Karol May - Szpieg z Ortry.rtf

(546 KB) Pobierz
Szpieg z Ortry

Karol May

 

 

 

Szpieg z Ortry

 

Tytuł oryginału Der Spion von Ortry II

Tłumaczenie: Ewa Kowynia


Stary dziwak

 

Haller zrobił odpowiednie sprawunki i spostrzegłszy, że znajduje się w pobliżu mieszkania swojego nowego, grubego znajomego postanowił go odwiedzić.

Mieszkanie poczciwego Hieronima przedstawiało obraz typowego gospodarstwa kawalera. Sztalugi stały za łóżkiem. Na umywalni leżał but, a na piecu stare skrzypce. Wszędzie panował „porządek”, o jakim tylko można śnić. Grubas siedział na podłodze otoczony starymi obrazami, czyszcząc je z brudu za pomocą olbrzymiej gąbki, którą maczał raz w wodzie, raz w jakiejś innej cieczy i przecierał nią malowidła. Zaskoczony spojrzał na wchodzącego.

 Bogu niech będą dzięki! Myślałem, że to kto inny! Nie mam akurat na sobie mojego najlepszego ubrania. Do stu piorunów, gdzie są moje szelki?

Wstał i zaistniało niebezpieczeństwo, że zgubi spodnie. Haller rozejrzał się i wskazał na miednicę.

 Tam, leżą w wodzie, mój przyjacielu.

 Tam? Naprawdę! Jak się tam znalazły! Coś takiego, skórzane szelki moczą się w wodzie! Ale nic nie szkodzi. A kamizelka? Rany boskie, gdzież ona jest?

 Czy nie wystaje z cholewy buta?

 Tylko Bóg to wie! Wiedziałem, że ją dobrze schowałem. Panie kolego, proszę usiąść, a ja się ubiorę! Cieszę się, że mnie pan tak szybko odwiedził. Znalazł pan mieszkanie?

 Tak. Mieszkam u pewnej wdowy Jej mąż był urzędnikiem ministerialnym.

 Podoba się tam panu?

 Tak. I ludzie mieszkający tam robią mile wrażenie.

 Dobrze się spało?

 Tak!

 Śniło się panu coś?

 I to jak! Śniłem o pięknej, młodej dziewczynie, którą wczoraj poznałem.

Grubas ubrał już surdut i stanął przed Hallerem.

 To cudownie! Ja też śniłem o pewnej młodej damie. Kim jest pańska dama?

 Pomocą domową!

 A moja, damą do towarzystwa!

 Chyba nie ta z tarantskiego lasu?

 Naturalnie, że ona. Ta kobieta zalazła mi za skórę. Czuję, że moje serce wisi jak potężny pudding między żebrami. Nabrzmiewa i rośnie z minuty na minutę, jakby nałykał się drożdży za dwadzieścia talarów. Nigdy nie myślałem, że miłość może działać jak drożdże.

 Poetyckie porównanie! — roześmiał się Haller.

 I bardzo trafne! Jak powiedziałem, dodaje mi energii. Muszę zdobyć tę dziewczynę; musi zostać panią Hieronimową Aureliuszową Schneffke, inaczej sklęsnę jak dziurawa kobza.

Haller usiadł na krześle, uprzątnąwszy stamtąd wprzód młynek do kawy i przyrządy do golenia. Spojrzał badawczo na obrazy.

 Studium ptaków? Same kolibry, jak się wydaje!

 Tak, wszelkiego gatunku i we wszystkich możliwych pozycjach.

 Do kogo należą te obrazy.

 Do kogo? Do starego kolibra naturalnie!

 Kto to jest?

 Ach, rzeczywiście! Pan jest tu obcy, nie może pan tego wiedzieć. Mam znajomego, pewnego rodzaju mecenasa. Wprost niepojęty człowiek. Znam go już od lat, ale ciągle nie wiem, czy jest szalony, czy przy zdrowych zmysłach, czy to głupiec, czy mędrzec, bogacz, czy biedak.

 To musi być osobliwy człowiek!

 Tak. Mieszka na tej ulicy. Zajmuje całe czwarte piętro i nazywa się Untersberg. Byłem już u niego ze sto razy, ale wolno mi było wejść tylko do trzech pokoi. Jeden wypełniony jest samymi starymi książkami, a w dwóch pozostałych jest masa obrazów i na dodatek są to obrazy samych kolibrów.

I dlatego tak go przezywamy. Gdy tylko pojawia się ktoś początkujący w szlachetnej sztuce malarstwa powstaje u tego dziwaka myśl, aby mieć namalowanego przez niego kolibra.

 Ciekawe! W jakim celu?

 Tego niestety nie wiem. Poza tym stroni od ludzi. Dla mnie jednego jego drzwi stoją otworem. Naprawdę nie wiem, dlaczego tak szaleje na moim punkcie.

 Też mnie to dziwi!

 Piękne dzięki! Podobno tęsknił za mną podczas mojej nieobecności. Po przybyciu do domu znalazłem wiadomość od niego, abym go natychmiast odwiedził. Poszedłem. Leżał już w łóżku. Musiałem wziąć od niego te obrazy do wyczyszczenia. Dostałem za to pięć talarów i flaszkę wina. Pieniądze schowałem, a wino natychmiast spróbowałem. Gdzież podziewa się ta butelka? Ciemne portugalskie Tinto. Świetne! Ogniste i przenikające jak rozpalone żelazo. O, tam stoi ta flaszka! Musi pan spróbować.

Sięgnął pod stół i wyjął butelkę.

 Niestety nie mam szklanek, — ciągnął — ale mam filiżankę. Ona jedna dochowała mi wierności. Wystarczy dla dwóch artystów. Prosit!

Napełnił filiżankę i podniósł ją do góry, aby wypić zdrowie kolegi. Ale ledwie upił łyk, wykrzywił twarz jakby wypił truciznę.

 Fuj, do diabła! — zawołał. — Wstrętne. Chyba szybko się psuje. Trzeba skończyć butelkę natychmiast po otwarciu. Niech pan spróbuje!

Podał filiżankę Hallerowi. Ten spojrzał ostrożnie na jej zawartość i spytał:

 Cóż to jest, kolego.

 Purtugalskie Tinto! Już mówiłem.

 Hm! Znam Tinto, często go pijałem, nie psuje się tak łatwo, to co ma pan w tej filiżance musi być czymś innym.

 A niby co? To Tinto. Napis na butelce może to poświadczyć, że… Przerwał w środku zdania. Trzymał flaszkę w górze, aby Haller mógł przeczytać nazwę wina. Na butelce było jednak napisane: Najlepszy czarny atrament kancelaryjny.

 A to pech! — krzyknął po chwili zaskoczenia. — Dosłownie piłem atrament. To jasne jak pudding! Brrr!

 Prosit! — zaśmiał się Haller.

 Dobrze się panu śmiać. Ale dokładnie sobie przypominam, że postawiłem flaszkę wina pod stołem. Myślę, że to moja gospodyni zrobiła mi kawał i zamieniła je. No, a niech ją licho.

 A co tam wystaje z tej mufki? — zapytał Haller wskazując na odkryte łóżko.

 Z mufki? A tak, pożyczyłem ją od mojej gospodyni, musiałem namalować piżmowca i dlatego zamierzałem przestudiować kolor jego futra. Psiakrew! Widzę tę przeklętą butelkę. A więc portugalskie Tinto przespało ze mną całą. Nic nie szkodzi i tak zostanie wypita.

 Dziękuję panie kolego! Ja piję tylko świeżo przyniesione z piwnicy, a nie prosto z łóżka.

 Pięknie! Tym lepiej dla mnie.

Wyciągnął butelkę z mufki, otwarł ją i pociągnął solidny łyk.

 Och! — zawołał. — Między Tinto a atramentem jest kolosalna różnica. Chciałbym to panu udowodnić.

 Nie ma potrzeby. Ale odeszliśmy od naszego tematu, mianowicie od kolibra.

 Rzeczywiście! A więc musiałem wczoraj zabrać te obrazy, ponieważ… hm, panie kolego, jest pan ornitologiem, zna się pan na ptakach?

 Trochę.

Zna pan łacińską nazwę łych ptaków? Czy koliber nie nazywa się trochilus?

 Tak.

 A więc stary leżał w łóżku i powiedział do mnie, że mam zabrać ze sobą tych sześć oprawionych w ramy podobizn trochilus minimus. Zdjąłem więc ze ścian, co mi wpadło w rękę. Czy to są trochilus minimus?

 Nie. To co tu mamy to kolibry kołnierzowate, trochilus selasphorus.

 Nic nie szkodzi. Też zostaną odświeżone. Jak już panu mówiłem, ten stary, nazwany przez nas Kolibrem, stanowi dla mnie zagadkę. Dlaczego interesują go tylko kolibry, nie mogę tego rozszyfrować.

 Nigdy się pan o to nie zapytał?

 Jeden raz, ale już nigdy potem nie próbowałem. Był zły, pienił się z wściekłości, wyrzucił mnie jak jakiś pudding i przez jakiś czas nie mogłem się u niego pokazywać. Ale teraz pogodziliśmy się. Wydaje się, że już o wszystkim zapomniał. Poza tym bzikiem, ma jeszcze dwa. Sam mianowicie maluje głowy.

 To nazywa pan bzikiem?

 Tak, w kółko maluje tylko jedną, jakby to było jakieś natrętne wyobrażenie. Nie jest rysownikiem; nie ma najmniejszego pojęcia, jak trzyma się ołówek, ale mimo to rysuje bez przerwy.

 Z jakiego powodu?

 W żadnym razie nie chcę tego powiedzieć, ale kiedyś zdradził się przede mną. Zwykle kiedy rysuje, mówi sam do siebie. Kiedyś byłem u niego, aby poszperać w starych książkach. Rysował i wydawało się, że zapomniał o mojej obecności. Podsłuchałem co mówił. Miał syna, który go opuścił. Ma teraz zamiar rozpocząć jego poszukiwania i pomocą do nich ma być portret zaginionego.

 Chce sam namalować ten portret?

 Tak. Rysuje głowę za głową, dopóki nie osiągnie podobieństwa.

 Jego trud może pójść na marne, jeżeli nie jest artystą.

 Oczywiście! Ja uważam to za szaleństwo. A ten trzeci bzik jest tak samo dziwaczny. Nieustannie wertuje swoje stare książki w poszukiwaniu jakiegoś pisma, które tam kiedyś przechowywał. Pomagałem mu w tym kiedyś, ale nic nie znaleźliśmy.

 Co to za pismo?

 On nazywa to document du divorce, czyli zaświadczenie o rozwodzie.

 Co? Mówi pan po francusku?

 Nawet dość dobrze, no, ale siedzę tu i leniuchuję, a stary chce mieć te obrazy na dzisiaj. Pozwoli pan, że będę je czyścił dalej. Ale możemy przy tym rozmawiać.

Grubas usiadł z powrotem na podłodze, rozkraczył nogi i wziął gąbkę do ręki.

 O ten koliber kołnierzowy strasznie się zabrudził — powiedział. — Niedługo zetrę farbę i… ach co to jest? Płótno jest podwójne! A w środku coś jest.

Zbadał dokładnie obraz.

 Rzeczywiście, podwójne płótno. Czyżby… Hm! Wyjmę najpierw z ram tego brudnego kolibra kołnierzowego.

Odgiął przyczepione z tyłu obrazu gwoździki i wyjął obraz. Obaj, on i Haller wydali okrzyk zdziwienia. Rama zawierała dwa obrazy. Pod kolibrem schowane było drugie malowidło, a między nimi znajdowały się jakieś papiery. Grubas odrzucił kolibra na bok i podniósł drugi obraz do światła.

 Portret! — powiedział — Portret jakiejś młodej kobiety. Haller przysunął się i obserwował delikatną głowę z zachwytem.

 Majstersztyk! — zauważył.

 Tak, majstersztyk malarza, ale też modelu. Portretowana dama musiała być czarującym stworzeniem, prawda?

 Pewnie! Ale podobieństwo rzuca się w oczy.

 Podobieństwo? Do kogo?

 Do tej… oczywiście możliwa jest pomyłka, do tej damy, którą poznałem.

 O której pan śnił?

 Tak, do panny Madelon.

 Nazywa się Madelon? Szczęściarz! O mojej damie do towarzystwa wiem tylko tyle, że nazywa się Emma, ale nie znam jej nazwiska. Muszę się dowiedzieć kim ona jest, chociażbym miał jechać na księżyc.

 A co to za papiery schowane były między obrazami?

 Zobaczymy.

Rozłożył kartki i przyjrzał się ich treści.

 Po francusku! — powiedział. — Dwa listy i jakieś zaświadczenie.

 Naprawdę? Może to ten poszukiwany document du divorce?

Schneffke odczytał dokument.

 Rzeczywiście! Zawiera zgodę na rozwiązanie małżeństwa baronowej Amely de Bas–Montagne z jej mężem. To dokument, którego szukał stary.

 A te listy?

 Najpierw je przeczytam.

Schneffke przeczytał na głos wypłowiałe linijki.

 

„Mój drogi, Gastonie!

Kiedy wrócisz ze swojej podróży, znajdziesz ten list, ale nie Twoją Amely, twojego koliberka. Moje serce bije w piersiach jak oszalałe, kiedy piszę te słowa, ale nie mogę inaczej. Kochałeś mnie, a i ja znalazłam niebo w twoich ramionach. Miłość do mnie postawiła mur między Tobą, a twoim ojcem, który przeklął nasz związek. Wszystko dla mnie poświęciłeś, dla mnie, mieszczańskiej dziewczyny. Teraz, gdy namiętność znikła, ty zaczynasz zastanawiać się. Obserwuję Cię po kryjomu i widzę, że przestałam być dla Ciebie wszystkim.

Bóg świadkiem, że moje życie należy tylko do Ciebie! Rozwodząc się z tobą, wybieram śmierć, bo nie mogę istnieć bez Ciebie. Oddaję Ci wolność; oddaję Cię Twojemu stanowi, Twojemu powołaniu, Twojemu ojcu. Dołączam, potwierdzoną przez notariusza, zgodę na rozwód.

Moja dłoń drży, moje serce tłucze się w piersiach i oczy mam pełne łez. Nie zabieram ze sobą nic, zupełnie nic oprócz dzieci, mojej słodkiej Nanon i najdroższej Madelon. Dostałam je od Ciebie w darze i są wszystkim co mam. Nie szukaj nas, bo i tak nie znajdziesz.!

Twoja Amely.

 

Nie można opisać jakie wrażenie zrobił ten list na Hallerze. Otworzył szeroko oczy, jakby chciał pochłonąć wzrokiem czytającego grubasa. — To wszystko jest tam napisane, naprawdę? — zapytał.

 Oczywiście!

 A ten, do którego ona pisze nazywa się Gaston?

 Tak.

 Niech pan pokaże! Muszę mieć całkowitą pewność!

Wyrwał grubemu list z ręki, aby go samemu przeczytać. Gdy skończył zawołał:

 Dziwne, dziwne! Wprost cudowne!

 Co takiego?

 Te imiona! To pieszczotliwe „Koliberek”!

 Mam nadzieję, że nie muszę się obawiać, że i pana opętał ten sam diabelski obłęd na punkcie kolibrów!

 Nie. Z całą pewnością nie!

 Ale coś mi na to wygląda. Co pan ma wspólnego z tym Gastonem i jego kolibrem?

 Jeszcze się pan dowie. Ale teraz proszę przeczytać ten drugi list.

 Hm! Właśnie pomyślałem sobie, czy mamy prawo do tak niewybaczalnego braku taktu?

 Co tam tak...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin