CZeslaw Milosz(1).doc

(74 KB) Pobierz
CZESŁAW MIŁOSZ

CZESŁAW MIŁOSZ

 

 

Trzy zimy, 1936 tom 1

 

 

1.      Bramy arsenału

 

Czułe zwierzęta wierne, milcząc, ze spokojem

Obszar parków śledziły, mrużąc lekko szpary

Swoich oliwnych oczu. Posągi zbierały

Liść kasztanów na głowy i z kamiennym zwojem

Praw dawno przeminionych albo śladem miecza

Szły, oblepione nowych jesieni wawrzynem

Nad wodę, gdzie okręcik papierowy płynął.

Spod ziemi rosło światło, zimny blask przeświecał

Przez sierść czujnie leżących zwierząt pręgowaną,

Przez piwnice budowli zbryzganych dnia pianą

I widać było skrzydła drzew, leżące w dymie.

 

Płomieniu, o płomieniu, muzyki olbrzymie

Rozlegają się, wieczny ruch zamęca gaje

Z rękami związanymi , konno, na lewetach,

Pod nieruchomym wichrem, to na niemych fletach

Dmący, krążą podróżni , mijając się kołem,

Ukazując nawzajem usta mrozem skute ,

Wykrzywione w wołaniu, albo brwi rozprute

Mądrością, albo palce szukające żeru

W piersi odartej z wstążek, sznurów i orderów.

 

Szum burzliwy, huk  fali, fortepianów wianie

Odzywa się z przepaści. Tam , czy stada brzóz

Dzwonią w drobne obłoczki, czy gromady kóz

Białe brody nurzają się z pieszczotliwym dzbanie

Zielonego wawozu, czy może zastawy

Grają strumieniom dolin pogodnej orawy

I jadą pełne wozy,  czy wieczór mając z boku,

A dogasają rżyska, śmiech ludzi, chrzęst kroków?

 

Ogrody lunatyczne, snów głuchych mocarstwa,

Z sercem dobrym przyjmijcie tę, która przychodzi

Ze świata, gdzie wyrasta wszelka piękność żywa.

Chociażby marna była, zebranego garstka

Popiołu, na niedługie jak lot słońca trwanie

Weźcie ją, niech miłość nigdy nie przyzywa.

 

W siną dalekość alej, w połyski pochodów

Dąży, nie znając głębi zamglonych ogrodów,

Młoda kobieta, oczy przesłaniając ręką.

Zwierzęta obracają pyski znad trawników

I brodacz stróż kłusuje na krzywym koniku,

Na złotej strzale niosąc cięciwę napiętą.

Żwir pod stopą, w fałszywej stąpającą ciszy,

Szeleści i kłąb włosów kasztanowych spływa

Z czoła podniesionego jak mała planeta.

Srebro sączy się w usta, lęk rumieńcem ściera

Pierś stężała w dwa sople niespokojnie dyszy,

Blask tnie. Od światła wszystko, co żywe, umiera.

 

Suknie spadną zetlałe, krzak włosów zgoreje

I brzuch goły odsłoni jak koło z mosiądzu

Uda ruchliwe odtąd marzeniem nie rządzą

Nagie i czyste dymią jak rude Pompeje.

 

A jeśli dziecko zrodzi się z tej krwi słowiańskiej,

Patrząc bielmem, łbem ciężkim na stopnie potoczy

I z czworgiem łap w powietrzu w dzień będzie i w nocy

Spać jak koń martwy w runi wypalonych pastwisk.

 

Korowody i wieńce zaplotą się na niej,

Wieczór ciernie cierniste położy na czoło

I takie będzie wieczne burz odpoczywanie,’

Z ręką, sypiącą ziarno garbatym aniołom.

 

Tocząc żółte obręcze, żaglowe okręty

Naładowane wojskiem blaszanych żołnierzy

Niosąc, szli chłopcy z placów, deszczyk padał świeży

I śpiewał ptak, a chmurka na dwoje przecięty

Księżyc wschodził powoli. Oczami mokremi

Jeźdźcy patrzyli prosto na zachód. Psów rody

Goniły się na klombach. Nad złotawe schody

Siadali zakochani. Spokój był na ziemi,

Tylko orkiestra, w zmierzchu zanurzona wrota,

Milkła w drugiej ulicy i na żywopłotach

Stygły krzaki i mimozy kłaniając się nocy.

 

Paryż, 1934

 

Elegia

 

Ni zapomnieniem wiecznym, ani pamiętaniem,

Mgłą gór, ni stolic wrzawą świat nie uspokoi.

Az po latach bojowań krzyż albo i kamień,

I ptak zaśpiewa na nim jak w ruinach troi.

 

Miłość, jadło, napoje towarzyszą w drogach,

Ale nie ku nim bystre zwróciły się oczy.

Ciężkie, senne powieki światłość pali sroga

I czas ostrzega cicho, nim ciało przekroczy.

 

Dobre zwierzęta wierne, ludzie krótkotrwali

Szarpią na próżno ręce skrzepłe w zachwyceniu.

Czyżbyś darmo ciebie tak długo wołali?

 

Paryż, 1935

 

***

Ty silna noc. Do ciebie nie dosięga

Ni płomień ust, ni chmur przejrzystych cień.

Słyszę twój głos po ciemnych snu okręgach

I świecisz tak, jakby nadchodził dzień.

 

Ty jesteś noc. W miłości leżąc z tobą

Odgadłem los i bojów przyszłych zło.

Ominie plebs, a sława przejdzie obok

I pryśnie muzyka jak butem tknięte szkło.

 

Wrogowie mocni są, a ziemia nazbyt wąska

I ty, kochana, jesteś wierna jej.

U ziemskich wód czarnego bzu gałązka,

Wiatrem przygnana z niewiadomych kniej.

Ogromna mądrość, dobroć niekobieca

Jest w twoich kruchych rękach, o Śmiertelna.

I blask poznania na czole prześwieca:

Stulony księżyc, nierozwita pełnia.

 

Wilno, 1934

 

 

 

OBŁOKI

Obłoki, straszne moje obłoki,
jak bije serce, jaki żal i smutek ziemi,
chmury, obłoki białe i milczące,
patrzę na was o świcie oczami łez pełnemi
i wiem, że we mnie pycha, pożądanie
i okrucieństwo, i ziarno pogardy
dla snu martwego splatają posłanie,
a kłamstwa mego najpiękniejsze farby
zakryły prawdę. Wtedy spuszczam oczy
i czuję wicher, co przeze mnie wieje,
palący, suchy. O, jakże wy straszne
jesteście, stróże świata, obłoki! Niech zasnę,
niech litościwa ogarnie mnie noc.

 

 

Roki

 

Wszystko minione, wszystko zapomniane,
tylko na ziemi dym, umarłe chmury,
i nad rzekami z popiołu tlejące
skrzydła i cofa się zatrute słońce,
a potępienia brzask wychodzi z mórz.

Wszystko minione, wszystko zapomniane,
więc pora, żebyś ty powstał i biegł,
chociaż ty nie wiesz, gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że ogień świat pali.

I nienawidzić pora, co kochałeś,
kochać to, co znienawidziłeś,
twarze deptać tych, którzy milczącą
piękność wybrali.

Pustką, aleją, wąwozami niemych
- gdzie wiatr na szepty każdy głos zamienia
albo w sen twardy z odrzuconą głową -
iść. Wtedy... Wtedy wszystko we mnie było
krzykiem i wołaniem. Krzykiem i wołaniem
ruń czarnych wiosen rozdzierała mnie.
Dosyć. Dosyć. Nic się przecie nie śniło.
Nikt nic o tobie nie wie. To wiatr tak w drutach dmie.

Więc pora. Ja tę ziemię tak kochałem,
jak, nie potrafi nikt w lepszej epoce,
kiedy są dni szczęśliwe i pogodne noce,
kiedy pod łukiem powietrza, pod bramą
obłoków, rośnie to wielkie przymierze
wiary i siły.

Teraz ty musisz ciasno oczy mrużyć,
bo góry, miasta i wody się spiętrzą,
to, co przygniecione trwało - naprzód runie,
co naprzód szło - upadnie wstecz.
Tak, tylko ten, co krew od innych miał gorętszą,
Na cwałującym stanie złotym głów tabunie
z krzykiem w dół obróci ostry miecz.

Minione, minione, nikt nie pamięta win,
tylko drzewa jak w niebo rzucone kotwice,
stada spływają z gór, zasłały ulice,
kręcą się szprychy, oplata nas dym.

 

Z wierszy rozproszonych ( 1932-1938)

 

 

 

Strofa

 

Była już jesień. Nad wzgórzami wrzosów,

Nad mglistym lasem, nas jeziorem skał stał

Głos trąbki srebrnej jak o szkło trącanie.

Psy zawodziły goniąc za zwierzyną,

Z leszczyn trzęsionych opadał szum.

Piękność świata nie zdołała przytłumić

I nic nie umiem już jej przeciwstawić.

Tak nam znaczono, żeby piękność sławić

I minąć w blasku którejś z nocnych łun.

W miastach gdzie rankiem wschodzą w szare rzeki

Stadami mosty i płaczą kopyta

I gdzie głębokie na wieżach katedry

Szeleszczą- szliśmy czarem przerażeni.

Dymami dzielnic w słońce wspięta trwała

Jak koń ściągnięte wędzidłem kamieni

Szeroka, piękna, ojczysta i krwawa

Ziemia przez ludzi zdobyta.

 

1933

 

To co pisałem

 

To, co pisałem nagle się wydało

Błazeństwem. Znaleźć nie mogłem wyrazów.

Patrzyłem na świat olbrzymi, tętniący

Z łokciami o kamienną poręcz opartemi.

Płynęły rzeki, pruły chmurę żagle

Mdlały zawody. Wszystkie piękne kraje,

Wszystkie istoty, których pożądałem

Wzeszły na niebo jak wielkie księżyce.

W te lampy dziwne ruchome wpatrzony,

Licząc ich łuki astrologiczne

Szeptałem: świecie, giń, litości, tonę

Żadna na piękność nie wystarczy mowa.

Widziałem w sobie rozległe doliny

I mogłem stopą brązem uskrzydloną

Iść ponad nimi na szczudłach z powietrza.

Ale to gasło noc nieopamiętana.

 

Paryż, 1934

 

 

 

ŚWIAT
(Poema naiwne)


Droga

Tam, gdzie zielona ściele się dolina
I droga, trawą zarosła na poły,
Przez gaj dębowy, co kwitnąć zaczyna,
Dzieci wracają do domu ze szkoły.

W piórniku, który na wskos się otwiera,
Chrobocą kredki wśród okruchów bułki
I grosz miedziany, który każde zbiera
Na powitanie wiosennej kukułki.

Berecik siostry i czapeczka brata
Migają między puszystą krzewiną.
Sójka skrzekocząc po gałęziach lata
I długie chmury nad drzewami płyną.

Już dach czerwony widać za zakrętem.
Przed domem ojciec, wsparty na motyce,
Schyla się, trąca listki rozwinięte
I z grządki całą widzi okolicę.


Furtka

Potem ją całą chmiel gęsty owinie,
Ale tymczasem jest tego koloru,
Co liście lilii wodnych na głębinie
Zrywane w świetle letniego wieczoru.

Sztachety z wierzchu malowane biało:
Białe i ostre, zawsze jak płomyki.
Dziwne, że ptakom to nie przeszkadzało,
Raz nawet usiadł na nich gołąb dziki.

Klamka jest z drzewa, gładka tak jak bywa
Drzewo wytarte ujmowaniem ręką.
Pod klamkę lubi skradać się pokrzywa,
A żółty jaśmin jest tu latarenką.


Ganek

Ganek, na zachód drzwiami obrócony,
Ma duże okna. Słońce tutaj grzeje.
Widok szeroki stąd na wszystkie strony,
Na lasy, wody, pola i aleje.

Kiedy już dęby w zieleń się przybiorą,
A lipa cieniem zakryje pół grzędy,
Świat ginie w dali za niebieską korą,
Pocięty liśćmi w cętkowane zęby.

Tutaj brat z siostrą, nad małym stolikiem
Klęczą rysując wojny i pogonie.
I pomagają różowym językiem
Wielkim okrętom, z których jeden tonie.


Jadalnia

Pokój, gdzie niskie okna, cień brązowy
I gdański zegar milczy w kącie. Niska
Sofa obita skórą, nad nią głowy
Dwóch uśmiechniętych diabłów wyrzeźbione
I miedzianego rondla brzuch połyska.

Na ścianie obraz. Przedstawiona zima:
Między drzewami ślizga się na lodzie
Gromada ludzi, dym idzie z komina
I wrony lecą w pochmurnej pogodzie.

Tuż drugi zegar. Ptak wewnątrz tam siedzi,
Wybiega skrzypiąc i woła trzy razy.
A ledwo zdąży krzyknąć po raz trzeci,
Dymiącą zupę matka bierze z wazy.


Schody

Żółte, skrzypiące i pachnące pastą
Stopnie są wąskie - kto idzie przy ścianie,
Może bucikiem celować spiczasto,
A przy poręczy noga ledwie stanie.

Łeb dzika żyje, ogromny na cieniu.
Najpierw kły tylko, potem się wydłuża
I ryjem wodzi, węsząc, po sklepieniu,
A światło w drżących rozpływa się kurzach.

Matka w dół płomień migotliwy niesie.
Schodzi wysoka, sznurem przepasana.
Jej cień do cienia dziczej głowy pnie się.
Tak z groźnym zwierzem mocuje się sama.


Obrazki

Otwarta książka. Mól rozchwianym lotem
Leci nad mknącym w kurzawie rydwanem.
Dotknięty, spada prósząc pyłem złotym
Na greckie szyki w mieście zdobywanym.

Toczy się rydwan, o kamienne płyty
Uderza głowa, wloką bohatera,
A mól, do karty klaśnięciem przybity,
Na jego ciele, trzepiąc się, umiera.

Tymczasem niebo chmurzy się, grom bije,
Nawy od skały uciekają w morze.
A obok woły gną pod jarzmem szyje
I nagi rolnik grunt na brzegu orze.


Ojciec w bibliotece

Wysokie czoło, a nad nim zwichrzone
Włosy, na które słońce z okna pada.
I ojciec jasną ma z puchu koronę,
Gdy wielką księgę przed sobą rozkłada.

Szata wzorzysta jak na czarodzieju,
Zaklęcia głosem przyciszonym mruczy.
Jakie są dziwy, co w księdze się dzieją,
Dowie się, kogo Bóg czarów nauczy.


Zaklęcia ojca

"O słodki mędrcze, jakimże spokojem
Pogodna mądrość twoja serce darzy!
Kocham cię, jestem we władaniu twojem,
Choć nigdy twojej nie zobaczę twarzy.

Popioły twoje dawno się rozwiały,
Grzechów i szaleństw nikt już nie pamięta.
I już na wieki jesteś doskonały
Jak księga, myślą z nicości wyjęta.

Ty znałeś gorycz i znałeś zwątpienie,
Ale win twoich pamięć zaginęła.
I wiem, dlaczego dzisiaj ciebie cenię:
Mali są ludzie, wielkie są ich dzieła".


Z okna

Za polem, lasem i za drugim polem
Ogromna woda białym lustrem lśni się.
A na niej ziemia złotawym podolem
Nurza się w morzu jak tulipan w misie.

Ojciec powiada, że to Europa.
W dnie jasne całą widać jak na dłoni,
Dymiącą jeszcze po wielu potopach,
Mieszkanie ludzi, psów, kotów i koni.

Miast kolorowych iskrzą się tam wieże,
Jak nitki srebra plotą się strumienie
I gór księżyce, niby gęsie pierze
To tu, to ówdzie zaściełają ziemię.


Ojciec objaśnia

"Tam, gdzie ten promień równiny dotyka
I cień ucieka, jakby biegł naprawdę,
Warszawa stoi, ze wszech stron odkryta,
Miasto niestare, ale bardzo sławne.


Dalej, gdzie z chmurki wiszą deszczu struny,
Pod pagórkami z akacjowym gajem,
To Praha. Nad nią zamek widać cudny,
Wsparty na górze starym obyczajem.

To, co krainę białą pianą dzieli,
To Alpy. Czarność - to są lasy jodły.
Za nimi, w słońca żółtego kąpieli
Italia leży niby talerz modry.

Z pięknych miast, których wznosi się tam wiele,
Rzym rozpoznacie, chrześcijaństwa stolicę,
Po tych okrągłych dachach na kościele,
Czyli świętego Piotra bazylice.

A tam, na północ, za morską zatoką,
Gdzie mgły niebieskiej chwieje się równina,
Paryż chce wieży towarzyszyć krokom
I stado mostów ponad rzeką wspina.

I inne miasta Paryżowi wtórzą
Szkłem ozdobione, okute żelazem.
Ale na dzisiaj byłoby za dużo.
Resztę opowiem kiedyś innym razem".


Przypowieść o maku

Na ziarnku maku stoi mały dom,
Pieski szczekają na księżyc makowy
I nigdy jeszcze tym makowym psom,
Że jest świat większy, nie przyszło do głowy.

Ziemia to ziarnko - naprawdę nie więcej,
A inne ziarnka - planety i gwiazdy.
A choć ich będzie chyba sto tysięcy,
Domek z ogrodem może stać na każdej.

Wszystko w makówce. Mak rośnie w ogrodzie,
Dzieci biegają i mak się kołysze.
A wieczorami, o księżyca wschodzie
Psy gdzieś szczekają, to głośniej, to ciszej.


Przy piwoniach

Piwonie kwitną, białe i różowe,
A w środku każdej, jak w pachnącym dzbanie,
Gromady żuczków prowadzą rozmowę,
Bo kwiat jest dany żuczkom na mieszkanie.

Matka nad klombem z piwoniami staje,
Sięga po jedną i piłatki rozchyla,
I długo patrzy w piwoniowe kraje,
Dla których rokiem bywa jedna chwila.

Potem kwiat puszcza i, co sama myśli,
Głośno i dzieciom, i sobie powtarza.
A wiatr kołysze zielonymi liśćmi
I cętki światła biegają po twarzach.


Wiara

Wiara jest wtedy, kiedy ktoś zobaczy
Listek na wodzie albo kroplę rosy
I wie, że one są - bo są konieczne.
Choćby się oczy zamknęło, marzył...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin