Karol May - Tajny Agent.rtf

(487 KB) Pobierz
Tajny agent

Karol May

 

 

 

Tajny agent

 

Tytuł oryginału: Das Buschgespenst I


W ubogiej krainie

 

Było to w południe, ostatniej soboty przed zapustami.

O pół godziny drogi od wioski Hohenthal, na stromym zboczu, niemal na skraju lasu, znajduje się, wybudowana tam wraz z całą masą ponurych, pokrytych sadzą budynków i wystającym spomiędzy nich dymiącym kominem, kopalnia węgla „Boże Szczęście”.

Właśnie rozległ się głos dzwonu — był to znak, że szychta dobiegła końca. Na wieży wyciągowej uruchomiono maszyny i już wkrótce z czarnej gardzieli wyłoniła się winda i wysiadła z niej grupa umazanych węglem mężczyzn, którzy od północy pracowali głęboko pod ziemią. Teraz na ich miejsce zjeżdżali na dół następni.

Czarni, śmiertelnie zmęczeni ludzie udali się do płatniczego, po swą cotygodniową wypłatę.

Do biura tego urzędnika można było wchodzić tylko pojedynczo. On sam był małomównym, zgorzkniałym człowiekiem, który podsuwał w milczeniu każdemu z wchodzących pieniądze, po czym żegnał go niecierpliwym gestem. Dlatego też wydało się czymś niezwykłym to, że dzisiaj polecił górnikom, aby po odebraniu zapłaty, zaczekali na niego przed budynkiem.

Było przenikliwie zimno, a śnieg, którego warstwa mierzyła już ponad metr wysokości, sypał nadal grubymi płatami. Ludzie trzęśli się więc z zimna, bowiem ich cienkie igrania nie stanowiły dostatecznej ochrony przed mrozem.

Płatniczy kazał na siebie długo czekać, zanim wreszcie wyszedł na zewnątrz.

 Mam wam przekazać w imienia pana barona Wildsteina, — powiedział nie uczyniwszy żadnego wstępu — że odtąd będzie on płacił o dziesięć fenigów mniej za szychtę. Mamy zimę, popyt na węgiel jest wprawdzie duży, ale śnieg sprawił, że drogi są nieprzejezdne, a to utrudnia zbyt, rosną więc w związku z tym koszty produkcji. To wszystko, co miałem wam do powiedzenia.

Ludzie spoglądali na siebie zmieszani i zaskoczeni. Dało się słyszeć szepty i szemrania, aż w kotku któryś z nich, zdaje się, że był to najstarszy pośród górników, przemógł się i zabrał glos.

 Panie płatniczy, — rozpoczął z wahaniem w głosie — to nie jest dobra wiadomość! Wie pan przecież, ile otrzymałem dzisiaj pieniędzy?

 Tak, wiem; sześć marek!

 Sześć marek, za cały tydzień! Sześć marek za siedemdziesiąt dwie godziny pracy pod ziemią! Sześć marek za sześć dwunastogodzinnych szycht z nieustannym narażeniem życia!

 Jeśli ci mało, poszukaj sobie innej roboty!

 To niemożliwe. Wie pan przecież o tym tak samo jak i ja, panie płatniczy. Tutaj mieszkają tylko sami tkacze i górnicy. Do tkania moje oczy są już słabe, a ta kopalnia jest jedyną w całej okolicy. Muszę więc zostać.

 W takim razie przestań narzekać!

 Wcale nie narzekam; myślę tylko o tych ośmiu głowach, które mają teraz wyżyć za moje sześć marek. Panie, głodujemy już od dłuższego czasu, głodujemy i marzniemy. Co z nami będzie?

 Nic mnie to nie obchodzi. Spełniam wyłącznie swój obowiązek. Miałem przekazać wam tylko decyzję pana barona i właśnie to uczyniłem. Kto się z nią nie zgadza, ten oczywiście nie musi już więcej przychodzić. Rąk do pracy nie brakuje.

Po tych słowach odwrócił się i zniknął w budynku. Pognębieni górnicy także zabrali się i grupkami pobrnęli przez śnieg w stronę domów.

Gdzieś po pół godzinie ukazały się przed nimi najpierw niskie, ośnieżone kontury wsi, a potem zaraz ich biedne, pełne gwaru chałupy. Spośród nich wyróżniały się tylko trzy budynki — plebania, gospoda i jeszcze jeden, znajdujący również niedaleko kościoła; nad drzwiami tego drugiego, na marmurowej tablicy błyszczała wypisana złotymi literami sentencja:

 

Pan strzeże domu tego

oraz tych, co tu wchodzą

i stąd wychodzą!

 

Na przybitym zaś do drzwi porcelanowym szyldzie widniał napis: „Seidelmann i Syn”.

Kiedy w kopalni dzwoniono na wieży szybowej na szychtę, także tutaj, we wsi Hohenthal kościelny puszczał w ruch „południowy dzwon”. Był to bardzo stary zwyczaj: wydzwonić godzinę dwunastą w południe, małym dzwonem.

Odgłosom bijącego dzwonu towarzyszył miarowy stukot tkackich krosien, dochodzący już od wczesnego rana z mieszkań tkaczy i przenikający śnieżną zadymkę.

Drzwi jednego z domków otwarły się. Dziewczyna, trzymająca w każdej z rąk konewkę na wodę chciała wyjść na zewnątrz, ale cofnęła się szybko z powrotem, kiedy mocny podmuch wiatru rzucił w jej stronę kłębiącym się tumanem śniegu.

W tej samej chwili z sąsiedniego domu wyskoczył młody chłopak.

 Dziń dobry, Aniołeczku! — krzyknął. — A gdzie to idziesz, do studni?

 Właśnie tam, Edwardzie.

 Przy takiej śnieżycy to nie jest zajęcie dla ciebie. Daj mi konewki!

Zabrał je z jej rąk i ruszył szybko, aby przynieść wodę. Ona zaś cofnęła się znowu za drzwi, zostawiając je wszakże lekko uchylone, tak by móc widzieć Edwarda.

Nazwał ją Aniołeczkiem, co miało związek z imieniem Angelika, które to imię ma przecież z aniołem wiele wspólnego. Angelika liczyła mniej więcej osiemnaście lat i była piękną, pełną świeżości dziewczyną. Nosiła skromne, ale schludne ubranie; czerwoną flanelową suknię, która sięgała jej do połowy łydek i rozpięty nieco z przodu zimowy żakiet. Promienną twarz Angeliki okalały pasma gęstych włosów.

Nie minęło wiele czasu i Edward wrócił z pełnymi konewkami. Dziewczyna otwarła szerzej drzwi.

 Wejdź do środka, Edwardzie! Dzisiaj nie możesz przecież zostawić konewek na zewnątrz!

Wślizgnął się do domu, po czym roztarł zziębnięte dłonie.

 Paskudna pogoda — stwierdził. — Jeśli utrzyma się taka nadal, to nie będziemy mogli wkrótce nawet przejść przez drogę.

 A mimo to przychodzisz tu i pomagasz mi, przynosząc wodę! Dziękuję ci.

Podała mu prawą rękę, którą on serdecznie uścisnął.

 Och, przecież sąsiedzi powinni sobie pomagać!

 Ale ty przerwałeś z tego powodu własną pracę.

 Tylko na kilka minut. Zaraz to nadrobię.

 I to na pewno jest coś pilnego.

 A skąd to wiesz, Aniołeczku?

 Myślisz, że nie słyszałam jak pracowałeś przez całą noc? Młodzieniec przytaknął, a jego ładna, szczera twarz posmutniała.

 To było konieczne, Aniołeczku. Do zmierzchu muszę to ukończyć. Wiesz przecież, że mój ojciec z powodu ciężkiej grypy zdołał w ciągu czternastu dni skończyć tylko jedną sztukę materiału, dlatego mi pozostały do utkania jeszcze trzy.

 Zobaczysz, że się rozchorujesz. Nie powinieneś przesadzać z pilnością. Powiedz mi Edwardzie, dlaczego właściwie musisz mieć tego aż tyle?

 Dlatego, że potrzeba nam dużo pieniędzy. Seidelmann zażądał, aby ojciec natychmiast spłacił pożyczkę jakiej tamten mu udzielił.

 Mój Boże, czy to możliwe? — krzyknęła przerażona dziewczyna. — Przecież Seidelmann jest tak bogaty, że te pieniądze nie są mu do niczego potrzebne!

 Zapewne. Ale co możemy zrobić? Powiedział, że stracił teraz bardzo dużo w interesach i musi bez uprzedzenia ściągnąć wszystkie należności, które ma u dłużników.

 W to nie uwierzę. Zdaje się, że chodzi mu o coś innego.

Nagły rumieniec oblał twarz Edwarda.

 To całkiem możliwe — odparł, starając się ukryć zmieszanie. — Myślę jednak, że dowiem się prawdy.

 Teraz? — spytała w napięciu Angelika.

 Teraz nie, innym razem! A ty musisz przecież zająć się robieniem obiadu.

 Ależ nie, wszystko już gotowe! Skończyłam przyrządzać ulubione danie ojca, kluski z jarzynami i wędzonką. A co wy będziecie dzisiaj mieli?

Edward poczerwieniał jeszcze bardziej niż przedtem i aby nie dać tego po sobie poznać odwrócił się w bok.

 Naprawdę nie wiem. Jeśli zabieram się do tak pilnej roboty, to nawet nie mam czasu, aby zważać na to, co matka gotuje. Ale zaraz będę wiedział. Bądź zdrowa. Aniołeczku!

 Bądź zdrów! Przyjdziesz do nas wieczorem?

 Tak, przyjdę.

I Edward wyskoczył szybko na zewnątrz, wprost w objęcia śnieżycy.

Domek, ku któremu ruszył żwawo był jeszcze mniejszy niż ten należący do rodziców Angeliki. Składał się z glinianej, zniszczonej sieni, gdzie po jej prawej stronie znajdowała się spiżarnia oraz obórka dla kóz, po lewej zaś izba mieszkalna. Ta miała tylko dwa okna, a przed jednym z nich stało tkackie krosno. Akurat kiedy Edward wszedł do izby usłyszał jak jego matka mówiła:

 Chodź ojcze, wstań z krzesła! Będziemy jedli!

Powoli i z trudem przyszło pochylonemu i posiwiałemu przedwcześnie od biedy i kłopotów tkaczowi usłuchać wezwania swej, również siwowłosej już żony.

Słowa te wywołały także poruszenie w najróżniejszych kątach i zakamarkach izby. Pięcioro dzieci, nie licząc Edwarda, ruszyło aby zająć miejsca przy wyszorowanym do białości stole, na którym matka postawiła właśnie misę kartofli.

Dopiero kiedy mężczyzna usiadł, był to znak do rozpoczęcia posiłku. Dzieci zabrały się do jedzenia z łapczywością, jakby na stole znajdował się nie lada jaki przysmak, a przecież była to tylko misa ziemniaków w łupinach, a do tego nic więcej prócz soli, którą matka przyprażyła na brązowo dla dodania jej specjalnego smaku.

Nagle drzwi do izby otworzyły się i do środka wszedł stary, wysuszony człowieczek.

 Dzień dobry, kumie Hauser! — powiedział na powitanie gość, starając się przy tym powstrzymać atak kaszlu. — O. co to, zdaje się, że macie teraz obiad? W takim razie nie chcę przeszkadzać. Przyjdę innym razem.

 Zostań! — zatrzymał go Hauser. — Siądź sobie tam na stołku! Nam nie przeszkadzasz.

Stary przykucnął koło pieca i pomacał kafle.

 Oj, oj! — mruknął. — Zgasło już!

 Kum chciałby się ogrzać — powiedział tkacz do żony. — Przyłóż jeszcze do pieca, matko!

Kobieta zafrasowała się.

 Węgiel się skończył, ojcze.

 To dorzuć drew!

 Drewna też już nie ma. Ledwie go wystarczyło, aby ugotować ziemniaki.

 A ile masz jeszcze pieniędzy?

 Dziesięć fenigów!

 Każesz więc później pójść i kupić za to węgla! Czy jadłeś już coś, kumie?

Stary potrząsnął głową i spojrzał wymownie w stronę misy, która pustoszała w oczach.

 Dzisiaj jeszcze nie. Byłem, hm, byłem u pana Seidelmanna i chciałem go spytać, czy, no tego… ale on niczego nie dał.

 Usiądź więc z nami i częstuj się!

Człowieczkowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Za to teraz zamiast szesnastu, już osiemnaście rąk zajmowało się opróżnianiem zawartości misy.

Po skończonym posiłku gość wyciągnął ku gospodarzowi swą wychudłą prawicę.

 Wielkie dzięki, kumie! Gdybyś wiedział ile dla mnie zrobiłeś. Wcześniej powiedziałem, że dzisiaj jeszcze nic nie jadłem. Teraz jednak mogę ci wyznać, że od przedwczoraj nie miałem w ustach ani kęsa.

 Dobry Boże! — krzyknął Hauser. — Matko, ukrój mu jeszcze kawałek chleba!

Żona tkacza chrząknęła zmieszana.

 Chleb też się skończył, ojcze.

 Czy naprawdę nie zostało już ani trochę?

 Ani okruszynki!

Hauser rzucił żonie tylko jedno spojrzenie, a ona zrozumiała go natychmiast. Nałożyła chustę i dokądś wyszła. Po chwili była już z powrotem. Pobiegła do piekarza i przeznaczone na węgiel dziesięć fenigów wydała na kawałek chleba.

Stary był tak wzruszony, że aż w oczach stanęły mu łzy. — Bóg wam zapłać! Ale nie mogę tego przyjąć. Wasze dzieci potrzebują tak samo jedzenia jak i ja.

 Bierz i jedz! — niemal rozkazał Hauser. — Edward zaniesie później Seidelmannowi cztery sztuki materiału, które będą gotowe jeszcze dzisiaj. Otrzymamy wtedy pieniądze i będziemy mogli kupić wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. A ty nie masz przecież żadnych widoków na to, żeby coś zarobić.

 Tak, tak, to prawda — zgodził się stary, przyjmując jednocześnie choć z wahaniem poczęstunek. — Dawniej wszystko wyglądało inaczej. Byłem przecież jedynym golibrodą w całej okolicy. Teraz są inni, a zresztą ręka mi już drży i trudno w niej utrzymać brzytwę, idą coraz gorsze czasy, a wraz z nimi tacy sami ludzie jak i one. Czy wiecie już co się wydarzyło ostatniej nocy?

 Cóż takiego?

 Ano leśniczy, nie zważając na pogodę, szedł wcześnie rano przez las, gdy nagle jego pies zatrzymał się przy jednej z zasp i nie chciał się stamtąd ruszyć. Kiedy więc leśniczy podszedł tam i zaczął szukać w śniegu, odkrył trupa.

 O mój ty Boże! Kogoś zamarzniętego?

 Nie, zamordowanego!

Hauserowie stali przerażeni, nie mogąc wymówić ani słowa. Pierwszy zdołał wyksztusić coś z siebie Edward.

 Kto to był? Ktoś stąd?

 Oficer straży granicznej, podporucznik! Kula przeszyła mu na wylot głowę.

 To musieli uczynić przemytnicy!

 A jednak zrobił to nie kto inny, a sam Leśny Upiór.

 A skąd o tym wiadomo?

 W kieszeni munduru zabitego znaleziono kartkę:

 

Spotka to każdego, kto chciałby niepokoić przemytników.

Leśny Upiór.

 

 To straszne! — jęknęła żona tkacza.

 O tak, — pokiwał głową stary. — Święta racja. Rankiem był w karczmie jeden ze strażników granicznych i opowiadał, że minionej nocy przeszedł granicę oddział liczący więcej niż trzydziestu przemytników. Pilnujący granicy widzieli ich, ale nie mogli złapać.

 Nie mogli złapać? Przecież strażnicy mają karabiny.

Stary westchnął głęboko.

 Cóż pomogą karabiny przeciwko ludziom, których ma pod swą opieką Leśny Upiór?

Teraz odezwał się z kolei Hauser.

 Ale chrześcijanin tak przecież nie myśli, kumie. Wszystko w świecie toczy się zgodnie z ustalonym porządkiem rzeczy, a Bóg troszczy się o to, aby dobro zawsze zwyciężało. Nie będzie więc również i w tym przypadku czynił jakiegoś wyjątku. No, a według ciebie, kim jest ten cały Leśny Upiór?

 To musi być chyba sam diabeł! — wzdrygnął się stary. — I mogę nawet to poświadczyć, gdyż widziałem tego upiora na własne oczy. Niech niebiosa strzegą każdego przed takim spotkaniem! Ja sam omal nie postradałem życia.

Jedynie Edward zdobył się na odwagę, chcąc dowiedzieć się czegoś konkretnego o owej tajemniczej postaci, chociaż i tak nie udało mu się ukryć lekkiego drżenia w głosie.

 Dlaczego więc kum do tej pory nie opowiedział jeszcze o tym, że widział Leśnego Upiora? — spytał.

 Łatwo ci pytać, mój synu, — westchnął stary — łatwo ci pytać! Nie sądzisz chyba, że sobie to wszystko wymyśliłem? Odpowiem na pytanie. Wcześniej jednak ci tutaj świadkowie muszą wyjść z izby! — wskazał na młodsze rodzeństwo Edwarda.

Piątka dzieci wysłana została do komórki. Poszły tam posłusznie, bez najmniejszego sprzeciwu. Ale gdy tylko znalazły się w tym pomieszczeniu obok izby, od razu przylgnęły nosami do szpary w drzwiach, odpychając się przy tym wzajemnie. Ich wysiłki na nic się jednak zdały, gdyż gość mówił cicho, przezornie stłumionym głosem. I jedynie jego suchy kaszel, który starał się bezskutecznie powstrzymać, a także wydawane od czasu do czasu przez rodziców i Edwarda okrzyki przenikały do uszu znajdujących się w komórce malców.

 To właśnie Leśny Upiór nakazał mi milczenie. — zaczął swą opowieść stary; gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za piątką dzieciaków. Rozejrzał się przy tym lękliwie dokoła, jakby liczył się z możliwością, że owa wywołująca grozę istota, której ostrzeżenie właśnie przed chwilą zlekceważył, wyłoni się skądś niespodziewanie. Następnie mówił dalej.

 A do tego groził mi…

 Na miłość Boską! — wyjąkała żona tkacza. — Nie mogę czegoś takiego słuchać!

Jednak Edward wraz z ojcem poczęli dawać jej znaki, aby nie przerywała.

 Mów dalej! — ponaglał starego Hauser. — Jak to się wszystko stało, kiedy i gdzie?

 Było to jakieś cztery tygodnie temu. — ciągnął dalej gość — noc zaskoczyła mnie wtedy przy zbieraniu drzewa w lesie. Musiałem bowiem dość często przysiadać na mym koszu, aby wytchnąć, gdyż burczało mi już w brzuchu, a nogi trzęsły się ze słabości. W końcu jednak zarzuciłem swe brzemię na plecy i poczłapałem Sz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin