Karol May - Boże Narodzenie.rtf

(923 KB) Pobierz
Boże Narodzenie

 

 

 

 

Karol May

 

 

 

Boże Narodzenie

 

Tytuł oryginału: Weihnacht


Boże Narodzenie

 

Boże Narodzenie!

Jakie miłe, kochane, treściwe słowa! Nie ma chyba piękniejszych na całym świecie. Chrześcijanie znajdują w nich spełnienie swych nadziei, a dla sceptyka święto to jest synonimem radości, przeżywanych w rodzinnym gronie, promieniejącym szczęściem oczu dziecięcych. Każdy odruchowo ulega nastrojowi i śpiewa wraz z domownikami:

 

W żłobie leży

któż pobieży,

kolędować małemu…

 

W cieniu palm wyrósł długo oczekiwany krzew betlejemczyka Izajasza, nad Betlejem zaświeciła gwiazda, za którą mędrcy ze Wschodu ruszyli do żłobka.

 Chwała na wysokościach! — śpiewały chóry anielskie nad miastem i wyrósł z niego płomień światła, który oświecił i uszczęśliwił cały świat. — Pokój na ziemi! — rozległo się w niebiosach i pokój, którego symbolem są po dziś dzień palmy rozszerzył się z Betlejem na cały świat i na wszystkie serca. Na północy, gdzie palm nie ma, symbolem święta są choiny. I tak oto drzewko Boże błyszczy w pałacu i ubogiej chatce.

Dwa zdania z Biblii, które stara pobożna babka opowiadała mi w dzieciństwie, wywarty na mnie głębokie, niezatarte wrażenie. Jedno z nich, wzięte z księgi Hioba, brzmi: — Wiem, że Zbawiciel mój żyje i że obudzi mnie z grobu. — Drugie jest zwiastowaniem anioła: — Niosę wam wieść radosną o narodzinach Zbawiciela. — Wywarty na mnie wpływ tak wielki, że jako chłopak skomponowałem do nich muzykę, a na temat zwiastowania anioła „popełniłem” nawet wiersz.

Nie wspominam tu o tym, by się chwalić, powiadam przecież, że jako chłopak „popełniłem” wiersz. Wzmianka o wierszu ma inny wznioślejszy cel. Tymczasem powiem tylko, że słowa Niosę wam wieść radosną stały się wtedy dla mnie prawdziwą nowiną świąteczną.

Byłem namiętnym amatorem muzyki, równocześnie zaś najbiedniejszym pośród kolegów. Oprócz lekcji w szkole uczęszczałem na prywatne lekcje harmonii. Każda lekcja kosztowała talara, a ponieważ utrzymywałem się z korepetycji, przynoszącej pięćdziesiąt feni — gów na godzinę, więc godzina harmonii kosztowała sześć godzin mojej pracy. Nic dziwnego, że przymierałem głodem.

Zaznajomiwszy się z teoretycznymi zasadami kompozycji, postanowiłem pewnego dnia skomponować coś na temat ulubionych słów: Niosę wam wieść radosną. Skończywszy swe opus operatorum, zamknąłem je do szuflady i po kilku dniach stwierdziłem, że utwór mój zginął. Później dowiedziałem się, że jeden z kolegów wykradł go z szuflady i chcąc mnie skompromitować, posłał kompozycję pocztą memu staremu nauczycielowi śpiewu. Po długich poszukiwaniach zaginionego skarbu, zrezygnowałem z nadziei ujrzenia go kiedykolwiek.

Ponieważ nieszczęścia chodzą zwykle w parze, zbyt szybkie przekroczenie pewnego poziomu i wzniesienie się ponad ten poziom może się skończyć dla ucznia nieszczęściem, więc w tym samym mniej więcej czasie wpadło mi w ręce pewne pisemko, którego redakcja ogłosiła konkurs na wiersz ku chwale Bożego Narodzenia, wyznaczając trzy nagrody, wysokości trzydziestu, dwudziestu i dziesięciu talarów. Ulubiony temat, bieda i Bóg wie co jeszcze, „włożyły mi” mówiąc słowami poetów „pióro do ręki”. Napisałem utwór składający się z trzydziestu dwóch czterowierszowych zwrotek. Każdy człowiek, a zwłaszcza redaktor pisma wie o tym, że długie wiersze wędrują do kosza. Wiedziałem i ja, że wartość poematu nie ma nic wspólnego z jego rozmiarami. Jednakże jakiś nakaz wewnętrzny kazał mi napisać dużo i gdybym się nie hamował, napisałbym tysiąc wierszy. Wypisawszy konkursowe motto, wpakowałem je wraz z wierszem do koperty, zapieczętowałem lakiem, nalepiłem kupiony za ostatnie trzy fenigi znaczek i w uroczystym nastroju wrzuciłem list do skrzynki, mieszczącej się na rogu sąsiedniej ulicy. Potem stałem jeszcze długo obok skrzynki. Zdawało mi się, że wygląda teraz zupełnie inaczej niż przedtem. Cóż w tym dziwnego, pochłonęła przecież trzydzieści dwie zwrotki!

Zmieniłem się jednak i ja. Baczny obserwator stwierdziłby bez wątpienia, że mam nieczyste sumienie. Krok miałem niepewny i chwiejny, wzrok skierowany ku ziemi, jakby w obawie, że ktoś wyczyta z niego te wszystkie zwrotki. Nie smakował mi nawet suchy chleb, sen ogłosił strajk generalny, a gdy ten strajk chwilami ustawał, śniły mi się różne rzeczy, jak wielka skrzynka pocztowa, pełzająca po łóżku w postaci olbrzymiego niebieskiego żółwia, który mnie dusił tak długo, póki się nie budziłem z wielkim krzykiem.

Pracowałem równie sumiennie jak dotychczas, ale robota szła mi ciężko i opornie, policzki pobladły, schudłem, stałem się małomówny. Był to ciężki i zły okres, trwający nieskończenie długo. Powierzyłem los swój skrzynce pocztowej z końcem lipca, termin nadsyłania prac mijał dopiero pierwszego października, a pierwszego listopada miało nastąpić rozstrzygnięcie konkursu. Gdybym mógł dostać z powrotem te trzydzieści dwie zwrotki! Przysięgałem, że zrezygnuje na cały dzień z pisania wierszy i z nagród konkursowych. Była to przysięga kolosalna ponieważ rymowanie szło mi bardzo łatwo, a nawet trzecia nagroda „w wysokości bitych dziesięciu talarów” była dla mnie snem o potędze.

Nie miałem żadnych wątpliwości, że nie otrzymam konkursowej nagrody, ale sprawa mogła mieć oprócz skutku negatywnego, także skutek pozytywny. Dręczyła mnie ciągle myśl, że „szanowna” redakcja gotowa odesłać wiersz nie do moich rąk, a do „starego”, zaopatrując utwór w odpowiednie uwagi na marginesie. Kto chodził do gimnazjum, lub jest jeszcze uczniem, domyśli się łatwo kim jest „stary” i zrozumie mój tajemny lęk. Wprawdzie groźny „stary” odnosił się do mnie przychylnie i starał się ulżyć ciężkiemu położeniu: dwa razy na tydzień dawałem korepetycje jego synowi, za co w soboty wieczorem dostawałem w kuchni kawał mięsa z ryżem i wolno mi było pogłaskać ulubionego kota pani dyrektorowej. Czułem jednak, że gdyby obawy co do „szanownej” redakcji okazały się słuszne, przepadłoby i mięso z ryżem i zabawy z kotem!

Coraz groźniejsze chmury zbierały się na horyzoncie. Nadszedł wreszcie pierwszy listopada. Pamiętam jak dziś, dzień był chłodny, słoneczny, jesienny, a w duszy mojej padał gęsty, ponury, szary śnieg. Od tej chwili dni, godziny wydawać się zaczęły wiecznością, ponieważ jednak wieczności też mijają, więc skończyła się i ta.

Szóstego listopada, po ostatniej rannej godzinie, zawezwano mnie do „starego”. Kancelaria dyrektora mieściła się na drugim piętrze, każde piętro miało dwadzieścia schodów, na każdy stopień przypadało dwadzieścia uderzeń serca, czyli summa summarum osiemset uderzeń. Tak, mniej ich na pewno nie było! Pukam, wchodzę i nie widzę nic, oczy przysłania mgła. Mija kilka chwil, mgła ustępuje, widzę przed sobą swego władcę, patrzy jakby chciał mnie przebić wzrokiem.

 May! — mówi głębokim basem.

Składam ukłon, nie mam pojęcia, jaką mam minę, tylko on ją widzi, ale milczy.

 May!

Znowu się kłaniam.

 May!

Trzeci ukłon oraz decyzja, że to już ostatni raz.

 Ależ pan jest wcale, wcale…

Rzucam mu tak ostre spojrzenie, że urywa. Za żadną cenę nie pozwolę się obrazić! „Stary” uśmiecha się i mówi dalej:

 W gruncie rzeczy nic a nic mnie to nie obchodzi, to pańska prywatna sprawa, jeżeli się pan chce narazić na kompromitację … A zresztą… Ciągle pan mówi rymami, a pański język… Dlaczego mi pan nie dał tego do przeczytania?

 Czego? Wiersza?

 Oczywiście! Podkreśliłbym błędy, których redaktor wcale nie zauważył. Przecież on nie ma pojęcia o tym jak powinien wyglądać porządny wiersz.

 A więc wiersz odesłano?

 Tak w odbitce szczotkowej, do korekty. Oprócz tego redakcja załączyła list do mnie adresowany. Ani mi się śni dawać go panu do czytania. Odpowiem, że pod wierszem może figurować jedynie pańskie nazwisko i na tym koniec. Inaczej mógłby pana opętać najgorszy z szałów, szał pisania. Taki smarkacz powinien się zajmować wszystkim, tylko nie pisaniem wierszy!

Odetchnąłem głęboko. A więc trzydzieści dwie zwrotki zostały przyjęte. Trzecia nagroda, dziesięć talarów!… Znowu pociemniało mi w oczach.

 Chciałem jeszcze powiedzieć, że od dziś będę panu płacił za korepetycje gotówką, po pięć groszy za godzinę. Oczywiście w soboty mięso z ryżem jak dotychczas. O pańskiej zuchwałości i o wierszu samym pomówimy później, teraz muszę iść na obiad. Oto pieniądze! Może pan wyjść.

Wręczył mi kopertę. Podziękowawszy głosem ochrypłym ze wzruszenia, złożyłem głęboki ukłon, mimo decyzji, że już to nie nastąpi i wybiegłem za drzwi.

Nie pamiętam w jaki sposób zszedłem ze schodów i dostałem się do swej „budy”. Otwieram kopertę i cóż w niej znajduję? Krótki list od redakcji, oraz trzy dziesięciotalarowe banknoty. Okropny, wielki niebieski żółw oznaczał pieniądze, jak każdy żółw z bajki! A więc nie trzecia lecz pierwsza nagroda!

Ze szczęściem jest tak samo jak z nieszczęściem, nigdy nie chodzi luzem. Gdy zjawiłem się po południu na lekcji u swego starego kantora, zastałem go w dziwnie pogodnym nastroju. Kochany staruszek bywał zawsze pogodny, dziś jednak był wyjątkowo wesoły i rozmowny. Ponieważ w rozmowie kilkakrotnie powtórzył „dobra robota, honorarium księgarskie”, byłem przekonany, że o szczęściu, które mnie spotkało, rozmawiał ze „starym”. Gdy po lekcji wyciągnąłem jak zwykle talara, nauczyciel odparł:

 To niepotrzebne mój drogi! Może pan zatrzymać przy sobie tak ciężko zapracowany grosz.

 Ten grosz nie jest ciężko zapracowany.

 Jak to? Darowano panu talara?

 Nie, zarobiłem go, ale praca nie była ani gorzka, ani ciężka. Dostałem trzydzieści talarów i pan wie o tym dobrze.

Popatrzył na mnie ze zdumieniem i zapytał:

 Trzydzieści talarów? Ależ w takim razie prawdziwy z pana krezus! Skąd miałem o tym wiedzieć? Nie słyszałem ani jednego krzyżyka, ani jednej nuty na ten temat!

 Przecież pan mówił o tym przed chwilą!

 Ja? Skądże znowu?

 Mówił pan o honorariach księgarskich.

 No tak, ale co to ma za związek z panem i pańskimi trzydziestoma talarami? A może nie wolno panu o tym opowiadać?

Gdy opowiadałem, kantor biegał nerwowo po pokoju i potem zawołał:

 Trzydzieści talarów! Trzydzieści bitych talarów! Za…, ileż ten pana poemat ma zwrotek?

 Trzydzieści dwie po cztery wiersze.

 Po cztery wiersze! Czyli dwadzieścia osiem groszy od zwrotki, a siedem groszy od wiersza! Oprócz tego zaszczyt otrzymania pierwszej nagrody. A ja myślałem Bóg wie o jakich cudach! Niech pan czeka! Pan pamięta swój utwór?

 Owszem.

 Niech mi go pan wyrecytuje. Chcę usłyszeć utwór nagrodzony trzydziestoma talarami!

Stanąłem w jedynym wolnym kącie i zacząłem deklamować. Kantor wędrował po pokoju, nagle przerwał mi energicznie:

 Dosyć, dosyć! Wiersz jest dobry, ale trzydzieści dwie zwrotki to zbyt wiele. Muszę panu coś powiedzieć, nie mogę czekać, aż pan skończy. Niech pan patrzy! Zna pan to?

Podsunął mi drukowany zeszyt z nutami i spojrzał na mnie z wielkim napięciem. Była to partytura hymnu, ułożona na poszczególne głosy. Rzuciłem okiem na pierwsze słowa tekstu, które brzmiały następująco: Niosę wam wieść radosną…

 Niech pan to czyta, nie to! Tytuł, chodzi mi o tytuł! Spojrzałem na tytuł i zdjęło mnie radosne odrętwienie, był to mój hymn, który swego czasu zginął w tajemniczy sposób!

 To także coś, prawda? — zapytał triumfująco. — Wydrukowana kompozycja jest bez porównania więcej warta od wiersza, który się w druku ukazał. Wiersz do gazety potrafi napisać każdy, kto umie łapać z powietrza rymy, co innego kompozycja muzyczna, to nie pochodzi z powietrza! TU konieczna jest nauka, a przede wszystkim dobry nauczyciel. A dobrymi, dzielnymi nauczycielami mogą być tylko panowie kantorzy, grający na organach i kierujący śpiewami kościelnymi.

 Ależ panie kantorze, — przerwałem potok wymowy — jestem w najwyższym stopniu zdumiony! Hymn nie był przeznaczony do druku, było to zwykłe wypracowanie, zostawione w szufladzie i pewnego razu zginęło bez śladu. Jak to się dostało w pańskie ręce i skąd panu wiadomo, że to mój utwór? Oryginał nie był przeze mnie podpisany.

 Ma pan rację — odparł z uśmiechem. — Więc pan sądzi, że nie znam pańskiego charakteru pisma i nie odróżniam go od pisma Kriegera?

 Kriegera? — odparłem. — Jakiego Kriegera?

 Głupie pytanie! Ależ tego, któremu dzięki pracy o akordach kwintetowych, zdmuchnął pan pierwszą nagrodę. Miał zamiar się zemścić, ale ukarzę go tak dotkliwie, że mu cała historia stanie kością w gardle.

 Nie rozumiem…

 Jeszcze pan nie rozumie? Pokażę panu dwie rzeczy, jedna z nich z pewnością zdziwi pana i zirytuje. A więc czyj to rękopis?

Wręczył mi wielką ostemplowaną kopertę, na której widniało nazwisko. Rzuciwszy tylko okiem odparłem:

 Poznaję, to pisał Krieger.

 Tak. Łajdak nie zadał sobie nawet trudu, aby zmienić pismo. Zapewne przypuszczał, że wyrzucę kopertę zaraz po otworzeniu. A teraz niech pan spojrzy!

Była to partytura mego hymnu. Przerzuciwszy ją pobieżnie, nie znalazłem nic niezwykłego. Po chwili staruszek rzekł:

 Trzymając papier pod światło, znajdzie pan wytarte gumą miejsca.

 Co? Wytarte?

 Tak. Krieger powycierał pewne miejsca gumą i umyślnie porobił błędy, domyśla się pan chyba w jakim celu.

 To byłaby podłość, nikczemność!…

 Dajmy temu spokój! — przerwał. — Rozmawiałem z nim i przyznał się do wszystkiego. Omówimy jeszcze całą sprawę na konfrontacji. Zrobiłem odpis, oczywiście bez błędów i na złość Kriegerowi posłałem hymn wydawcy. Wydawca przyjął. No i jak pan przypuszcza, jakie panu przeznaczył honorarium?

 Honorarium? A więc znowu pieniądze!

 Oczywiście! Za nuty banknoty i brzęczące monety, oto moja zasada. Dotychczas wydrukował pięćset egzemplarzy i zapłacił za nie dwadzieścia pięć talarów. Wynosi to wprawdzie piętnaście fenigów od egzemplarza, ale gdyby hymn leżał dalej w szufladzie, nie zarobiłby pan nawet feniga! Wydawca zapłacił pieniędzmi papierowymi, ale zamieniłem je na srebro. Jest tego cała kupa. Bierz pan!

Wyciągnął szufladę, zanurzył w niej ręce i podał mi całą garść talarów. Ta druga fala szczęścia oszołomiła mnie. Staruszek ponapychał mi kieszenie pieniędzmi i rzekł:

 Bierz pan, bierz! Kto wie, czy w przyszłości jakakolwiek kompozycja przyniesie panu choćby grosz, trzeba korzystać ze sposobności i brać co przynosi szczęście. Nauczymy się pańskiego hymnu i będziemy go śpiewać. Krieger pęknie ze złości, o ile wcześniej nie będzie się musiał wynieść. Nikczemność, której się dopuścił, zasługuje na dotkliwą karę. Jestem przekonany,…

 Ależ panie kantorze! — odezwałem się. — Okazywał mi pan zawsze wiele przyjaźni, jestem więc przekonany, że nie odmówi pan i tej prośbie, która płynie z głębi serca.

 Tak? Domyślam się o co chodzi!

 Proszę nie wzywać Kriegera na konfrontację. Czuję się dziś taki szczęśliwy! Gdyby Krieger został ukarany, całe szczęście prysłoby jak bańka.

 Czy to nie nazbyt wygórowane żądanie?

 Chyba nie. Przecież właśnie on jest sprawcą niespodzianki. Gdyby panu nie posłał hymnu, nie szukałby pan dla niego wydawcy.

Podał mi rękę i rzekł tonem znacznie poważniejszym:

 Sprawia mi pan podwójną radość. Przede wszystkim z powodu prośby o Kriegera. Nie zawiadomiłem jeszcze o całej sprawie dyrektora, czekałem aż hymn się ukaże w druku. Gdyby pan żądał zawiadomienia przełożonych, spełniłbym tę prośbę, ale tak damy mu kilka porządnych kuksańców. Będzie się pienił i wściekał. Okoliczność, że hymn został wydrukowany i że przyniósł panu pieniądze, a wreszcie, że sam będzie musiał hymn pański zaśpiewać, doprowadzi go do pasji.

 Naprawdę będzie śpiewać mój hymn?

 Oczywiście, śpiewa przecież bardzo dobrze. Druga przyczyna mej radości to przekonanie pańskie, że nie zaproponowałbym tej kompozycji żadnemu wydawcy bez powodu.

 Przecież to zupełnie zrozumiałe! Jest to zwykła praca szkolna, pełna błędów.

 Racja, zupełna racja! Historia z hymnem to los, wygrany przypadkowo na loterii, trudno przewidzieć, czy fortuna w przyszłości zechce się znów do pana uśmiechnąć i nie przypuszczam, by chciał się pan poświęcić muzyce. W hymnie pańskim nie ma oczywiście rażących błędów. Napisany jest czysto, ale bez wprawy i natchnienia. Niech pan sobie wyobrazi przygodnego jeźdźca, wyjeżdżającego w niedzielę za miasto i jeźdźca zawodowego, który się popisuje w cyrku. Otóż pan, w dziedzinie muzyki należy jeszcze do jeźdźców niedzielnych, brak panu znajomości zasad. To nie tylko rzecz wrodzona, to należy kultywować i ćwiczyć. Zrozumiał pan?

 Ależ oczywiście, panie kantorze! Zbyt sztywno siedzę w siodle i nie mam z koniem duchowego kontaktu…

 Tak słusznie, zupełnie słusznie! Dlatego, jak się pan później przekona, nadałem kilku pańskim sztywnym figurom więcej elastyczności. Przypuszczam, że mi pan tego nie weźmie za złe, zwłaszcza, że z pańskich dwudziestu pięciu talarów nie wezmę ani jednego.

Kochany staruszek wypowiedział te słowa z miłym, wzruszającym uśmiechem. Po chwili, podając mi rękę na pożegnanie dodał:

 Gdyby to było możliwe, uczyłbym pana za darmo. Niestety warunki moje nie pozwalają na to. Ale pan to przetrzyma i będzie pan kiedyś bogatszy ode mnie. Niech pan pomyśli wtedy o swym starym kantorze, który pozwolił ujrzeć światło dzienne pańskiemu pierwszemu hymnowi. Niech pan zawsze patrzy na życie równie serio, jak teraz. No, do widzenia!

Poczciwy kantor należy do ludzi, dla których dziś jeszcze, po tylu latach czuję wielką wdzięczność.

Czytelnicy dowiedzą się później, dlaczego opowiedziałem moją z nim rozmowę, nie wymieniając jego nazwiska. Był to człowiek uczciwy i bardzo dobry. Niestety zamknął całe swoje życie w pokoju z nutami, nie miał bowiem szczęścia w życiu rodzinnym. Żona jego była znaną ksantypą, a wskutek okropnego jej usposobienia, jedyny syn musiał wyemigrować do Ameryki.

Byłem więc w posiadaniu pięćdziesięciu pięciu talarów i suma ta wydawała mi się królewskim skarbem. Miałem nawet wrażenie, że to zbyt wiele, byłem przecież zdrów jak ryba i mogłem pracować. Posłałem więc trzydzieści talarów rodzicom, dwadzieścia odłożyłem na nieprzewidziane wydatki, a pięć przeznaczyłem na podróż z okazji Bożego Narodzenia, postanowiwszy sobie żyć podczas tej podróży prawdziwie po pańsku. Pięć talarów na okres tygodnia to poważna suma! Za przeszło dwadzieścia groszy dziennie będę żył jak książę.

Po cichu, aby nikt nie słyszał, mówiłem sobie, że kto wie, czy podczas tej podróży nie zafunduję sobie pół butelki niedrogiego wina. Codziennie leżąc wieczorem w łóżku przez jakiś kwadrans myślałem o tym, jaki gatunek wybiorę i ile będę mógł zapłacić. Szczęśliwe czasy…minęły bezpowrotnie!

Kantor spełnił przyrzeczenie, hymn został przygotowany. Krieger musiał śpiewać solo, nie trzeba chyba dodawać, że szalał z wściekłości. Później ukazał się mój wiersz. Wszyscy koledzy chcieli go mieć na własność, więc ten numer pisma rozszedł się w poważnej ilości egzemplarzy. Gdy po miesiącu nadszedł dzień turnieju recytatorskiego, na którym każdy mógł wygłosić dowolny wiersz , wszyscy koledzy w liczbie dwudziestu trzech wygłosili: „Boże Narodzenie, utwór Karola Maya”. Ja jedyny wyrecytowałem utwór jednego z wybitnych klasyków. Powstała moda zapisywania mojego wiersza do notesów. Cała szkoła zaczęła produkować wiersze. Utwory w rodzaju: „Życie i moneta”, „Romulus i Pfiffikus” doprowadziły nauczycieli do takiej rozpaczy, że w końcu „stary” postanowił wystąpić bezwzględnie przeciw tej wierszomanii. Nagany i kary zrobiły swoje, ale odbiły się i na mnie. Honorowany dotychczas i uwielbiany, zacząłem czuć się jak syfon wody sodowej wśród butelek szampana wysokiej marki. Koledzy unikali mnie z pasją godną lepszej sprawy.

Pod wpływem tych nastrojów postanowiłem święcie ogłosić dalsze utwory poetyckie dopiero … po śmierci. Postanowienie to spełniłem niemal dosłownie i sądzę, że w ten sposób zasłużyłem na wdzięczność współczesnych.

Wracając do podróży, o której mówiłem, muszę dodać, że podczas wszystkich dłuższych ferii urządzałem dalekie wycieczki piesze. Ze względu na plany przyszłości, uczyłem się więcej i pilniej, niż reszta kolegów, dbałem o zachowanie zdrowia, prężności i hartu. W wycieczkach tych towarzyszył mi często pewien przemiły kolega. Nie był tak biedny jak ja, ale również musiał się liczyć z groszem. Był to chłopak pilny i poważny. Z wyjątkiem mnie, nie rozmawiał prawie wcale z kolegami. Nazywali go więc Cyprinus Carpio, albo po prostu Carpio.

Nie przechowywaliśmy wprawdzie gotówki we wspólnej kasie, ale mimo to jeden liczył się ze środkami drugiego. Skutek był taki, że ten który posiadał więcej, starał się, oczywiście w tajemnicy przed kolegą, wyrównać różnicę. Nieraz jeden lub drugi dawał dowody niezwykłej dobroci i poświęcenia, tym bardziej wzruszające, że chodziło tu o grosze. Naturalnym rezultatem tego rodzaju stosunków było to, że przy końcu każdej naszej podróży zostawaliśmy z tą samą ilością pieniędzy. Niejeden z dzisiejszych ministrów skarbu nauczyłby się wiele, gdyby zobaczył i usłyszał, z jaką rozwagą i logiką dwaj chłopcy deliberują nad każdym, najmniejszym wydatkiem. Raz puściliśmy się wpław przez rzekę, aby oszczędzić dwa grosze, które trzeba było zapłacić przewoźnikowi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin