Iwaszkiewicz Jaroslaw - Stara cegielnia.doc

(265 KB) Pobierz
Tytuł: "Stara cegielnia"

Tytuł: "Stara cegielnia"

Autor: Jarosław Iwaszkiewicz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

           PWZN

 

         "Print 6"

 

         Lublin 1996

 

Przedruku dokonano

 

na podstawie pozycji

 

wydanej przez

 

Wydawnictwo "Czytelnik"

 

Warszawa 1969

 

1 1 98 0 0 108 1 ff 1 32 1

 

 

 

 

 

 

Był letni, chłodny choć słoneczny dzień. Wiatr dął porządny. Pan Antoni,

stróż starej cegielni, wyjrzał przez okno swojej izdebki i zobaczył młodego

człowieka stojącego nie opodal. Nie lubił, jak się tutaj kręcili

niepotrzebni ludzie, i wciągnął z niezadowoleniem powietrze. Młody człowiek

stał plecami do pana Antoniego i gapił się na budynek szkolny, znajdujący

się po przeciwnej stronie drogi. Antoni przypatrzywszy się mu skonstatował,

że jest to jakiś obdartus, i jeszcze silniej się zmarszczył. Chłopiec miał

na sobie za krótkie spodnie, granatowe w paski, z odmienną łatą na

siedzeniu, na to nadzianą ciasną popielatą kurteczkę, od porządnego

niegdyś, sportowego ubrania i nasunięty na głowę kaszkiet, spod którego

sterczały zaczerwienione uszy. Obdartus odwrócił się ku oknu i wtedy pan

Antoni spostrzegł, że pod szarą kurtką ma on owiniętą szyję wąskim

włóczkowym szalikiem różowego koloru, który stanowił raczej dziwaczną

ozdobę niż praktyczne dopełnienie stroju. Młody człowiek miał jedno tylko

oko. Nie podobało się to Antoniemu.

 

Chrząknął, powstał ze stołka i wyszedł przed dom. Ponieważ wyjście z

izdebki znajdowało się z innej strony, od strony glinianek, stracił

młodzieńca z oczu. Gdy okrążywszy róg domu znalazł się przed swoim oknem,

chłopiec już siedział na małej drewnianej ławeczce pod ścianą. Uśmiechnął

się i pozdrowił uprzejmie pana Antoniego.

 

Ten jednak pozostał nieprzejednany. Zatrzymał się i chwilę podejrzliwie

spoglądał na nieznajomego.

 

- Co pan tu uważa? - zapytał wreszcie z wysoka.

 

Młody człowiek raz jeszcze zdjął kaszkiet. Spod czapki ukazały się włosy

gęste i sztywne, równe jak druty i starannie przyczesane. Czoło miał nieco

ściśnięte, wąskie i wysokie, twarz krągłą i dobrze ogoloną, a jedyne oko,

czarne i błyszczące, uśmiechało się łagodnie.

 

- Tak - powiedział łagodnym barytonem - odpoczywam.

 

- Nie ma pan to gdzie indziej miejsca na odpoczynek?

 

- O, przecie panu tych murów nie ugryzę - odpowiedział młody i spojrzał

pogardliwie na otoczenie.

 

Rzeczywiście nie było tam czego pilnować. Ławeczka, na której siedział

przybyły, stała pod czerwonym, bardzo zniszczonym murem starego kantoru

cegielni, w którym mieściła się izdebka stróża. Dach na całym budynku

zapadł się, okna powybijane świeciły pustkami. Opodal w stronę glinianek

stał zapadający się okrąglak z rozsypującymi się cegłami, była to podstawa

dawnego komina rozbitego w czasie wojny. A dalej aż do kolejki i za jej

torem ciągnęły się glinianki, małe, głębokie stawki pełne zmarszczonej

lazurowej wody. Tworzyły one pejzaż górski, osamotniony i przykry w tym

momencie silnego zachodniego wiatru. Po drugiej stronie kantoru

przechodziła droga do Pruszkowa. Za nią widniał długi rozwalony barak, też

należący dawniej do cegielni, żałosny, opuszczony budynek - a w jednym z

nim rzędzie nagle porządny, dwupiętrowy gmach szkoły z czterema świerkami

przed oknami, ogrodzony solidnymi drewnianymi sztachetami, pomalowanymi na

zielony kolor. Dawniej podwajał te sztachety akacjowy szpaler, ale nie

podcinane akacje wyrosły na duże drzewa i uniosły wysoko swoje kędzierzawe

głowy. Całe to otoczenie wyglądało jak bukiet zielony i wyrywało się na tle

równych, zaniedbanych pól i leżących odłogiem terenów otaczających stare

glinianki.

 

- Jeszcze by się tu niejedno dało ugryźć - powiedział posępnie pan Antoni

- ale tylko że nie dam.

 

Młodzieniec gwizdnął w odpowiedzi. Antoni niespodziewanie odezwał się

innym tonem:

 

- Posuń się pan.

 

Młodzieniec skwapliwie przetarł przykrótkimi spodniami szorstką deskę i

stary usiadł obok niego na ławce.

 

- Wiatr - powiedział po chwili.

 

- Nie ma tu jakiej roboty? - spytał chłopiec.

 

- E, skąd tu robota? Tu się wszystko rozpada.

 

- No, tu tak, na cegielni. Ale, tak w ogóle?

 

- Pan nietutejszy?

 

- Tutejszy, pruszkowski, ale z tamtej strony. Od Żbikowa.

 

Stary skręcił papierosa, wydobywszy tytoń w blaszanym pudełku. Młody

patrzył bez przerwy na budynek szkolny. Stare domostwo o prostych, ładnych

liniach, z prostym dwuspadowym dachem przebłyskiwało żółtym tynkiem

pomiędzy czarnymi, dużymi świerkami.

 

- Szkoła - powiedział nieznajomy.

 

- A szkoła. - mruknął Antoni.

 

- A na drugim piętrze kto tam mieszka? - powoli cedził jednooki.

 

- Mieszkają. Lokatorzy.

 

- Czy to tam ta krawcowa mieszka?

 

- A czy ja wiem? Nie godziłem się tam na stróża. Mieszka.

 

Chłopiec się zniecierpliwił nieżyczliwym tonem starego i spojrzał na

niego niechętnie swoim jedynym okiem.

 

- Cóż pan taki nieużyty - jak i nie człowiek.

 

- A pan po coś tu przyszedł? Na przeszpiegi?

 

- Przyszedłem, bo chciałem. Patrzcie no go...

 

- Po co pan tu łazisz. Roboty tu nijakiej nie ma.

 

Cały ten dialog wypowiedziany był z obu stron spokojnym, równym tonem i

bez akcentu gniewu. Rozmówcy spojrzeli na siebie.

 

- O, panie Antoni - powiedział nagle przeciągle jednooki - co pan sobie

myśli. Będzie mi pan tutaj imponował. Ja pana znam od dziecka.

 

- Ja pana nie znam.

 

- Mojej matki pan. nie znał? Mielczarki? Co sklepik miała za stacją?

Opowiada pan!

 

- A toś pan Mielczarki syn? Nie pamiętam. Tyle was się tu kręci.

 

- Już byś pan i po tym poznał - pokazał na oko - aleś pan nieużyty.

 

- A do czego pan mnie użyć chciałeś?

 

- Wyszedłem. Tak, na spacer. Chcę sobie odpocząć. A pan mnie jakby i

wyganiał.

 

- A siedź pan sobie z Bogiem. Wypoczywaj. Taki młodziak i wypoczynku

potrzebuje.

 

- No, i co? Krawcowa ta mieszka tutaj?

 

- Mieszka, powiedziałem, że mieszka.

 

- Sama mieszka?

 

- Z matką i z bratem - takim tam małym szczeniakiem.

 

- A teraz chyba w domu siedzi?

 

- Pewnikiem.

 

- A robotę ona ma?

 

- Czy ja wiem? Ja kiecek nie szyję.

 

- O!

 

- Mówią, że się z nauczycielem - z tej niby szkoły - kochają.

 

- O!

 

To drugie "o" zabrzmiało raczej boleśnie. Młody człowiek wstał teraz i

stał taki skurczony pod wiatrem, który opinał na nim popielatą kurtkę.

Różowa włóczka szalika drżała lekko, targana powiewem czy oddechem męskiej

piersi. Miał jakieś dwadzieścia pięć, sześć lat.

 

- To pan jest Mielczarek?

 

- Wacek, Wacek Mielczarek.

 

- A matka nie żyje?

 

- Aha, umarła. Rok będzie na jesieni.

 

- A pan co?

 

- A ot tak! Na wolności.

 

Antoni podejrzliwie spojrzał na chłopca.

 

- No, idź pan, idź pan! Z Bogiem - powiedział.

 

Wacek niechętnie odwrócił się ku stróżowi. Popatrzył na niego z komicznym

smutkiem i pokiwał głową.

 

- Pan musisz tu mieć jakie dolary zamurowane w tych cegłach, ludzi pan

odpędzasz, jak ten pies.

 

Antoni poruszył wąsikami.

 

- Od psów mi nie wymyślaj, psia twoja morda. Jeszcze bym ci inaczej

powiedział, żebym nieboszczki mamusi nie był znał. Idź stąd.

 

Wacek wzruszył ramionami, zrobił w tył zwrot; z rękami w kieszeniach

wyszedł na drogę. Zimno było. Antoni wrócił do izdebki. Przez okna widać

było drogę ku Pruszkowowi i Wacka idącego nią. Skurczony, pochylony, z

głową opuszczoną na piersi oddalał się szybko i Antoniemu nagle zrobiło się

żal chłopca.

 

- Co on z tym okiem? - powiedział - a stara Mielczarka fest była kobieta,

tylko język miała podły. - I usiadł znowu przy stoliku.

 

Odwiedziny nieznajomego zirytowały go mimo wszystko. Węszył tutaj jakąś

sprawkę Elwiry. Niejednego już tutaj przecie przysyłała, aby go niepokoić -

a teraz dawno się nie odzywała. Nie lubił takiej ciszy przed burzą. Po

pauzie figle Elwiry były szczególniej bolesne, a awantury szczególniej

głośne. A teraz już chyba jakie pół roku minęło, jak go szanowna małżonka

nie odwiedzała. Będzie pół roku, bo to było jakoś w karnawale, potrzebowała

na gwałt pieniędzy. Ależ była heca!

 

- Byle tylko teraz jak najdłużej ją diabli trzymali z daleka ode mnie -

powiedział do siebie - póki ten tam leży. Bo gdyby babsko... nie daj Boże.

 

Podniósł się ze stołka i począł rozpalać pod piecem, pora gotowania

obiadu zbliżała się. Już czwarty rok tu mieszka w takiej samotności; a

dawniej to też wesoło tu nie było. Cegielnia opuszczona już chyba z

piętnaście lat, po wyczerpaniu ostatniej glinianki. Drewniane stropy i

dachy suszarni dawno rozebrane przez mieszkańców przedmieść na opał,

właściciel terenów gdzieś wyjechał, kiedy wróci, nie wiadomo, a on jakimś

cudem tutaj sobie mieszka. Kartofle rodzą się wkoło glinianek jakie takie,

i jakoś tak się żyło i nawet było spokojnie, dopóki ten...

 

Pan Antoni spojrzał w stronę szkoły, ale Wacka już nie było widać,

natomiast panna Klara wyszła z domu do miasteczka. Wiatr wydymał jej białą

sukienkę i słomkowy kapelusz musiała trzymać obu rękoma. Antoni patrzył

jakiś czas, jak szła drobnym, równym krokiem. Dopiero teraz domyślił się

wszystkiego.

 

- To on do niej przychodził. Chwała Bogu, że nie do mnie.

 

Wniosek ten potwierdziła mu całkowicie wizyta małego Jasia, brata panny

Klary, który go odwiedził po południu. Jasio miał lat około dziesięciu i

teren starej cegielni był wymarzonym miejscem jego zabaw i szaleństw.

Przychodził też często do pana Antoniego, pod jego opieką zostawiał swoje

proce i wędki, pomagał mu rąbać drzewo i w ogóle lubił przebywać w

atmosferze zapuszczonych, na pół walących się murów. Ostatnio wszakże pan

Antoni był często w złym humorze i odpędzał Jasia od cegielni. Szkoła była

nieczynna latem i Jasio nie miał żadnego zajęcia, czasami go tylko siostra

posłała z robotą do której klientki poza tym miał używanie. Latał więc na

glinianki, kąpał się po całych dniach i łapał ryby na wędki. Miał też tutaj

całą kompanię wyrostków.

 

Jasio stanął dzisiaj przed panem Antonim, spojrzał na niego swoim

przejrzystym, jasnym wzrokiem i podskakując trochę - nigdy nie mógł ustać

spokojnie na miejscu - zawołał:

 

- A ja wiem, kto u pana dziś był, wiem, wiem. Widziałem.

 

- Coś widział? - pan Antoni spojrzał niespokojnie.

 

- Widziałem! - Jasio okręcił się na pięcie. Wacek był u pana.

 

- Wacek? A skąd znasz tego ślepca?

 

- Tego ślepca! Pan Antoni jest niedobry - Jasio znowu się okręcił.

 

- Stójże spokojnie, naprawdę - warknął pan Antoni.

 

- A po co? - spytał Jasio.

 

- Skąd znasz tego włóczęgę? Co to za jeden?

 

- Wacek? To mój przyjaciel. Razem ryby łapiemy.

 

- Ładne zajęcie. Czy on nijakiej pracy nie ma?

 

- On? Och, on zawsze zajęty. Klarunia mówi...

 

- To i panna Klara go zna?

 

- Klarunia? Nieee... ale on by tak chciał ją poznać. On mnie prosił, żeby

się mógł z Klarą spotkać...

 

- Skaranie boskie, będziesz siostrę z pruszkowskimi łobuzami zapoznawać.

 

- A ona to niby nie zna pruszkowskich łobuzów? A Wacek wcale nie jest

łobuzem.

 

- Obdartus... - warknął pan Antoni kręcąc papierosa.

 

- Och, pan Antoni także nie elegant.

 

- Ty się najlepiej na tym znasz!

 

- Pan Wojciech - to elegant!

 

Jasio badawczo patrzył na starego powiedziawszy te słowa, a w oczach jego

zabłysły niedobre ogniki, ale zgasił je prędko i znów podskakiwał,

uderzając w blat stołu nożykiem, który trzymał w ręce.

 

- Głupiś ze swoim Wojciechem - mruknął Antoni. - Też znalazł eleganta! Za

moich czasów to chłopcy byli eleganccy.

 

- U pana Potockiego w Peczarze? - zapytał z udaną naiwnością Jasio. Znał

on doskonale wszystkie opowiadania starego stróża, który niegdyś był

kozakiem u Potockich.

 

- A jakbyś wiedział - zirytował się stary i tupnął nogą obutą w długi but

- jakbyś wiedział. Co mi tam twój pan Wojciech.

 

Jasio kręcił się po izdebce, zaglądając we wszystkie kąty. Podniósł

pokrywę garnuszka, który stał na wygasłym piecu.

 

- O, kartofle. - powiedział - czy to pan chowa na kolację?

 

- Na kolację - odparł Antoni z wielką niecierpliwością. - No, dosyć już -

dodał - nie kręć mi się tutaj i zmykaj pókiś cały. Do widzenia.

 

Jasio spojrzał spokojnie i z całą ufnością na starego przyjaciela.

Naprawdę dziwił się jego złemu humorowi.

 

- Pan Antoni się zmienił - powiedział - dawniej mnie tak nigdy nie

wyganiał.

 

Antoniemu żal się zrobiło małego.

 

- Dzisiaj wiatr, rybki brać nie będą.

 

- Nie mam robaków - odpowiedział Jasio i wzruszył ramionami.

 

Wyszedł przez sionkę zawaloną gratami i zarzuconą opadłymi cegłami przed

dom, skąd był widok na glinianki. Dwa jeziorka leżały przed trasą kolejki

elektrycznej, trzy leżały za nią. Każde z nich miało inny charakter.

Pierwsza glinianka, położona trochę na lewo, była płytka i taka jakaś bez

wdzięku, niby bajoro na brudnym podwórku. Druga, w głębi na prawo, była

prześliczna, do połowy zarośnięta szuwarami i trzciną miała w sobie coś

romantycznego. Jasio, nie umiejąc nazwać jej zalet, kochał ją przecież

ponad inne, chociaż ryby brały najlepiej w tej następnej, już za kolejką.

Największa leżała najdalej, był to już staw prawdziwy i tam się kąpało w

gorący dzień letni pół Pruszkowa.

 

W tej chwili właśnie przechodził podwójny wagon kolejki, poryw wiatru

rozochocił Jasia, przejął jego wątłe ciało zdrowym chłodem. Rzucił się do

biegu i pędem minąwszy obie glinianki z tej strony kolejki, przeleciał

przez tor, okrążył najmniejszy stawek, na prawo, drobny, ale otoczony jak

gdyby wzgórzami, i wreszcie powróciwszy tą samą drogą, stanął znowu przed

opuszczonym kantorem. Bał się gniewu pana Antoniego, więc skoro usłyszał

jego kroki, uskoczył za węgieł. Pan Antoni pociągając nosem, trzymając w

ręku rondelek z kartoflami powoli wyszedł od siebie, przeszedł za dom i

przez drogę skierował się w stronę baraku.

 

Barak stał po drugiej stronie drogi naprzeciw kantoru zupełnie rozwalony.

Na murach częściowo nie było już dachu, tylko lewa strona jeszcze jakoś

trzymała się na potężnych bierwionach, widać było po solidnej budowie

starożytność jej pochodzenia. Naokoło murów leżały kupy spadłych cegieł i ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin