Miciński Bolesław Portret Kanta.rtf

(103 KB) Pobierz
BOLESŁAW MICIŃSKI, "Portret Kanta" [w:] tegoż, "Pisma

Bolesław Miciński

PORTRET KANTA

Autorowi Essat sur les Limites de l'Espace et du Temps ks. Augustynowi Jakubisiakowi poświęcam

Widzę co nocy bezdeń czarniawą

W górze nad nami,

Niebo ogromne z mgławic kurzawą,

Drżące gwiazdami

 

Strachem przejmuje dolina wieczna,

Czarny jar Boga,

W wichrze tworzenia rozwiana mleczna

Słoneczna droga.

 

Lecz przerażenie większe porywa

Gdy spojrzę w siebie –

Bezprawnych orbit spieniona grzywa

Jaźń mą kolebie.

 

Tam nie wirują mgławice, ziarna

Narodzin wielu,

Noc nieprzejrzana, bez dna i czarna —

Immanuelu!

(Jarosław Iwaszkiewicz)

Le temps est illusion supreme. 11 riest que le prisme interieur par lequel nous decomposons Vetre et la vie, le modę sous lequel nous apercevons successivement ce ąui est simultane dans l'idee. L'oeil ne voit pas une sphere tout a la fois quoique la sphere existe tout a la jois; ii faut bien que la sphere tourne devant l'oeil ąui la regarde ou que l'oeil fasse le tour de la sphere contemplee. Dans le premier cas c'est le monde deroulant ou semblant se derouler dans le temps, dans le second cas c'est notre pensee qui analyse et recompose successivement. Pour 1'intelligence supreme ii n'y a point de temps; ce qui sera EST.

(Henri Frederic Amiel)

I

Podział sztuk na „przestrzenne" i „czasowe" należy do ciekawszych rozdziałów historii estetyki. Ale to już historia. Żyje jeszcze w świeżej pamięci osiemnastowieczny wdzięk Abbe Dubos, pamięć przechowała zimne stronice Laokoona, podobne do płyt stalowych, na których ostry rylec Lessinga z precyzją kreślił antyczne linie. Tyle z tej teorii zostało w pamięci zwykłego przyjaciela sztuk. W istocie nie jest tak, jak myśleli Dubos czy Lessing. Podział sztuk na przestrzenne i czasowe jest jeśli nie fałszywy, to co najmniej chwiejny. Malowidło jest, zapewne, przestrzenne w sensie fizycznym, ale w przeżyciu wolno konstruujemy Rembrandta i w miarę upływających lat dostrzegamy coraz to nowe cienie na ramieniu Betsabe, podobnie jak w miarę lat upływających coraz to nowe zmarszczki rozpięte na ramie oczodołów łowią w swoją sieć gasnącą źrenicę i płowiejącą z wolna tęczówkę. W czasie ogarniamy przestrzeń kamiennego nieba, na którym Michał Anioł utrwalił dzieje tego świata: przeszłość i przyszłość. Teraźniejszość? Nie ma teraźniejszości – jest tylko pamięć i oczekiwanie. Tak ma się rzecz ze sztukami rzekomo przestrzennymi.

Mozart w listach swych pisze, że zdarzyło mu się słyszeć kompozycję „od razu" jak akord. Patrzył na rozwinięty pomysł muzyczny jak na obraz, jak na rzeźbę, którą można ogarnąć jednym spojrzeniem. Podobnie Gluck dostrzegł jeden ze swych utworów w formach przestrzennych: w rytmie krzeseł wywróconych do góry nogami na stolikach uśpionej oberży. Jeden z dawnych dobrych majstrów muzycznych, który w sztuce swej chciał odtworzyć mękę Chrystusa – przy wersecie 34 rozdziału dziewiętnastego według Jana – przeszył linie partytury rysunkiem muzycznych znaków, jakby włócznią, naśladując żołnierza, który przebił bok Zbawiciela.

Nie ma sztuk „przestrzennych" i „czasowych" – zapewne. Ale nie można dłonią, którą kieruje lekkomyślność, przekreślić starego podziału. Sprawa jest bardziej skomplikowana: już w samej bowiem literaturze możemy odnaleźć formy i czasowe, i przestrzenne. Powieść psychologiczna uwikłana jest w czasie, jako że w „swoim", „ludzkim" czasie uwikłana jest każda osobowość.

Jeśli rozumienie innego podmiotu polega na rozumieniu naszych własnych aktów psychicznych, jeśli ślepa monada ludzka, istota „bez okien", nie może wykroczyć poza siebie, to jakże – związani czasem – możemy pojmować inaczej niż w czasie dzieje bohaterów Conrada? Skuci – jak przy jednym wiośle – z bohaterami powieści psychologicznej, żeglujemy po mrocznym oceanie osobowości i razem z nimi przekraczamy smugę cienia pod czarną ławicą chmur, pod zasępionym niebem, ponad szlakiem, który prowadzi w głąb ciemności, Wtłoczeni w wąskie ramy świadomości bohaterowie powieści psychologicznej żyją w czasie – jak my.

Istnieją jednak formy literackie „sprowadzalne" niejako do przestrzeń i. Formy, których nie trawi czas. Epika ujmuje człowieka „od zewnątrz", po malarsku. Jest w postępowaniu epika, który lekką stopą przechodzi nad otchłanią osobowości, nieświadomość sił skłębionych w człowieku, ale jest w tym i pogarda, i pobłażliwość dla istot, „które piękne jak liście co się raz rozwiną, znowu jak liście zwiędłe padają i giną". Z liści wiosennych, letnich, październikowych, epik zdziera barwy – z zieleni, czerwieni i złota lepi swój świat niezmienny jak świat idei Platona. W tym świecie twarze ludzkie stężałe są raz na zawsze w tym samym grymasie. To, co tworom epiki nadaje ruch, to zwykłe następstwo zdarzeń, faktów uchwytnych od zewnątrz – jak obraz uchwytny w jednym spojrzeniu, jak fresk, w którym nie szukamy innej treści poza tą, która wyznacza układ brył i barw. Utwór epicki ożywiony jest ruchem jedynie w pierwszym czytaniu. Ciekawość tego, „co dalej" ożywia na chwilę malowidło: Odys buduje łódź... łódź spływa na morze... łódź morskie fale porze... fale biją w łódź... Leukotea w postaci morskiej kokoszy spływa na fale. Nasza ciekawość – co dalej – wprawia obrazy w ruch. Ale to ruch pozorny, podobny do ruchu postaci narysowanych na marginesie książki, której stronice spływają wartko spod palców dziecka bawiącego się w kinematograf. Malarskiemu oglądowi epickiej całości przeszkadza wyłącznie ciekawość następstwa zdarzeń. Wystarczy raz jeden – w pierwszym czytaniu – zapoznać się z akcją, aby unieruchomić całą konstrukcję i przekształcić utwór literacki w malowidło.

Wszystko tu dane jest równocześnie: Hermes nad morzem fiołkowym zawisł w locie, podobny do rybitwy, która opór skrzydeł zrównała z siłą wiatru; Polifem nad urwiskiem ramiona odrzucił w tył – nieruchomy jak głaz, który ściska w żylastych dłoniach, Polifem zmienia się w kamień, w rzeźbę. Wszystko nieruchome jest w tym świecie wyzwolonym z ciekawości czytelnika, który zna już dzieje wyprawy Hermesa i z precyzją, niemal według reguł balistyki, wyznaczyć może linię głazu zastygłego w dłoniach olbrzyma. „Podobna palmie Nausikaa" jest jak drzewo nie tknięte wiatrem. Uśmiech zastygł na jej twarzy. Skamieniały drzewa na wyspie Feaków i fale skamieniały, i Odys, po kolana pogrążony w kamiennej morskiej kąpieli – skamieniał. Epopeja raz przeczytana zmienia się w tekę grawiur, które rozrzucać i składać możemy tak, aby niespokojny o los ojca Telemach znalazł się przy boku niespokojnego o losy syna Odysa. Dzieło epika podobne jest do tarczy Achilla, na której boski kowal utrwalił obraz świata: „niebo, ziemię, morze, słońce nieznużone, księżyc w pełni i znaki, które wieńczą niebo". Jest na tej tarczy złota Pallada i Ares złoty, i spragnieni nad wodą, i trzody w złocie kute, i winnice, i złote skiby czarnoziemu, i psy gończe, pasterze i płowe lwy, które znaczą swoje ślady w złotym mule wodnych rozlewisk. Obrzeżona strugą oceanu – jak obraz świata na rysunku dawnych kartografów – tarcza Achilla jest „Genezą" świata starożytnego: jest historią tworzenia. Tak z dłoni Stworzyciela wypadły drzewa, ptaki, płazy, konie, spienione rzeki, ciemne wody oceanu i historia. „Wiekuisty stworzył wszystko równocześnie" – mówi Eklezjasta. Qui vivit in aeternum, creavit omnia simul. Świat, jak tarcza wykuta przez Hefajsta, spadł z dłoni Stworzyciela „już gotów", Bo jeśli prace kalekiego kowala widzimy w kolejności coraz to nowych, na powierzchni tarczy wyrastających kształtów, to tylko dlatego, że śledziły jego pracę niespokojne oczy Tetydy. Wąskie są ramy naszego spojrzenia i nieszerokie granice świadomej uwagi. Nie mogąc w szerokim spojrzeniu ująć wszystkiego od razu, nadajemy następstwo faktom: najpierw jest wiec wiosna, potem lato, potem jesień. Ale na tarczy Achilla wiosna kwitnie obok dojrzałego lata, w chłodne dłonie zimy spadają owoce jesieni – z jej lodowatych rąk wyrastają dymiące kopuły kasztanów – spalone latem dłonie jesieni zbierają szorstkie orzechy. Jest to circulus vitiosus, jako że tarcza Achilla jest okrągła. W czasie uwikłani czytamy „Genezę" i dzień po dniu rozpatrujemy dzieje tworzenia, bo nie umiemy patrzeć na świat, który, jak niedojrzałe jabłko strącone wiatrem grzechu, wypadł z rąk Stworzyciela. Niedoskonałość naszego spojrzenia podsuwa świadomości pojęcie czasu i jego podziału. Dla nas jest najpierw światło, potem zmącone wody, ziemia, drzewa i ptaki. Ale Wiekuisty stworzył wszystko jednocześnie.

***

Pod skąpym kręgiem światła naszej świadomości wiruje czarny dysk jakby płyta gramofonowa, na której raz na zawsze utrwalono historię – w łomocie kotłów, przy wrzasku miedzianych blach, przy jękach chóru. Wiruje czarna płyta jak ogromne niebo, jak gwiazdy, z których chcemy wyczytać przyszłość.

— Ach! gdybyśmy wiedzieli „co dalej"! gdybyśmy mogli wytyczyć przyszłe linie naszych dróg z tą pewnością, z jaką możemy wykreślić linie głazu, który trzyma w ręku ślepy olbrzym: gdybyśmy mogli przeciąć nici ciekawości i niespokojnego oczekiwania, które każą tańczyć niepojętym marionetkom historii. Gdyby można było poznać jej „akcję" i sprowadzić ten utwór epicki do właściwych wymiarów. Gdyby można było spojrzeć na dzieje jak na tarczę, która miała uchronić Achilla od śmierci! Gdybyśmy mogli, jak genialny wizjoner z Patmos, spruć nici ciekawości i ujrzeć dzieje „od razu", usłyszeć – jak Mozart swój kwartet, zobaczyć – jak Gluck zobaczył swoją muzykę. Gdybyśmy mogli wyzwolić się z naszego czasu, rozszerzyć w nieskończoność krąg wąskiej świadomości i wiedzieć: co dalej.

— Gdyby.

Nie niosłyby nas wartkie potoki niespokojnego czasu, moglibyśmy, sprowadziwszy dzieje do właściwych przestrzennych wymiarów, spacerować wzdłuż wielkiego fresku i rozpatrywać coraz to nowe fragmenty. Moglibyśmy, jak wizjoner z Patmos, mierzyć dzieje łokciem, łokciem mierzyć świat i do skromnych, bo łokciem wymiernych form sprowadzić naszą dumę, pychę i szaleństwo.

Moglibyśmy „zwiedzać" przyszłość, tak jak się zwiedza kaplicę Sykstyńską i, oczu na sklepienie nie podnosząc, zwyczajem turystów pochylić się nad lustrem, aby w lustrze odbite śledzić dzieje tego świata, które na kamiennym niebie utrwalił Michał Anioł.

Jak ptak oślepiony błyskiem zwierciadła świat opada w dłonie, które ściskają rękojeść lustra. Chwieją się w stężałym szklanym źródle obłoki, blaski, cienie. – Wali się z kamiennego nieba światło tworzenia, kurz dziejów, sadza świec niegasnących i ciepła krew jak świeże farby, które kapały na oczy Michała Anioła. Wystarczy lustro przechylić, a historia popłynie przez ręce potokiem twarzy, ruchów i skłębionych ciał. Wystarczy obrócić zwierciadłem, aby dostrzec...

...aby dostrzec wąskie plecy obleczone brunatnym suknem, wątłe ramiona, biały harcap przewiązany czarną wstążką i w lustrze odbitą twarz: sklepione czoło, oczy w sieci zmarszczek, cienki nos, zapadłe policzki i zwiędłe wargi – twarz Emanuela Kanta.

Lustro w mahoniowej oprawie wisi na białej ścianie skromnego salonu. Obok połyskują metalowe spirale barometru. Twarz spływa z lustra, pochyla się nad barometrem i gaśnie w przezroczystym szkle, że ledwie można odczytać ciemne kontury oczodołów, nosa i ust.

Barometr mówi o mgle i mgła płynie nad Królewcem. Poranna mgła kłębi się w skrętach wąskiej uliczki, czepia gałęzi i zaćmiewa szyby salonu. W zmętniałym świetle majaczą za oknem drzewa nierzeczywiste – jakby dwuwymiarowe – podobne do zacieków brunatnej farby na wilgotnej jeszcze akwareli. Z głębi pokoju połyskują metalowe guziki liberii – Martin Lampę w białym kitlu strzepuje kurz z kanapy, z foteli i przeciera szmatą oszkloną szafkę z porcelaną i srebrem. Stąd, z salonu, małe drzwi prowadzą do gabinetu: dwa stoły, sofa, kilka krzeseł, drewniany fotel z oparciem, portret Rousseau w złotej ramie i skrawek zielonej jedwabnej firanki nad oknem.

O piątej Lampę zapukał do drzwi sypialni: „Już czas"..— powiedział podobny do anioła, który .zeschłe ciała budzi w trumnie na sąd.

Teraz jest godzina siódma i Kant wypalił już fajkę. Potężne zwoje dymu wchłonęły lekki opar unoszący się nad filiżanką herbaty i rozpłynęły po mieszkaniu jak mgła nad Królewcem. – Przeszedł przez salon, pochylił nad spełzłym lustrem, uderzył kościstym palcem w szkło barometru i stanął w drzwiach domu. Widzimy go takim, jakim opisał go Borowski: trójkątny kapelusz, pudrowana peruka, czarny kołnierz, koronkowy żabot, fraczek z brunatnego sukna podszyty jedwabiem, szare pończochy, pantofle z klamrami i szpada przy boku. Wąską aleją lipową Kant idzie w stronę Uniwersytetu na wykład.

Słabym głosem umiał narzucić ciszę i panował z katedry nad salą. Wlepiał spłowiałe oczy w twarz najbliższego słuchacza. Rzędy ławek, czoła, głowy wsparte na ' ramionach – oddalały się z wolna i rysowały na białych ścianach gmatwaniną linii i geometrycznych płaszczyzn jak na sztychu. Wpatrywał się uważnie w wybraną twarz, jakby chciał z niej wyczytać stopień uwagi i zrozumienia. Najdrobniejsza zmiana w postawie lub stroju mogła go wprawić w zmieszanie. Zdarzyło się, że dostrzegłszy brak guzika przy surducie studenta przerwał wykład. Tak samo się zająknął i splątał myśli, gdy student guziki przyszył: „zechce pan odciąć guzik, od którego odwykłem" – poprosił nieśmiało.

Po wykładzie rozgrywał partię bilardu w cukierni. Bieg kuł, posłusznych jak kula Galileusza, nie mącił poczucia rzeczywistości. Była w tym ruchu symetria trapezów, trójkątów i kwadratów. Błyski kuł na zielonej „euklidesowej" płaszczyźnie kreśliły linie dobrze znanych figur i toczyły się jak ciała niebieskie uwikłane w niezmienne prawa. W drodze powrotnej, w lipowej alei, przesuwały się przed oczyma pnie drzew, zatarte kontury domów, twarze przechodniów zniekształcone w bocznym widzeniu, ukłony i ledwie zanotowane w świadomości uśmiechy.

W południe błękitne niebo wchłania mgłę. Czernieją cienie drzew na chodniku i w słońcu nad Królewcem ślepną szyby okien.

Przy obiedzie Kant olśniewa wdziękiem światowca starej daty. Inaczej go widzimy w południe: mniej w nim pedanta, dziwaka o zaburzonym poczuciu rzeczywistości, a więcej charme'\n osiemnastowiecznego intelektualisty. Przy skromnie zastawionym stole, przy butelce wina, toczy się rozmowa „niefilozoficzna": o polityce i geografii, o Lampem i Napoleonie, o Fryderyku, lingwistyce, frenclogii i magnetyzmie. Piękne to były rozmowy z przyjaciółmi, niezapomniane godziny, których pamięć przekazali Rink, Wasiański, Borowski czy Jachmann! – Z czasem dopiero zaczął unikać rówieśników i otoczył się młodzieżą. Bo gdyby tak zabrakło convive'a. jak guzika przy surducie słuchacza?... Piękne to były rozmowy! Zdarzyło się, że Hippel wstał od stołu o ósmej wieczorem.

Ale to raz się tylko zdarzyło.

Po obiedzie jest spacer – zawsze samotny. W szarym surducie, z hiszpańską trzcinką, którą zastąpił później laską, Kant kroczy lipową aleją.

W lipcu 1789 skróciła przechadzkę Rewolucja Francuska. Innym razem zatrzymał się na chwilę i ostrym końcem okutej laski przewracał rozpłaszczone na chodniku niezdarne i nieopierzone jeszcze ciała jaskółcząt. Było to wczesną wiosną i już u schyłku życia. „Gdy zimno wyniszczyło owady – zwierzał się potem – dostrzegłem sporo jaskółczych piskląt na bruku. Zwróciłem oczy ku gniazdu i zrozumiałem, że matki same wyrzuciły część młodych, aby zachować pozostałe przy życiu. Na widok instynktu tak bliskiego inteligencji nie pozostało mi nic innego jak pochylić się w pokorze i wielbić."

W drodze powrotnej, zamyślony, wiązał rozpierzchłe słowa: „...zorganizować zbiorowisko istot rozumnych – choćby to miały być demony... zorganizować, aby stano\viiy społeczeństwo...".

Sformułował tę myśl w gabinecie, w cieniu portretu Rousseau, o godzinie szóstej...

***

G l o s t e r

— A kiedyż wzgórza tego szczyt osiągnę?

E d g a r

— Wspinamy się nań wciąż. Czy nie czujesz, jak ciężko iść nam?

(Król Lear)

... o szóstej, z ćwiartką papieru w ręku, zagłębiony w fotelu na wprost okna Kant patrzy na ruiny zamku królewieckiegó. Sczerniała czerwień murów odbija od zblakłego nieba, po którym płyną bezradne Małe obłoki. Na wzgórzu zamek wydaje się tym wyższy, że rosnące przed oknem topole sięgają szczytami wałów i wydłużają linie wież.

Z wolna gaśnie czerwień murów i zamek rozpływa się jak mgła. Rozwiewają się chmury, topole smukłe j ą coraz bardziej – wreszcie giną. Szarzeje zieleń firanek i zacierają się kontury mebli. Białe ściany gabinetu wchłaniają cienie i kształty. Jeszcze widać portret Rousseau zawieszony nad biurkiem. Teraz już i Rousseau zapada w tężejącą nicość. Gdyby Lampę uchylił drzwi gabinetu – oszalałby: nie ma ruin zamku królewieckiego, nie ma drzew za oknem, nie ma jedwabnej zielonej firanki, nie ma biurka, nie ma białych chudych rąk na poręczy drewnianego fotela, nie ma fotela, nie ma czasu, nie ma przestrzeni – „noc nieprzejrzana, beż dna i czarna".

...A kiedyż wzgórza tego szczyt osiągnę?

Wspinamy się nań wciąż. Czy nie czujesz,

jak ciężko iść nam?... Podejdź, panie!

tutaj jest właśnie szczyt.

Nic nie mów! Jakże strasznie,

zawrotnie rzucać okiem w taką głębię...

...Dłużej już tam patrzeć nie mogę,

Bo mi w głowie się zakręci

i mrok na oczy padnie – i polecę wprost w przepaść.

Z wolna wracają białe kościste dłonie i odnajdują dobrze znaną wygładzoną poręcz. Krzepną wrócone rzeczywistości kontury krzeseł i stołów, zapala się krąg światła nad lichtarzem i tylko zawieszony nad biurkiem portret Rousseau ledwie dostrzegalny, bo zakryty potężnym profilem – cieniem głowy Emanuela Kanta. Blask świec odbity od ram portretu rozsypuje po ścianie złoty pył nad wysokim czołem.

Rozchwiany cień przesuwa się po ścianie i gaśnie w czarnym prostokącie okna. Wysoko, na kantowskim gwiaździstym niebie, srebrzą się przez chwilę krople odległych światów, zanim je przesłoni jedwabna firanka. Ciemny profil płowieje na zielonym płótnie, oddala i pochyla nad książką.

Teraz jest godzina lektury.

Stronice dzieła holenderskiego myśliciela szeleszczą w białych, jakby papierowych, dłoniach: „owady, zamieszkujące czuprynę żebraka, zwykły nazywać swe domostwo globem olbrzymim, a siebie – arcydziełem stworzenia. Aż raz jeden z nich – jakby Fontenelle gatunku— Wskazując na głowę pewnego szlachcica rzekł wolnomyślicielom swego powiatu: nie same jesteśmy w naturze!... cała natura zamieszkała jest także przez wszy..."

Uśmiechnął się z zadowoleniem i zarysował margines książki ostrym, bladym paznokciem. „Większość ludzi rozmija się z celem życia – zanotował. – Trawić... rozmnażać się. Zwierzęta osiągają ten rezultat mniejszym kosztem." Na cóż może się zdać krzywy, pokręcony pień drzewa? I dodał po chwili: aus so krummen Holze, als woraus der Mensch gemacht ist, k&nn nichts gerades gezimmert werden.

Wieczorna mgła płynie po szybach, przenika szczeliny okien i gęstnieje w fałdach firanki. Cienie plączą się po ścianach, rozwiewają, krzyżują i ciemnieją. Cienie nasiąkają złotem ram, zielenią jedwabiu i wiśniowym połyskiem biurka. Cienie suną po lśniącej posadzce, pełzną po ćwiartkach papieru, sięgają dłoni, obrzeżają ciemnym konturem suche palce, tężeją w oczodołach, leżą na zapadłych policzkach i znaczą czernią linię ust.

O dziesiątej Kant wchodzi do zimnej sypialni o wiecznie przesłoniętych oknach. Rozbiera się „według metody" i „według metody" starannie owija się w brunatną kołdrę jak w kokon. Za chwilę zaśnie. Wtedy z kokona wyfrunie ogromna ćma i chwiejnym lotem okrąży głowę.

Jutro Kant zapisze w notesie: „wystrzegać się złych snów".

II

Niewielu chyba filozofów znalazło tylu biografów, a żaden z pewnością nie prowadził życia równie bezbarwnego i systematycznego. Pociągały zapewne historyków dzieje myśli, rozwój konstrukcji pojęciowej wydźwigniętej jak by ex ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin