Herbert Zbigniew Siena.doc

(185 KB) Pobierz
BARBARZYŃCA W OGRODZIE

Zbigniew Herbert, Barbarzyńca w ogrodzie, Wrocław 1995. [Siena]

Zbigniew Herbert, Barbarzyńca w ogrodzie, Wrocław 1995

Siena

Konstantemu, Jeleńskiemu — Aleksandryjczykowi

1.

Z okien mego pokoju w hoteliku – „Pod Trzema Dziewuszkami" („Tre Donzelle")[1] widok na Sienę ogranicza się do ciemnych oficyn, kota na parapecie i świeżo wywieszonej galerii bielizny. Wychodzę na miasto wcześnie, aby przekonać się, czy rację miał Suarez, który napisał, że rankiem Siena pachnie bukszpanem. Niestety. Pachnie ekskrementami samochodów. Szkoda, że nie ma konserwatorów woni. Cóż by to była za przyjemność w Sienie, najbardziej średniowiecznym mieście włoskim, przechadzać się w chmurze Trecenta.

Jeśli kogoś bogowie uchronili od wycieczek, jeśli ma za mało pieniędzy lub za dużo charakteru, aby wynająć się przewodnikom, pierwsze godziny w nowym mieście należy poświęcić na łażenie według zasady: prosto, potem trzecia na lewo, znów prosto i trzecia w prawo. Można też jak sierpem rzucił. Systemów jest wiele i wszystkie dobre.

Uliczka, którą idę, jest wąska, bystro spada, potem raptownie pnie się w górę. Kamienny przeskok, chwila równowagi i znów ostry spadek. Łażę przeszło pół godziny i jeszcze nie natrafiłem na żaden zabytek.

Siena jest miastem trudnym. Słusznie porównywano ją do tworów przyrody — meduzy albo gwiazdy. Plan ulic nie ma nic wspólnego z „nowoczesną" monotonią i tyranią kąta prostego.

Plac ratuszowy (jeśli tak można postponować siedzibę rządu), zwany ii Campo, ma kształt organiczny — przypomina wklęsłą stronę muszli. Jest to na pewno jeden z najpiękniejszych placów na świecie, niepodobny do żadnego innego i dlatego trudny do opisania. Otaczają go półkolem pałace i domy, a czerwień starych cegieł ma kolor zbladłej purpury. Ratusz składa się z trzech doskonale zharmonizowanych brył, przy czym część środkowa jest o piętro wyższa. Jest surowy i sprawiałby wrażenie twierdzy, gdyby nie bardzo muzyczny rytm gotyckich okien z dwiema białymi kolumienkami. Wieża jest wysoka[2], biała na szczycie jak kwiat, tak że wokół niej niebo nabiega błękitną krwią. Kiedy słońce jest za ratuszem na

Piazza del Mercato, po ii Campo przesuwa się ogromny cień jak wskazówka zegara. Wieżę nazywa się poufale Mangia, od imienia średniowiecznego dzwonnika, którego potem zastąpił dzwonnik mechaniczny. Z jej szczytu można patrzeć na miasto okiem jaskółki i historyka.

W czasach arystokratycznych możne rody szukały koligacji z mistycznymi bohaterami, potem gust ten przejęły demokratyczne miasta wymyślając sobie znakomitych założycieli. Bujna wyobraźnia kazała sieneńczykom wywodzić się od Seniusza, jednego z synów Remusa, który miał się tu schronić przed gniewem swego stryja, założyciela Rzymu. Tej legendzie zawdzięcza Siena symbol — wilczycę. Sztandar miejski bolzana jest czarno-biały, przy czym te kolory heraldyczne utrafiły w samo sedno wybuchowego temperamentu sieneńczyków i ich pełnego sprzeczności charakteru.

Ponieważ w okolicznej ziemi nie ma zabytków etruskich, sądzi się, że miasto założone było około 30 roku przed Chrystusem jako kolonia rzymska. Rządzone w czasie średniowiecza przez Longobardów i Franków, rosło dzięki biskupom, potem obywatelom miejskim, którzy podjęli zrazu nieśmiałą, a potem coraz bardziej otwartą walkę przeciw feudalnym potomkom najeźdźców zamkniętych w sępich toskańskich gniazdach, owych Monte Amata, Santa Fiore, Campagnatico. Byli to groźni łupieżcy i nic dziwnego, że jednemu z nich, Omberto, z rodu Aldobrandeschich, każe Dante jęczeć w głębi czyśćcowych czeluści.

Rozwój gmin miejskich jest tak szybki, że już w XIII wieku podesta sieneński ośmiela się grozić potężnemu przedstawicielowi rodziny Ar dengeschich, że jeśli nie zaniecha gwałtów, każe go trzymać na rynku, przywiązanego do łańcucha jak psa rzeźniczego.

Myliłby się jednak, kto by sądził, że rzeczpospolita sieneńska była wcieleniem ideałów demokratycznych. Żywioł artystyczny miał potężne wpływy i, rzecz prawie nie spotykana, „milites et mercatores sienenses" byli pochodzenia arystokratycznego. Tacy Tolomei z toskańską megalomanią wywodzili się od Ptolemeusza. W istocie potężne rody mieszczańskie: Buonsignori, Cacciaconti, Sąuarcialupi, pochodziły od najeźdźców germańskich. Głowy uwolnione od ucisku hełmu okazały się tęgie w rachunkach, a spiż rycerzy zamieniony został na metale szlachetne bankierów. Ci eks-wojskowi kupcy przedsiębrali dalekie wyprawy po całej Europie, a w dziedzinie handlu srebrem potrafili pokonać nawet Żydów. Stali się bankierami papieży. Przynosiło to dobry procent, a także cenne sankcje kościelne przeciwko opornym dłużnikom.

Była zatem Siena po stronie papieży? Nie. I żeby to wyjaśnić, trzeba sięgnąć do historii. Walka gwelfów z gibelinami oczywiście.

Zrazu (w XII wieku) nazwa ta oznaczała dwa niemieckie stronnictwa polityczne: gwelfowie skupieni byli wokół książąt Saksonii i Bawarii, gibelini natomiast popierali Hohenstaufów. Spór zaniesiony do Italii zachował nazwę, ale zmienił treść. Z lokalnych rozgrywek przemienił się w problem uniwersalny, znany w historii jako walka papiestwa z cesarstwem.

Z początku XII wieku Siena stanęła twarzą w twarz ze swoim przeznaczeniem. Miała do wyboru albo uległość, albo trudną niepodległość.

Głównym jej wrogiem stała się Florencja, co tłumaczą nie tylko zawiłości historii, ale i położenie geopolityczne. Odtąd oba miasta będą się nienawidzić, „z wyrafinowaną namiętnością walczyć mieczem i słowem, nękać się w nowelach, legendach i poezji". Mapa mówi o tym, że tak musiało być. Miasto wilczycy zagradza Florencji via Francigena, najkrótszą drogę do Rzymu. Oba miasta walczą o dostęp do morza. Dla potężnej Florencji i potężnej Sieny nie było miejsca w Toskanii.

Jeden z historyków słusznie mówi, że fakt, iż Florencja była oficjalnie po stronie gwelfów, sprawił, że Siena była oficjalnie gibelińska. Ale jest to tylko takie szkolarskie rozróżnienie. W istocie nazwy partii średniowiecznych są tak samo mylące, jak nazwy partii współczesnych. Gwelfowska Florencja często uczestniczyła w antypapieskich ligach, a bankierzy sieneńscy nie mogli być zbyt serio gibelinami, bowiem łączyły ich z Rzymem złote nici interesów. Skoro tylko zauważono w Sienie zamach na niepodległość ze strony Karola IV, z pozoru sprzymierzeńca, dostał on szybko po swoim najjaśniejszym cesarskim nosie.

Poza tym w obu antagonistycznych miastach byli zwolennicy i gwelfów, i gibelinów, a wreszcie słowa te często oznaczały tradycyjnych adwersarzy: Montecchich i Capulettich, którzy z pokolenia w pokolenie bombardowali swoje ogrody kamieniami, zausznikom przeciwników obcinali uszy i w ciemnym zaułku uciszali sztyletem serca krewnych śmiertelnego wroga.

Historia zewnętrzna każdego państwa (a polis włoskie było państwem) jest daleko bardziej zrozumiała i logiczna niż historia wewnętrzna i gdy się ją teraz studiuje, przypomina wnętrze starego zegara nie bijącego od stuleci. Sieneńska machina władzy była istotnie skomplikowana i zmieniała się poważnie w ciągu wieków. Trwające do 1287 roku rządy Dwudziestu Czterech były wyrazem chwiejnej równowagi sił społecznych, wahających się od timokracji do demokracji.

Rada, czyli Signoria, wybierana na krótko, spełniała funkcje ministrów i składała się po połowie z milites i przedstawicieli partii ludowej. Nie było to równoznaczne z podziałem klasowym, bo od kiedy powstało słowo lud, zawsze znajdowali się tacy, co to wprawdzie z niego nie pochodzili, ale uważali, że najlepiej potrafią formułować jego istotne interesy i aspiracje.

Consiglio Generale delia Campagna, czyli parlament, tworzyło trzystu najznakomitszych osiadłych obywateli, i oni właśnie wybierali co dwa miesiące rząd, czyli Signorię, oraz podestę, którego strzeżono, jak leciwy skąpiec strzeże młodej żony. Podesta — najwyższy urzędnik państwa (coś tak jak król w monarchii konstytucyjnej, a więc raczej godność niż urząd), był zwykle cudzoziemcem. Wybierany na okres jednego roku był ograniczony mnóstwem przesadnych przepisów, krępujących je 81 go ruchy, co miało udaremnić ewentualne sięgnięcie po władzę absolutną. Administracja finansowa, zwana Biccherna, i administracja ceł, Gabella, oddane zostały w ręce ojców zakonnych z San Galgano i Servi di Maria, lepiej bowiem, gdy złotem opiekują się ci, którzy ślubowali ubóstwo.

4 września 1260 roku Siena przeżywała swój największy dzień w historii. Potężna, licząca podobno trzydzieści tysięcy ludzi, armia Florencji została rozgromiona w pobliżu murów miasta wilczycy pod Monteaperti, „che fece lłArbia colorata in rosso". Rzeka spłynęła krwią — mówi poeta. Relacji o przebiegu bitwy jest wiele i są oczywiście sprzeczne, ale prawdę mówiąc chaos każdej bitwy porządkują post factum generałowie, politycy i kronikarze, w czym przejawia się piękna ludzka tęsknota do układów rozumnych i przyczynowego wyjaśnienia zdarzeń ciemnych z samej swojej istoty. W Sienie biły wszystkie dzwony. Nad pobojowiskiem unosiły się chmury kruków i sępów. Miasto obchodziły procesje, a dumna flaga Florencji wlokła się w błocie, przywiązana do ogona osła. Nocą sieneńczycy śnili słodko Florencję w gruzach.

Ale wkrótce los odwraca się od miasta wilczycy. Śmierć Manfreda, ostatniego z Hohenstaufów, który przysłał Sienie na pomoc swoich okrutnych jasnowłosych jeźdźców, oznaczała klęskę gibelinów w całej Italii. Klęską ekonomiczną dla sieneńczyków stała się zawrotna kariera złotego florena.

W mieście tak wiernym idei cesarskiej nastąpił przewrót i po rządach Dwudziestu Czterech nastąpiły rządy Noveschit czyli Dziewięciu, wybranych spośród dobrych kupców, należących do partii gwelfów. Od roku 1287, przez blisko siedemdziesiąt lat panował ten rząd, kupiecki w każdym calu, nieawanturniczy, skrzętny, dbający o pokój. Kupiono istotnie bardzo dużo. W tym czasie powstała katedra, Duccio maluje Wielką Maestę, zaś Ambrogio Lorenzetti w wielkim fresku opowiada o słodyczy życia pod dobrymi rządami.

Walki wewnętrzne jednak trwają nadal. Zwaśnionych godzi czarna śmierć. Ogromna epidemia, która jak płomień przeszła przez całą Europę zabierając trzecią część jej mieszkańców. Zaraza wybuchła w roku 1348. Rzuciła złowrogi cień na rozkwitającą cywilizację. Historycy sztuki sieneńskiej dzielą malarstwo na okres przed i po epidemii. „Powstała luka, hiatus w historii. Wszędzie budowle zostały zatrzymane w pełnym rozwoju". Inny badacz dorzuca: „Wielka epoka katedr i wypraw krzyżowych zakończyła się gniciem i zgrozą".

„...Jedni umierali z braku opieki, inni — mimo najstaranniejszej opieki. Obojętne też było, czy ktoś miał konstytucję fizyczną silną czy słabą; wszystkich kosiła ta zaraza na równi, nawet tych, których leczono wszystkimi środkami. Najgorszą zaś rzeczą w tym nieszczęściu była depresja psychiczna, występująca u każdego, kto poczuł się chory — tracił bowiem nadzieję i poddawał się chorobie pozbawiony odporności... Ludzie umierali w zupełnym chaosie, trupy leżały stosami, chorzy tarzali się po ulicach i wokół źródeł na pół żywi z pragnienia... Kiedy zaś zło szalało z ogromną siłą, a nikt nie wiedział, co będzie dalej, zaczęto lekceważyć na równi prawa boskie i ludzkie. Odrzucono wszystkie zwyczaje pogrzebowe, których się dawniej trzymano; każdy grzebał trupy, jak mógł..."

Nie jest to fragment włoskich kronik, ale urywek z Wojny peloponeskiej. Słowa Tukidydesa malują jednak równie dobrze grozę epidemii w Sienie, która zabrała miastu trzy czwarte ludności.

Upadek rządu "Dziewięciu pogłębił anarchię najbardziej szalonego z miast toskańskich, nad którym wisiała nieustanna groza napadów potężnych kondotierów, takich, jak siejący grozę John Hawkwood, alias Acuto.

Gwałtowne i częste zmiany rządów powodują zwykle — i tak było w Sienie — powstawanie licznych i skłóconych partii politycznych. Stronnictwo zwycięskie wypędzało zwykle z miasta stronników pokonanej frakcji. Tysiące emigrantów politycznych, zwanych fuorusciti, ądziło jak Dante po całej Italii.

Emigracja konserwuje koncepcje polityczne i ze zdumieniem wyczytać można, że Pandolfo Petrucci, tyran rodzimego chowu, któremu Siena zawdzięcza ostatni okres stabilizacji, był zwolennikiem partii Noveschi w sto lat po wygnaniu jej z miasta.

Wraz z grupą emigrantów Pandolfo zdobywa Sienę i utrwala w niej swoją pozycję jedynowładcy, U Magnifico. Historycy różnie go oceniają. Podobał się bardzo Machiayellemu, bo kochał ojczyznę, był roztropny, przebiegły, a sztyletu i trucizny używał jak lekarstwa, to znaczy w miarę potrzeby. Udało mu się na chwilę zatrzymać karuzelę frakcji. Potrafił też ponosić klęski: był na krótkim wygnaniu za sprawą swego śmiertelnego wroga, Cezara Borgii. W czasie piętnastoletniego panowania nieustannie lawirował między papiestwem, florentyńczykami i Francuzami. Czy był wielki? Rzecz jasna, nie mógł mierzyć się z Medyceuszami. To był Magnifico na miarę sieneńską. W tym mieście zegary nieubłaganie biły: będziesz prowincją.

Medyceuszom także nie dorównał w tym, że potomków miał nieszczególnych i nic nie wyszło z dziedziczenia tyranii, bo synale mieli małe głowy, a poza tym byli to chutliwi gwałtownicy.

Chociaż wiek XVI zaczął się dla miasta wilczycy dobrze (Pandolfo Petrucci umarł dopiero w roku 1512), agonia Sieny była nieunikniona. Tym razem skłonności do cesarzy nie wyszły republice na zdrowie. Karol V, król hiszpański, korzystając z zamieszek wewnętrznych, w celu niby to godzenia stronnictw opanowuje miasto, osadza tam namiestnika i, o zgrozo, buduje w obrębie murów twierdzę dla hiszpańskiego garnizonu. Sieneńczykoni udaje się z pomocą Francuzów przepędzić Hiszpanów, ale miasto popada w stan oblężenia. Historia niepodległej republiki wkracza w ostatnią, końcową fazę.

Do bram miejskich zbliża się armia florencka, wzmocniona przez okrutnych Hiszpanów, budzących powszechne przerażenie. Okoliczne wsie są spalone, a drzewa pełne wisielców. W mieście zamyka się messer Blaise de Montluc, barwna figura, z urodzenia Gaskończyk, z wyboru sieneńczyk, strojniś, zabijaka i kobieciarz.

Oblężenie trwa od początku 1554 aż do wiosny 1555 roku. Obrona, mimo powszechnego głodu, była bohaterska i trwała nawet wtedy, gdy marszałek Strozzi, kierujący ruchem wojsk francuskich, wspierających Sienę, został rozgromiony. W walce brały udział także kobiety. Chociaż jedzono już tylko szczury i myszy, urządzono jednak huczny karnawał. Siena umierała z fantazją. Wreszcie 2 kwietnia podpisano kapitulację. Dość honorową zresztą, bo zawierającą klauzulę, że ci, którzy nie chcą pogodzić się z nową władzą, mogą wyjść z miasta. Rozpoczął się exodus — długi szereg co znakomitszych obywateli, wozy z dobytkiem, a na końcu, przy dźwiękach bębnów i z rozwiniętymi sztandarami, obrońcy. Montluc wołał w uniesieniu: „Vous etes dignes d'une immortelle louange". Tak mówi się nad trumną.

Tego wszystkiego z wieży nie widać. Ale ratusz jest taki sam jak wtedy, gdy urzędowali tam Noveschi; ta sama biało-czarna katedra, kościoły, dzwonnice, pałace jak wielkie ciemne kamienie, w powodzi spiętrzonych domów, sieć wąskich ulic, oplątujących trzy wzgórza i zagęszczających się wokół ii Campo jak zmarszczki wokół oka. Widać także bramy i mur nie opasujący miasta ściśle, ale wiszący na nim jak pas brzuchacza, który bardzo schudł. W czasach świetności Siena liczyła dwa razy więcej mieszkańców niż obecnie. Za murami pejzaż toskański:

...Dymy ognisk pasterskich stoją nieruchomo Nad płomieniem, plastyczne, białe; nie wiadomo, Czy to między pagórki o kolorze śliwy Anioly zeszfy srebrne otrząsać oliwy, Czy...

Jarosław Iwaszkiewicz

W Polsce myślałem, że dawni mistrzowie dalecy byli od rzeczywistości i pejzaż malowali jak dekorację do opery. Tymczasem przedstawiali oni najprawdziwszy krajobraz, tyle że syntetyczny, tzn. podobny do wielu toskańskich widoków, ale przez to chyba jeszcze prawdziwszy. Jest to pejzaż w ruchu, szmaragdowe, trójkątnie ścięte zbocze podchodzi ostro do góry, nagle urywa się i z boku niespodziewanie jak zając wyskakuje łagodny pagórek, zawadzający o stok pokryty krzakami winorośli; na prawo gaj oliwkowy, drzewa srebrne i powykręcane, jakby szalała tam burza; po lewej stronie nieruchome, ciemne pióra cyprysów.

Mezzogiorno — południe. Słońce wysusza ziemię i mąci w głowie. Okna zamykają się z trzaskiem. Znad kamieni unoszą się białe płomyki upału.

Robię szybki bilans, z którego wynika, że stać mnie tylko na kawę i trochę chleba z szynką. Zresztą w południe nie chce się jeść. Wieczorem za to będę mógł urządzić małą rozpustę gastronomiczną.

Do kafejki wchodzi się przez nisko sklepioną, mroczną sień. Zamiast drzwi wiszą sznury drewnianych korali, które za dotknięciem wydają przyjemny szelest. Patron wita mnie tak serdecznie, jakbyśmy razem chodzili do szkoły. Świetna i aromatyczna kawa, która nazywa się cappuccino, wlewa w głowę jasność, a członkom odejmuje zmęczenie. Patron bez przerwy opowiada mi jakąś historię bardzo zawiłą i gęsto przetykaną cyframi. Nie bardzo go rozumiem, ale słucham z lubością, choć być może opowieść dotyczy jego ruiny majątkowej. Trudno jednak dopatrzyć się dramatu za dziecinnym dźwiękiem owych diciotto, cinque cinąuanta, settanta.

Pora wrócić do Palazzo Pubblico, tym razem, aby spenetrować jego wnętrze. Na pierwszym piętrze dwie ogromne sale: Sala del Mappamondo oraz Sala Pokoju albo Dziewięciu. Ściany ich wypełniają najpiękniejsze sieneńskie freski. Autorem tych, które znajdują się w sali del Mappamondo, jest Simone Martini. Na lewo od wejścia Maesta, pierwsze znane nam dzieło Martiniego, który w rodzinnym mieście musiał zrobić błyskotliwą karierę artystyczną, skoro powierzono mu tak odpowiedzialne zadanie, gdy miał zaledwie trzydzieści lat. Dzieło nosi datę: czerwiec 1315 roku. W siedem lat później Martini i jego uczniowie przemalowali Maestę.

Fresk, mimo licznych uszkodzeń, robi ogromne wrażenie. Powstał zaledwie pięć lat po Wielkiej Maescie Duccia, ale jest zupełnie odmienny w stylu. Początek Trecenta to istotnie przylądek epok i stylów. W dziele Martiniego uderza swoboda, z jaką potraktowany został temat, liryczna miękkość gestów. Maria siedzi na gotyckim tronie. Architektura tego tronu jest ażurowa i w niczym nie przypomina potężnych jak żelbetonowe gmachy tronów Duccia czy wczesnego Giotta (choćby tych, które znajdują się w Uffizi). Dwie święte, stojące blisko Marii, mają złożone na piersiach ręce; gest nieco poufałego, ale serdecznego uwielbienia. Postacie aniołów niczym nie przypominają kolorowych posągów, jak wiatr drzewami porusza nimi łagodna linia; te, które klęczą u stóp Marii, ofiarowują jej nie zimne symbole, ale kwiaty, a ona przyjmuje je jak kasztelanka hołdy trubadurów. Nad głowami rozwija się lekki jak pasmo jedwabiu baldachim. Złoto i błękit wyleniały na skutek wilgoci, ale tonacja tego koncertu jest czysta jak dochodzący z daleka dźwięk klawesynu.

Na przeciwległej ścianie znakomity portret konny przedstawiający kondotiera Guido Riccio da Fogliano. Jest tak bardzo różny od Maesty, że różnicę tę zauważyli nawet historycy sztuki. Malowany czternaście lat później, jest jakby zaprzeczeniem lirycznej i nadziemskiej Maesty.

Przez nagą, płową ziemię jedzie na koniu mężczyzna w sile wieku, krępy, o pospolitej twarzy i zaciśniętych energicznie rękach. Na zbroję naciągnięty ma surdut ciemnobeżowy z motywem brązowych trójkątów. Taki sam czaprak okrywa masywnego konia. Jeździec i zwierzę tworzą jedno ciało i, choć jadą stępa, wieje od nich niepospolita siła i energia. Nawet gdyby kroniki milczały o okrucieństwach kondotierów, ten portret byłby wiarygodnym dokumentem.

Pejzaż jest suchy jak klepisko. Żadnego drzewa, żadnej trawki, tylko nagie patyki zasieków i wątłe kwiaty znaków wojennych. Po lewej i prawej stronie fresku na szczytach dwu wzgórz chuda architektura zamków. Ten na lewo to Monte Massi, którego kasztelan zbuntował się przeciwko Sienie. Nie ma wątpliwości, Guido Riccio zgruchocze te mury i rozkruszy wieże.

W Sal...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin