Wszyscy jesteśmy spokrewnieni.doc

(232 KB) Pobierz
Wszyscy jesteśmy spokrewnieni

Wszyscy jesteśmy spokrewnieni

Homoviator

 

Część 1

 

Ho! Mitakuye Oyasin

(Cherokee) Afrika

 

Gdy słońce gaśnie, świecą gwiazdy - nie ma ciemności na tym świecie.

przysłowie chińskie

 

- John, musimy porozmawiać.

John, gdy tylko słyszał, że jakaś kobieta, a szczególnie psychoterapeutka, wypowiada te słowa, odczuwał niepokój. I tym razem instynkt go nie zawiódł. Thompson uśmiechnęła się profesjonalnie.

- Nasza terapia trwa już trzy miesiące. Nie powiedziałeś mi dotąd o sobie praktycznie nic, poza ogólnikami, które mogę wyczytać w twoich aktach, John. Wróciłeś z Afganistanu, wojna zmienia ludzi. W pewnym sensie niszczy to, co było i nie ma drogi powrotnej, trzeba wybudować nową drogę. Ale trzeba chcieć sobie pomóc, John. A ty nie chcesz sobie pomoc.

- Ależ chcę - skłamał John, solidnym, ciężkim wzrokiem odpowiadając na pełne wątpliwości spojrzenie Thompson. Terapeutka uśmiechnęła się wąsko.

- Może popracuj w ramach czynu społecznego. Jeżeli nie lubisz ludzi...

- Lubię ludzi.

- ...to może ze zwierzętami. Znajoma pracuje w lecznicy. Z chęcią zatrudni wolontariusza z wykształceniem medycznym.-

- Nie jestem weterynarzem - fuknął nadspodziewanie agresywnie John i zacukał się, słysząc gniew w swoim głosie.

Thompson spojrzała na niego ze współczuciem. Doktorem też już nie jesteś” - mówił jej wzrok. John nienawidził tego, nienawidził tych umoralniających gadek, udawanego zrozumienia, dobrych porad, nie dających się zastosować w życiu. Nienawidził tutaj być. Chciał stąd wyjść. Jak najszybciej.

- Nie jesteś już niczym, co pamiętasz sprzed wojny, John. - Thompson odłożyła notatnik i długopis, nie spuszczając z Watsona wzroku. - Spróbuj chociaż. Może tam odnajdziesz coś niezwykłego...

*

Nazajutrz dostał e-maila od Thompson z numerem kontaktowym jej znajomej oraz linkiem do strony lecznicy, w której owa znajoma pracowała. Lecznica Pod Pazurem była niewielkim kompleksem weterynaryjnym, ale posiadała małe schronisko dla zwierząt, dział adopcyjny i dział medyczny. Niezbyt okazały, niewypłacalny, ledwie wiążący koniec z końcem, ale bardzo dobrze pomyślany mechanizm, działający na rzecz pomocy zwierzętom. Mieli nawet przenośne aparaty RTG. John nie miał pojęcia, skąd wzięli na nie pieniądze.

To było dla niego niepojęte. Ludzie umierali - na wojnie i na co dzień - żołnierze i cywile, dorośli i dzieci, a tutaj składano łapki jakimś sierściuchom i prześwietlano je rentgenami. Pewnie, John nie miał nic przeciwko zwierzętom, ale wciąż uważał, że ludzie są ważniejsi.

Nie odpowiedział na maila. Wylogował się, zamknął laptopa i poszedł do pubu, gdzie samotnie sącząc drinki, wspominał, jak to w Afganistanie ludzie mieli znacznie gorzej zorganizowaną pomoc medyczną, niż zwierzątka w Londynie.

Następnego dnia obudził się z lekkim kacem i ogromnym poczuciem bezsensu. Nie miał siły podnieść się z łóżka, a bezsens przygniatał go jak realny ciężar, który ktoś przypadkiem położył mu na piersi. Nikt nie czekał na Johna, on także na nikogo nie czekał, po co było mu zakładać skarpetki i jeść śniadanie? Zapatrzył się apatycznie w sufit. Miał chęć uczestniczyć w czymś, co uczyniłoby różnicę w tej szarej rzeczywistości, ale nie miał pojęcia jak. Nie miał pojęcia, skąd wziąć na to energię. Może jednak Thompson miała rację? John Hamish Watson cierpiał na depresję, ale zmagał się z nią tyle lat, że teraz nawet jej już nie zauważał, tylko zaciskał zęby i szedł dalej.

Nie miał już siły iść dalej.

Jedząc swoje ostatnie jabłko z koszyka i rozważając ogromną, wyraźnie ponad jego siły wyprawę do Tesco, John otworzył laptopa. Wciąż w piżamie, wciąż bez skarpet i kapci. Sprawdził pocztę: nic nowego, same reklamy. Nigdy nic nowego do niego nie przychodziło, czasami jakiś enigmatyczny mail od kolegi z wojska, czasami wysłany po pijaku żarcik od Harry.

W Lecznicy Pod Pazurem mieli nawet elektrokardiografię. No no...

Trzeciego dnia John bez rozmyślania i gdybania, zrobił sobie na śniadanie kawę, ubrał się jak do wyjścia, po czym spisał sobie numer znajomej Thompson i zadzwonił. W słuchawce usłyszał przyjemny, mocny kobiecy głos, usiłujący przekrzyczeć ogłuszające piski w tle.

- Tak, słucham? Przepraszam, ale mamy tutaj małą apokalipsę z fretką. W czym mogę pomóc?

- Dzień dobry, pani Hudson, tu John Watson. Pani Thompson, moja terapeutka, dała mi ten telefon. Podobno poszukujecie wolontariuszy.

Hudson zaśmiała się, ale brzmiała na tyle serdecznie i dobrodusznie, że John nie poczuł się skrępowany. Piski w tle nie dawały za wygraną, a nawet stały się jeszcze głośniejsze i bardziej rozpaczliwe.

- My zawsze poszukujemy wolontariuszy. Większość pieniędzy idzie na sprzęt, utrzymanie kuracjuszy i znajdków, no i mało zostaje na obsługę. Z przyjemnością skorzystamy z pańskiej pomocy, panie Watson.

- John. - Z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny John miał pewność, że pani Hudson jest dobrym człowiekiem i wolałaby zwracać się do swoich wolontariuszy po imieniu.

Hudson zaśmiała się znowu, po czym wymruczała miękko coś, co brzmiało jak:

- No dobrze, Sherlock, dobrze, a teraz zastrzyk...

Rozpaczliwy pisk fretki zamienił się w pełnowymiarowy wrzask bojowy. Hudson zaklęła do słuchawki.

- Przepraszam. Przepraszam, John. Z miłą chęcią zaproszę cię do naszego domu wariatów i przyjmę twoją pomoc. Wpadnij jutro z rana. Jakakolwiek wiedza medyczna mile widziana.

- Jestem doktorem, właśnie wróciłem z Afganistanu.

Zawsze ilekroć to mówił odczuwał głęboki dyskomfort. Jakby chwalił się cudzym osiągnięciem, jakby udawał kogoś innego, lepszego, niż jest w rzeczywistości. Ludzie zwykle reagowali na taką wizytówkę pozytywnie, z podziwem nawet. W Afganistanie nie było niczego, co można by spokojnie i z podziwem obserwować z bezpiecznego, europejskiego kraju pierwszego świata.

Pani Hudson odchrząknęła z uznaniem.

- O, żołnierz. Świetnie. Dobrze, że Thompson podała ci nasze namiary. Przeszkolenie wojskowe na pewno się tutaj przyda, zwłaszcza przy fretkach. Bardzo za niego przepraszam, ale Sherlock musi dostać swoją serię zastrzyków, a tylko mnie pozwala się dotknąć, piekielnik. To widzimy się jutro, John?

Przynajmniej Hudson nie robiła z żołnierskiej przeszłości Johna żadnego mitu i przechodziła nad nią do porządku dziennego. Wydawała się osobą, która nie babra się w przeszłości, tylko działa tu i teraz. John potrafił docenić tego typu nastawienie.

- Dobrze, przyjdę jutro. Do widzenia.

Rozłączył się z poczuciem, że właśnie zaczęło się w jego życiu coś nowego i nie wie czy się na tę okazję cieszyć, czy smucić. Pani Hudson brzmiała jak kobieta zaprawiona w bojach i radząca sobie idealnie w sytuacjach kryzysowych, których, jak widać, w Lecznicy było całkiem sporo.

Resztę dnia spędził na nawigowaniu przez stronę Lecznicy Pod Pazurem, oglądaniu zdjęć i czytaniu opinii klientów. Niektóre pochlebne, niektóre neutralne, niektóre głupie i niegrzeczne. Najwyraźniej pracownicy Lecznicy nie cackali się z posiadaczami zwierząt, którzy się na posiadaczy czegokolwiek żywego nie nadawali. John z uśmiechem na gębie czytał, jak jedna z klientek obsmarowała panią Hudson za inwektywy, bo przecież ufryzowany, ufarbowany pudel to nic złego i skąd ona mogła wiedzieć, że farba jest toksyczna i pies ją zliże. Damulka nazwała Hudson zapchloną brudaską i hippiską, a jej Lecznicę miejscem schadzek nawiedzonych zoofili. Ktoś pod jej wpisem anonimowo skomentował, że pudle to jedne z mniej inteligentnych psów, ale pewni właściciele psów i tak ustępują im pod względem inteligencji.

Może Thompson miała rację. Może Johnowi praca w innym otoczeniu dobrze zrobi. Praca, jakakolwiek, była teraz wskazana, a zwierzęta wydawały się znacznie bardziej bezpieczne i przyjacielskie, niż ludzie.

*

Hudson była niską, drobną kobietą w okolicach sześćdziesiątki. Miała wysokie czoło, gęste, siwiejące włosy, związane na karku w kitkę i wielkie, błękitne oczy, schowane za oprawkami okularów tak delikatnymi, że niemal niewidocznymi. Nosiła kilka dziwacznych, lśniących wisiorków, dyndających jej na szyi oraz co najmniej dziesięć bransolet na nadgarstku. Jakieś paciorki, kryształy, jadeity, rzeźbione w drewnie róże... A więc znajoma Thompson była współczesną londyńską szamanką. Pięknie.

John usiłował być zawiedziony, ale jakoś nie mógł. Z pani Hudson promieniowało buzujące ciepłem, radosne zaaferowanie – ot, zadowolona pomimo zmęczenia, towarzyska kobieta z powołaniem. Czuło się do niej zaufanie, jak do każdego szalonego człowieka, pracującego w ramach czynu społecznego za głodowe stawki i wciąż posiadającego energię, żeby się uśmiechać. A może Johna po prostu urzekł jej kitel, wyglądający jakby potrzebował na gwałt prania, usmarowany jakąś kleistą papką. Może uwiodło go także to, że Hudson miała kawałki słomy na włosach, w rękach trzymała ogromną ilość kart lekarskich i uśmiechała się do Johna szeroko, chociaż jeszcze nie wiedziała kim jest i po co przyszedł.

John polubił ją od razu.

- Dzień dobry, witamy, witamy. John Watson, jak mniemam.

John uśmiechnął się i potrząsnął dłonią Hudson. Mocny, pewny uścisk osobnika kompetentnego i odpowiedzialnego. Dobrze. Od razu zaczęli iść w głąb brzydkiego, wyłożonego ohydnym, brązowoszarym linoleum korytarza. Pani Hudson po prostu zaczęła przyspieszać kroku, a John, chcąc nie chcąc, podążył za nią, usiłując nie zostać w tyle.

Pani Hudson nie traciła czasu i nie przestawała mówić.

- Tak. Pamiętam cię, John. Świetnie, że wpadłeś. Każda para rąk się przyda.

- Tak... - odchrząknął John, nie bardzo wiedząc, co mówi wolontariusz w momencie zatrudniania. - Dzień dobry. Mam nadzieję, że fretka z wczoraj ma się dobrze.

Hudson pokiwała głową w roztargnieniu i nie zwalniając kroku przyjrzała się swoim kartom. John podświadomie zrównał się z nią i zerknął jej przez ramię. Zdjęcia rentgenowskie łapy niezidentyfikowanego zwierza, fotka śpiącej świnki morskiej i psa o nienaturalnie wyłupiastych oczach. Pani Hudson uśmiechnęła się do zdjęcia z psem.

- Ach tak. Wczorajszy fretek, Sherlock. Z nim w porządku. Na obecną chwilę jest dobrze, ale kto wie, jak się sprawy potoczą. Pozwól do naszej kanciapy, John. Zrobię ci kawę, wypełnię druczki, a potem puszczę swobodnie prosto w dzicz.

- Pani żartuje?

Pani Hudson zatrzymała się po raz pierwszy od kiedy John ją zobaczył i spojrzała na niego znad okularów. Miało to w sobie ogromną siłę wyrazu, jednocześnie niezwykły ładunek komiczny.

- Jaina. Mów mi Jaina, doktorze Watson - powiedziała pani Hudson ze swadą, a John odpowiedział jej zrównoważonym spojrzeniem weterana wojennego, żyjącego przez ostatnie dwa miesiące na kofeinie, tostach i przeleżałych jabłkach.

- Żartujesz, Jaina.

- Nie, moi rodzice mieli słabość do dziwacznych imion. Owszem, w szkole miałam przez to ciekawe życie, ale nigdy nie narzekałam.

- Nie, ja nie o tym... dzicz...

Jaina Hudson strzeliła w Johna przewrotnym, błękitnym spojrzeniem, po czym uśmiechnęła się szeroko.

- Dzicz jest w każdym z nas, tylko dopiero w konfrontacji z kimś dzikszym nam się to objawia. Chodź, John, pokażesz nam swoją bestię. A żartować to ja żartuję, mój drogi, ale tylko w czwartki.

John wszedł za Hudson do pokoju dla weterynarzy, otwierając przed dyrektorką drzwi i uświadamiając sobie, że jest piątek.

Kanciapa była dużym, kwadratowym pokojem z wysokimi, wąskimi oknami, wychodzącymi na mały, ale ładnie utrzymany park. Przy ścianach panoszyły się zagracone biurka obstawione kubkami po kawie i talerzykami z niedojedzonymi kanapkami. Dwie ogromne szafy, zapewne z dokumentacją medyczną, panowały przy drzwiach, żelazne i potężne. Na ścianach wisiały trzy duże korkowe tablice z poprzypinanymi kartkami, listami, pismami z różnych urzędów, zabawnymi fotografiami i żartami, nabazgranymi na samoprzylepnych karteluszkach. Pomiędzy tymi wszystkimi papierami wisiały też rysunki. Dziecięce, sądząc z chwiejnych, wykonanych świecową kredką i mazakami zawijasów. Pieski, kotki, kulfoniaste chomiki i zzieleniałe rybki wskazywały wyraźnie na wiek artystów.

Hudson zakręciła się sprawnie po kanciapie. Odsuwając z jednego biurka papierzyska, złożyła kilka brudnych talerzyków na chwiejną kupkę i włączyła czajnik elektryczny, który zachrypiał, zakrztusił się i zaczął powoli grzać wodę.

- Cath dzwoniła. Opowiedziała mi o tobie. Jakiejś bzdury o traumach, wojnach, stresach i innych indolencjach - mówiła swobodnie Jaina, widocznie nie przyzwyczajona do owijania w bawełnę. - Człowiek najlepiej dochodzi do siebie jak pomaga innym.

- Wolałbym pomagać ludziom - zauważył John, a pani Hudson przyszpiliła go wszystkowiedzącym wzrokiem osoby żyjącej na świecie dłużej, niż sześć dekad i doświadczonej przez wiele porażek.

- Kiedy ostatni raz pomagałeś ludziom, John?

Cisza. John po raz ostatni aktywnie pomagał ludziom na froncie, w polowym szpitalu opatrując koszmarnie poparzonego kolegę. Kolega nie miał prawie skóry na twarzy i górnej części piersi, i obecnie był już tylko wspomnieniem, regularnie spychanym na krawędź świadomości.

- Człowiek powinien zajmować się żyjącymi - powiedziała miękko Jaina, na chwilę kładąc dłoń na ramieniu Johna i potrząsając nim lekko. - Ocknij się, John. Świat czeka. Ludzie to trudne stworzenia, dlatego dobrze jest zacząć od stworzeń mniejszych...

John nie odpowiedział, ale Jaina już zalewała mu herbatę w czerwonym, fantazyjnie powyginanym kubku z rączką w kształcie ogona wiewiórki, już popychała w stronę wąskiej, ale wygodnej kozetki, stojącej pod oknami. John usiadł z herbatą w dłoni, patrząc na dziwaczną, dopiero co poznaną, energiczną kobietę, która już wessała go w swoje otoczenie, już się z nim zaprzyjaźniła i zanalizowała.

- Przepraszam. Tyle pracuję ze zwierzętami, że zdarza mi się traktować ludzi tak samo. - Pani Hudson zasiadła za biurkiem, wyciągając formularze dla woluntariatu. - Nie miej mi tego za złe. Bardzo dobrze traktuję zwierzęta, nawet te złośliwe, zasklepione w sobie, takie co chcą już tylko położyć się i zemrzeć.

- To przytyk do mnie? - zapytał wrogo John, nastraszając się bojowo, ale Hudson tylko wzruszyła ramionami i pochyliła się nad papierami.

- Nie wiem. A odczuwasz to jako przytyk?

John nie miał czasu na odpowiedź, ponieważ nagle zdarzyło się kilka rzeczy na raz. Hudson westchnęła i wstała od biurka, a potem Watson został poczęstowany biszkoptami, kawałkiem sernika, dostał dolewkę herbaty i małą, ale mocną jak siekiera kawkę. Otrzymał także fartuch weterynarski, długopisy do kieszeni i przypinkę z uśmiechniętym rysunkowym jeżykiem i napisem Nigdy nie gryzę bez przyczyny. Jaina Hudson zatarła z zadowoleniem ręce i na powrót zasiadła do biurka. Wypełniła druczki szybko i profesjonalnie, zagadując niezobowiązująco, jednocześnie obserwując Johna uważnie.

- Nie będę ci na razie dawała żadnych bardziej odpowiedzialnych zajęć, John. Nie obraź się, proszę, ale mamy inspekcję za tydzień i ogień pod częścią tylną, przepraszam za wyrażenie. Ale to się dobrze składa, pokażę ci tego fretka, którego wczoraj słyszałeś przez telefon. Sherlock, fretek specjalnej troski, ancymon jakich mało, jednocześnie jakoś nie za bardzo kocha weterynarzy.

- Mam go zmylić swoim fachem? Nie jestem weterynarzem tylko doktorem.

- Jesteś żołnierzem i doktorem - dopowiedziała stanowczo Hudson, a potem dodała łagodniej: - A nade wszystko jesteś człowiekiem. Sherlock na pewno dobrze zareaguje na kogoś z zewnątrz.

John pokiwał głową, czując, że lubi panią Hudson coraz bardziej i w zasadzie cieszy się, że przyszedł do tej zwariowanej lecznicy.

- Przez telefon Sherlock brzmiał groźnie.

- I na żywo też tak brzmi - stwierdziła z rozczuleniem pani Hudson. - Ale nic nie dzieje się przez przypadek. Zadzwoniłeś akurat, jak dawałam Sherlockowi zastrzyki i pomyślałam sobie, że wy dwaj powinniście się zaprzyjaźnić.

John wykrzywił się lekko. Wszystko dobrze, zwierzęta, leczenie, pomaganie, ale po co zaraz jakieś metafizyczne brednie? Zaraz zacznie się gadka o ogarniającym wszystkich kole życia.

Pani Hudson musiała zauważyć jego grymas, bo wzięła dużego łyka swojej herbaty i westchnęła głośno.

- Rozumiem, że nie wierzysz w przeznaczenie, John?

- Nie bardzo.

Przez moment nie mówili nic, pani Hudson obracała w dłoniach jedną ze swoich jadeitowych bransoletek i patrzyła w dal za oknem. Gdy w końcu odwróciła się do Johna, jej twarz była bardzo pogodna i spokojna.

- To może przedstawię ci teraz twojego nowego kompana, John.

Nie czekając na odpowiedź, pani Hudson poprowadziła Johna przez ciemne, kręte korytarzyki willi, prowadzące na trzecie piętro oddziału lecznicy. Przy drugiej turze schodów, gdy Watsona zaczęła już znowu boleć noga, Jaina przyciszonym głosem streściła Johnowi historię jego nowego fretkowego podopiecznego.

- Sherlock to młody samiec, dwuletni. Wychowany razem z bratem. Kupiła ich razem pewna średnio zamożna i niezbyt rozsądna rodzina i wszystko z początku wyglądało dobrze. Fretki lubią towarzystwo, dwóch wysterylizowanych braci powinno żyć w zgodzie i bez problemów. Ale pewnego dnia Mycroft i Sherlock strasznie się pogryźli. Mówię ci, John, podobno wióry szły. Rodzinka oczywiście zapakowała swoje ukochane zwierzaki i podrzuciła je nam. Bracia nie mogli się znieść, musieli siedzieć w osobnych klatkach, w osobnych pokojach. Jak się raz wymknęli opiekunom i rzucili na siebie, to do dziś pamiętam. Dwóch weterynarzy łapało Mycrofta, dwóch Sherlocka. Rękawicami z gumy i płótna. Tak drapali, tak gryźli.

John słuchał z podziwem, jak drobna, starsza pani z przejęciem mówi o walce fretek. Fretek. Na świecie codziennie ginęły setki ludzi, w wojnach i nie tylko. Kto miał chęć i energię przejmować się jakimiś zwierzakami...?

Pani Hudson nie zauważyła chyba konfuzji Johna, po spokojnie kontynuowała swoją opowieść, idąc szparkim krokiem przez korytarze.

- Obie frecie nie były chore. Nie wiadomo, co im strzeliło do łebków. Tak czy owak, opiekunowie mieli dość futerkowców i zostawili je u nas na stałe. Zajmujemy się też adopcjami.

- Pewnie często się tak zdarza - zauważył John, grzecznie udając zainteresowanie. Pani Hudson wzięła jego ciekawość za dobrą monetę, bo pokiwała współczująco głową.

- Tak. Niestety. Po zaleczeniu ran po ugryzieniach Mycroft poszedł do jednej z bogatszych rodzin w Londynie, grzeje sobie swój futrzasty tyłek w ich nadmorskiej posiadłości w Brighton. Sherlock nie miał tyle szczęścia. Wzięła go pewna zamożna pani, mieszk...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin