Czechowicz Józef wybór poezji.rtf

(136 KB) Pobierz
Józef Czechowicz

Józef Czechowicz

Wybór poezji

 

KAMIEŃ [1927]

 

INWOKACJA

 

Liczę 22 piętra

Liczę 22 lata

Jest nas dwudziestu dwóch

 

Człowiek to transformator

A przecież można liczyć miesiące albo dnie

Ileż wtedy sobowtórów ma staruszka w pince-nez

Nieskończony jest przemian ruch

 

Przez pince-nez widać w błękicie żonglowanie

Z rzadka piłka upada na tenisowy kort

Ręce ciągle zajęte planet podbijaniem

W pikowej bluzce córka komunisty

W jedwabnej koszuli lord

Dysonansowych dystych

 

To nie jedno to zawsze to wszędzie

Wielka wielość nieskończoność Cyfr

To co było to co jest to co będzie

W matematyce ma leitmotiv

 

Mam dopiero 22 lata

Znam dopiero 22 piętra

Znam zaledwie dwadzieścia dwoje warg

Zapomniałem miliardy o swej dumie pamiętem

Nieść się wysoko jak maszt wśród latań

Przez dnie przez gwar przez targ

 

PĘDEM

Światło fosforyzujących drzew przepala kościane wieże

drgnęło i potoczył się po płytach samochodów potok

ulicę Złotą ośnieżył

kłębem bębniącym benzynowego dymu zabłękitnił na złoto

 

W rozwiewaniu się welonów i grzyw

widać jasno że maszyna pieści

krajobrazy się rwą

lecieliśmy przez czarne mokre miasto

naraz błysło przedmieście

wachlarze kratkowanych niw

 

Chrzęści żywioł pszeniczny

każdy kłos inny

jednak na wszystkich polach starej ziemi

tysiącami się znajdą jednakowe

co rok takie same ma Reims i Przemyśl

a wszystkie złotogłowe

 

Jeden taki zasuszony w kajecie

przy innym kosą przecięty skonał zając

trzeci w brudnych rączkach trzymając

opowiadały mi dzieci

że za plecami skrzydła mają

(opalone ciałka dziewcząt pachniały nad rzeką jak prerie)

teraz mknę bez skrzydeł na białym citroenie

wiatr klaszcze nad mym pędem jak w cyrku galerie

pszenicę pochyla nad ziemię

 

Jeden kłos dwa trzy kłosy

nieskończoności płowe włosy

giną rząd za rzędem

za moim i nieskończoności pędem

 

KONIEC REWOLUCJI

 

Marszczyła się ceglasta woda

przygnębiały ją domy ceglaste

żeglowała czarna łódź niepogoda

nad miastem

 

Dudnił deszcz o deseczki i deszczułki

na dziedzińcach tartaków zaśmieconych wilgotna trocin;)

na niebie było ciemno chmurno jak w zaułku

za niebem było sino

 

Mokro biły pomokłe sztandary

dymy zataczały się na bruku

spitym mglistorudawym pożarem

giędził z parkanów gruby druk

 

Z dalekiej drogi mlask błota

salwy drą zmierzch koło koszar

a przedmieściem

przesuwało siy już w piosence gawrosza

w nieustannych mitraliez terkotach

 

FRONT

 

Ludzie w białych domach mówią to pole chwały

W niedziele chodzą do kościoła i na białe procesje

Ulicami czystymi w słońcu przebiega pies biały

W białym kwitnącym parku Zakochana czyta poezje

 

Ale tutaj nie ma wcale białości

W szarej ziemi rowy pełne brudnych żołnierzy

Dym siny i różowy przechodzi do nas przez rzekę

Nie białe żółte są kości

Armatniego ataku ognisty prąd

Na niebie nieustannie leży

To front

To zstąpienie do piekieł

 

Odcinek 212 i wzgórze 105

We dnie szturmy i strzały

A w nocy przez dym przedzierają się reflektory

Po drutach kolczastych biegają błyski żywe jak rtęć

Wszystko ma wtedy inne kolory

 

Gdy cicho zabłąkana kula wślizgnie się w białe czoło

Znienacka zrobi się biało (nawet na froncie)

Biała niedziela biały park piesek biały

Zatańczą wkoło

 

Pole chwały

 

 

KNAJPA

 

Tłumnie mijały się auta

cętkowane kręgami lamp

wracano z rautu

 

Nagie ramiona w bransoletach pochylały się nad brukiem

równolegle poziomo i w ukos

z gestów dam

wynikało że chcą spędzić wieczór w gabinetach

pić wesoło i długo

 

Błysła zabawa

 

Nie było gwiazd

nie wiadomo było czy noc już schodzi

w czterech jedwabnych ścianach nie ma ulic miast

nikt nie przechodził

Głosy w pijaństwie gasły głaskały się coraz dalej

smukły pan całował ażurowe pantofelki

jedna para tańczyła

spadała komenda pij nalej

z ust panienki w sukience lila

gulgotały nad kieliszkami butelki

 

Nagle zaczęły się przesuwać kąty gabinetu

żeby nie upaść musieli usiąść

czarne nocne okno błądziło ze ściany na ścianę

kwadraty posadzki goniły za daleką metą

wydęte banie portier wirowały nad stołów oceanem

 

Usiedli usnęli

gabinet jak wagon pomknął ku świtowi

głowy pijane odrzucili w tył

żyły im nabrzmiewały krwią i alkoholem

a z niemocy tych głów z gorączki żył

realizuje się fantom-Golem

 

Byłby może zmiażdżył tę gromadę

ale oto

w liryce dalekiego tanga

zaczął warczeć codzienny motor

zmieniło się niebo blade

w jaskrawy prześwietlisty hangar

 

ŚMIERĆ

 

Za ścianą płaczą dzieci

Ona do mnie mówi

Oddycham lodowym kwieciem

Nieznanych równin

 

A tam kołysanki

A tu chust poszum

Nie ma nic gorętszego cichszego od jej głosu

 

Na próżno żyję myślę chodzę tylko przez Progiem

A gdy płynę przez miasto wieś

Szumię lasami kawiarnią bezdrożem teatrem

To ona zawsze jest gdzieś

Za ciszą nocną wiatrem

 

Zgłuszyć nie mogę

 

Nieruchome nad ulicą zachody

Miedziane jak grosz

Gwarzące syrenami samochody

Mury fabryk w nieustannym tętnie

Mądry pociągu bieg

Krzyczą o życiu namiętnie

Nie wierzą że jest brzeg

 

Ja chcę nie wierzyć i nie chce wierzyc mały

                                          Poszarpany kruk

 

Którego psy rozdarły

Śmierć chodzi ona do mnie mówi szeptem gorącym

Zdaje się że z obrazu złotego dna wychodzi Bóg

Schyla się nade mną umarłym i krukiem zdychającym

 

Na rzęsach wstydliwa łza

Widzę w niej świat gliniany jak skarbonka

Nachodzi na mnie lodowa łąka

To już nie ja

 

I ciebie kruku nie ma

(może nikogo nie ma za złotym tłem)

zawiły schemat

 

PRZEMIANY

 

Żyjesz i jesteś meteorem

lata całe tętni ciepła krew

rytmy wystukuje maleńki w piersiach motorek

od mózgu biegnie do ręki drucik nie nerw

 

Jak na mechanizm przystało

myśli masz ryte z metalu

krążą po dziwnych kółkach (nigdy nie wyjdą z tych kółek)

jesteś system mechanicznie doskonały

i nagle się coś zepsuło

 

Oto płaczesz

po kątach trudno znaleźć przeszły tydzień

linie proste falują - zamiast kwadratów romby

w każdym głosie słychać w całym bezwstydzie

Ostatecznego Dnia trąby

 

Otworzyły się oczy niebieskie

widzą razem witrynę sklepową i Sąd

przenika się nawzajem tłum - archanioły i ludzie

chmurne morze faluje przez ląd

ulicami skroś tramwaje w poprzek

suną mgliste rydwany

pod mostami różowe błyskawice choć grudzień

Otworzyły się oczy niebieskie

widzisz siebie - marynarza w Azji

a zarazem 3-letniego 5-letniego chłopca

na warszawskim podwórku

i siebie przed maturą w gimnazjum

namnożyło się tych postaci stoją ogromnym tłumem

a wszystko to ty

nie możesz tego objąć szlifowanym w żelazie rozumem

 

Myśli proste falują światy zaćmiewa wichura

gdzie wiatr dmie - gasną latarnie

trąba w ciemności ponura

i wołasz

WŁADYKO PRZYGARNIJ

 

Otóż i jesteś umarły

w mechanizmie poruszają się kółka ale nie te

przez zepsucie się małej sprężynki

spadłeś piękny meteorze

na zupełnie inną planetę

 

NA WSI

 

Siano pachnie snem

Siano pachniało w dawnych snach

Popołudnia wiejskie grzeją żytem

Słońce dzwoni w rzekę z rozbłyskanych blach

Życie- pola- złotolite

 

Wieczorem przez niebo pomost

Wieczór i nieszpór

Mleczne krowy wracają do domostw

Przeżuwać nad korytem pełnym zmierzchu

 

Nocami spod ramion krzyżów na rozdrogach

Sypie się gwiazd błekitne próchno

Chmurki siedzą przed progiem w murawie

To kule białego puchu

Dmuchawiec

 

Księżyc idzie srebrne chusty prać

Świerszczyki świergocą w stogach

Czegóż się bać

 

Przecież siano pachnie snem

A ukryta w nim melodia kantyczki

Tuli do mnie dziecięce policzki

Chroni przed złem

 

PIOSENKA ZE ŁZAMI

 

Kołysanki

z dalekich okien zmarszczki blasków złotych

na ścianie

próżno tam dosięgać rączką

w dużej książce malowanki

zimowych dni narkotyk

 

Słowa z żalu

taka piosenka co się w niebo wsączy

ja jednak wierzę

oddaję się wszystkim falom

niech mnie daleko niosą niech nikt nie stoi przy sterze

kołysanki takt ostatni się skończy

w straszliwych burz gwałtowności

 

Piosenko czemu mnie sprzedajesz

ze słów i pamiętania niemoc

był łańcuch - jam go nie rozciął

nie mogłem siebie przemóc

 

O NIEBIE

 

Nie słychać już biegnących baranków

wilgotne obłoki poszły do innych poranków

a pustej hali nieba opada pył niebieski

filtruje się przez drutów przerwy i kreski

południe przysypuje się suche i szorstkie

nad sylwetkami aeroplanów i chłodem fabrycznych dzielnic

 

Warto śpiewać jego chwałę jest nasze i zamorskie

tak bardzo piękne gdy śmiga przez nie śmiały pion komina cegielni

a razem

nad dalekimi lasami dzwoni błękitnym żelazem

pierwotne i olbrzymie

gdy stanąwszy u białego miasta napełnia się dymem

gdy wie że jest dnia chlebem

warto śpiewać jego chwałę

Południe jest jasno jednakowe

popołudnie wygina swą powałę opada kruszynami tynku

za dni dziecinnych wyginała mi się nad samą głowę

i wtedy szeptał do mnie stamtąd ktoś mój synku

 

AMPUŁKI

 

Nad pogrzebem balkony chorągwie i trumna

w chmurze samolot

w porównaniu z człowiekiem który to zrozumiał

lokomotywa ekspresu - nie kolos

we wsiach młocarnie nie dziwią krów

piosnka kabaretu od płotu do płotu

jedyna rzeczywistość udręczeń ma coś ze snów

każdy nie wierzyć jest gotów

 

Reklama ryczy za reklamą

sygnał świeci do sygnału

z ostrych gwizdawek i kłębów pary wzlotu

znać tempo życia wciąż to samo

mimo szybkości obrotów

kilkadziesiąt milionów łańcuchów

ciągnie świat pomału

wiadomo że nie ma prawieczystej jedni no i duchów

w niezliczone dla oka strony

rozpełza się życia proces

wszędzie miliony biliony tryliony

straszliwe noce

 

Nory wilgną od płaczu nędzy

w kawiarniach małej mieścinie na froncie

tryska uśmiechami literatura

w pałacu zielony stolik stosy pieniędzy

 

Gdybym to mógł zamącić

już bym był górą

Patrzcie

za zamkniętymi drzwiami

może naprawdę kolorowe drogi się palą

dlaczegóżby wszystko co jest

nie mogło się zmienić wraz z nami

w świętość zapach ampułki Graala

 

WE CZTERECH

 

Rozwija się dróg gwiezdnych rulon

Ziemia się toczy za Zwierzem

Jak przetrwać noce cwałujące do bólu

Dni fabrykę huczącą jak przeżyć

 

Na beton mlecznych szlaków się wzbić

Jednym pływackim rzutem ramion

I już stopy biegnące po łące nieba

Trawę gwiazd łamią

 

Jest nas czterech na starcie

Jest nas czterech na złotej linii komety

Jest nas czterech (to ja jestem czwarty)

Jest nas czterech celujących do mety

 

Wprzód!

 

Podrywają się grzbiety wygięte

Głowy biegną rozkrzyczane przed ciałem

Bieg smaga nagich jak prętem

Gdzie radość gdzie żałość

 

W locie

Zdeptały wszechświat stopy nasze

W wichurze migających czerni i rozzłoceń

W kurzawie

Runęły groby i ołtarze

 

Tak ogromny jest lot ku sławie

 

Jest nas czterech rzuconych jak globy

Jest nas czterech

Jest nas czterech pijanych sobą

Jest nas czterech

 

W wonnych snujących się dymach biegnie Konrad

Gronami wina potrząsa tyrs wyciąga przed siebie

Niesie go mądrość ostatnia radość stara i mądra

Winem przez wino na winie po niebie

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin