lubili dostatnie życie, lecz żywili nienawiść i pogardę do sposobu, w jaki zdobywało się na nie pieniądze. Hipokryci, jedno i drugie.

Ale uśmiechnęła się do niego, bo gdy byli sami i dotykali się, wszystko inne szło w zapomnienie. Będzie dobrze. Przez to też uda im się przejść. Przynajmniej taką miała nadzieję.

Pozostały jednak wątpliwości, czy ta kłótnia nie będzie ostatnią kroplą przepełniającą czarę. Ale skoro on ma wrócić do domu, będzie mogła spróbować jeszcze raz z nim porozmawiać. Dokładnie wyjaśnić, co się dzieje. Na pewno wtedy zrozumie.

- Tak bardzo cię kocham, Terry.

Nie odpowiedział. Wziął jej kluczyki i wyszedł z domu. Stała przy oknie i parzyła, jak idzie do samochodu. Robotnicy już poszli i była z tego zadowolona. Tkwili tam przez większą część ranka i popołudnia.

Terry otworzył drzwi samochodu - nigdy nie były zamknięte na klucz - widziała, jak pochyla się, wsiadając do środka. Kiedy umieścił kluczyki w stacyjce, uśmiechnął się do niej i to ją ucieszyło. Nabrała wiary, że wyjdą zwycięsko z tej ostatniej sprzeczki.

Eksplozja rzuciła ją przez piękny pokój, który tak pieczołowicie urządzała. Lądując ciężko na kanapie, z okropnym bólem w plecach, słyszała dzwoniący bez końca telefon.

A potem przyszła błoga nieświadomość.

Rozdział 1

Roy Ryan był przerażony. Dopadł telefonu przy pierwszym dzwonku. Słysząc głos żony, Janine, z trzaskiem odłożył słuchawkę.

Tylko tego mu teraz brakowało, jej roztrajkotanej gęby, która nie zamknęłaby się przez następne trzy godziny. Gdyby narzekanie było sportem olimpijskim, jego stara zdobyłaby złoto. Telefon zadzwonił jeszcze raz. Nie podniósł słuchawki, wiedząc, że to znowu będzie Janine ze swoim skamlaniem. Była okropnie upierdliwa, w tym momencie nienawidził jej bardziej niż kiedykolwiek.

Ukrył twarz w dłoniach i stłumił wzbierający szloch. Pocił się ze strachu. Czuł zapach własnego potu i wilgoć zbierającą się pod pachami. Gdzie jest Maura, do jasnej cholery? Już dawno powinna tutaj być.

Pewnie jest jeszcze w łóżku z tym kutasem Petherickiem.

Przez moment odczuwał wstyd, że tak pomyślał. Maura miała prawo do Terry’ego, ciężko walczyła, żeby go zdobyć. Nie wolno o tym zapominać. Petherick jednak przede wszystkim pozostawał gliną, nie tylko w ocenie Roya, ale także wszystkich innych, którzy się liczyli. Roy był przekonany, że właśnie to tkwiło u podłoża ich ostatnich kłopotów. Ktoś kapował jak diabli, dając psom cynk o planowanych akcjach, i podejrzewano, że winowajcami są Ryanowie. Były glina w rodzinie nie pasował do ich roboty - chyba że ów glina byłby skaptowany. A Petherick nigdy nie dał się przekupić.

Tak naprawdę ten nadęty alfons niemal ich nie zauważał, patrzył na nich z góry, nawet na ich matkę, a Maura uważała, że wszystko ma się kręcić wokół jego zafajdanej policyjnej dupy.

Znowu westchnął. Oczy piekły go od braku snu i miał na twarzy jednodniowy zarost. Powinien się trochę przespać, ale teraz nie było na to czasu.

Blisko dziesięć lat spokoju w mieście i nagle rozpętuje się piekło. Dlaczego? Kto kryje się za tymi wszystkimi aresztowaniami, za tym fermentem? Ktoś mąci na potęgę i Ryanowie muszą odkryć kto, zanim stracą zaufanie klienteli: gangsterów pierwszej ligi z Londynu i południowego wschodu. Dzisiaj mieli zacząć naloty na niepokornych dawnych wspólników. Ale gdzie u diabła jest jego siostra? Nie mogli ruszyć bez Maury.

♦ ♦ ♦

Janine zabolało grubiaństwo męża. Zaciskała zęby ze złości, co sprawiło, że jej twarz wyglądała jeszcze gorzej niż zwykle. Nalała sobie dużą porcję ginu i przełknęła go gładko, czując, jak palący płyn dociera do jej obwisłego brzucha. Zamknęła oczy, by delektować się tym doznaniem, a gdy otworzyła powieki, uchwyciła swoje odbicie w lustrze naprzeciwko.

Poczuła łzy napływające do oczu. Wyglądała na starszą, niż była, znacznie starszą. Bliżej siedemdziesiątki niż sześćdziesiątki, nie miała się co oszukiwać.

Na szafce stała jej fotografia z dnia ślubu i Janine przez dłuższą chwilę wpatrywała się w nią, przypominając sobie, jak się wtedy czuła ze świeżo upieczonym mężem przy boku i dzieckiem rosnącym w brzuchu. Miała wtedy długie rude włosy, które przyciągały uwagę i w końcu przyciągnęły też Roya.

Gdyby posłuchała matki i ojca! Oni przejrzeli go od pierwszego wejrzenia, jego i jego rodzinę. Ale podobnie jak wiele narzeczonych przed nią, była przekonana, że potrafi zapanować nad swoim mężczyzną. Jak się okazało, nikt nad nim nie panował, nawet policja londyńska, a Bóg jeden wie, ile razy próbowali. Ale ona go chciała, pragnęła tak bardzo jak żadnego innego mężczyzny ani przedtem, ani potem. Problem leżał w tym, że chciała go nadal, zawsze tak było i zawsze będzie, mimo że nią gardził.

Nalała sobie jeszcze jedną porcję ginu i połknęła dwie tabletki valium. Pomoc do dziecka w pigułce dla znerwicowanych mamusiek. Uśmiechnęła się do siebie, co robiła bardzo rzadko, nieświadoma, że z uśmiechem wygląda znacznie młodziej.

Gdyby człowiek zawczasu wiedział, jak będzie wyglądało jego życie...

Leżała na kanapie i myślała o swojej córce Carli, dziecku, które rodziła z wielką nadzieją, a którego potem, od najwcześniejszych dni, tak bardzo nie lubiła. Bo okazała się jej rywalką, która całkowicie zawładnęła zauroczonym nią Royem - jej, Janine, nigdy się to nie udało. Teraz Carla była bardziej córką Maury niż jej i Janine to odpowiadało. Ciotka i kukułcze jajo chwaliły sobie ten układ. Ale syn Janine, Benny Anthony, noszący imiona po swoim nieżyjącym wujku, to zupełnie inna para kaloszy. On był jej. Cokolwiek myślał Roy, Benny był tylko jej. Pomimo że ojciec uformował go na swoje podobieństwo, był królem jej serca. Syn był dla niej wszystkim i Janine wierzyła, że któregoś dnia przejrzy Roya i wróci do niej. W końcu Maura i Roy pokażą, jacy są naprawdę, a wtedy ona, Janine, przyjmie swojego chłopca z otwartymi ramionami.

Była to jej ukochana wizja. Nieustannie do niej wracała, choć w głębi duszy wiedziała, że to się raczej nie zdarzy. Benny to cały Ryan, od stopy rozmiaru czterdzieści siedem po ciemne, gęste włosy na głowie. Był niczym wskrzeszony Michael Ryan, wyglądał jak sobowtór swojego nieżyjącego wuja. Ale nie było to tylko fizyczne podobieństwo. Benny miał również sposób myślenia Michaela. I właśnie to ją najbardziej przerażało w chwilach, gdy myślała trzeźwo. Jednak podczas gdy Michael uwielbiał swoją matką, Bennie nienawidził Janine i bez skrupułów jej to okazywał.

Potrząsnęła głową, by odsunąć te okropne myśli na temat jedynaka. Chłopak jeszcze wiele się nauczy, przejdzie twardą szkołę. Taką samą jak jego matka. Był wystarczająco bystry, żeby w końcu zobaczyć, jacy są wszyscy Ryanowie - że to dranie.

Na tę myśl znowu się uśmiechnęła. Nalała sobie kolejną porcję ginu i gładko go przełknęła. Nie minęła godzina, jak zasnęła.

♦ ♦ ♦

Belmarsh. Więzienie o zaostrzonym rygorze.

 

Vic Joliff rechotał - duży łysy zbir z bezwzględnymi małymi czarnymi oczkami, teraz zmrużonymi z radości.

- Jesteś pewien? To na pewno była Maura Ryan, całkiem sztywna?

Petey Marsh kiwnął głową.

- Z tego co wiem, ktokolwiek był w tym samochodzie, nie miał prawa przeżyć.

Vic zatarł ręce.

- Postaw dobrego drinka klawiszowi, który przekazał tę wiadomość. Jeszcze z niego skorzystamy. A więc Maura Ryan została zdjęta ze sceny... Spadaj, muszę pomyśleć.

Petey migiem opuścił celę. Tak naprawdę wcale nie lubił Joliffa, jego nikt nie lubił, ale u takich jak on można było czasem zarobić, gdy się było w potrzebie. I lepiej u niego niż u Irlandczyków, tych pieprzonych Paddies, którzy robili wokół siebie szum, bo byli „polityczni”. Vic Joliff był przynajmniej gangsterem w starym stylu, z takimi pieniędzmi, reputacją i szaleństwem w sobie, że narzucał posłuch. Ale przecież to, że Petey dla niego pracował, wcale nie musiało znaczyć, że go lubił, jasne?

Zastanawiał się przez chwilę, czym Maura Ryan mogła narazić się Vicowi i czy to był z jego strony akt zemsty. Vic potrafi celnie strzelać z więziennej celi, a krążyły plotki, jakoby Ryanowie nie byli już tą rodziną co za czasów Michaela, choć samą Maurę uznawano za siłę, z którą należało się liczyć. Jednak jeśli została z niej miazga, i do tego, jak niosła wieść, rozbryzgana po całym Essex, w takim razie ster przejmował jej brat Roy, który nie był największym bystrzakiem w stajni Ryanów. Pozycja Stephena Hawkinga jako najtęższego angielskiego mózgu nie była zagrożona.

Petey zrobił sobie skręta i próbował się zrelaksować na łóżku. Dni były tutaj długie, za długie. Jeżeli Joliff wchodzi w wojnę gangów, to będzie z tego przynajmniej jeden pożytek. Pomoże złagodzić tę cholerną nudę.

Uśmiechnął się do siebie. W tym skrzydle nie było takiej atrakcji, odkąd ktoś gwizdnął magnetowid. Jeszcze po trzecim przeszukiwaniu cel próbowali im wmawiać, że to jakiś więzień go zwędził. Ale od początku było dla wszystkich oczywiste, że w najostrzejszym więzieniu w Europie, z tak doskonałymi zabezpieczeniami, żaden sprzęt nie mógłby wyparować i maczał w tym palce jakiś funkcjonariusz. Cóż, takie jest życie.

Westchnął i położył się z powrotem, nadal próbując się zrelaksować, co nie było łatwe przy ciągłym hałasie i bezlitosnej nudzie. Życie w więzieniu może być jak powolne umieranie, choć szybki koniec można sobie zorganizować nawet tutaj - z własnej ręki lub z czyjąś pomocą.

Usłyszał zgrzytliwy śmiech Joliffa i zatkał uszy dłońmi, mając nadzieję, że Ryanowie wcześniej czy później wyciągną stąd tego dupka, by dokonać na nim zemsty.

Szybko dopalił skręta i odpuścił sobie odpoczynek na rzecz dobrego treningu na siłowni.

♦ ♦ ♦

Benjamin Anthony Ryan był potężnym facetem. Olbrzymem. Trenował z ciężarkami i w efekcie miał ciało jak mistrz ol...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin