Rosny Joseph Henri - Walka o ogień.doc

(798 KB) Pobierz
Joseph Henri Rosny

Joseph Henri Rosny

   WALKA O OGIEŃ

                       POWIEŚĆ Z CZASÓW PIERWOTNYCH

              Krajowa Agencja Wydawnicza Białystok 1988


CZĘŚĆ PIERWSZA

Śmierć Ognia

Plemię Ulhamrów uciekało w mrokach strasznej nocy. Lu­dziom oszalałym z bólu i zmęczenia wszelki wysiłek wydawał się daremny wobec okropnej klęski. Ogień skonał! Pielęgnowali Go od chwili powstania hordy w trzech klatkach. Cztery kobiety i dwóch wojowników karmiło Go dniem i nocą. W najcięższych czasach otrzymywał życiodajne pożywienie. Zabezpieczony od deszczu, nawałnic i powodzi przebywał rzeki i bagniska, nie prze­stając świecić za dnia niebieskawym płomykiem, by zabłysnąć krwawym płomieniem w nocy. Jego potężne pasmo oddalało Lwa Czarnego i Lwa Żółtego, Niedźwiedzia Jaskiniowego i Niedźwie­dzia Szarego, Mamuta, Tygrysa i Lamparta. Krwawe Jego kły broniły człowieka przed niespodziankami rozległego świata. Był źródłem wszelkiej radości. Z mięsa wydobywał smakowite aro­maty, hartował ostrza oszczepów, pod Jego działaniem pękały głazy, pod wpływem Jego łagodnego ciepła członki nabierały przedziwnej mocy. Zapewniał hordzie bezpieczeństwo w szumią­cych puszczach, na bezmiernych sawannach i w głębi jaskiń. Był Oj­cem, Stróżem i Zbawcą, pomimo że był nieokiełznany, a strasz­niejszy od Mamutów, kiedy wydobywał się z klatki i pożerał drzewa niebotyczne.

Skonał! Wróg zniszczył dwie klatki; w trzeciej — podczas ucieczki widziano Go, jak omdlewał, bladł i zamierał. Tak osła­biony, nie był zdolny już gryźć traw moczarów; drżał jak chory zwierz. W końcu wydawał się jak czerwonawy robaczek, którego lada podmuch wiatru uśmierca... Znikł... Ulhamrowie, obrabo­wani, uciekali w mrokach nocy jesiennej. Bezgwiezdne niebo przytłaczało' ociężałe wody. Rośliny prężyły zziębnięte tkanki. Ze­wsząd dochodziły odgłosy pluskających się płazów; mężczyźni, kobiety i dzieci ginęli w toni niewidzialni. Jak tylko można było, Ulhamrowie, kierując się głosem przewodników, to postępowali wyższym i twardszym pasmem ziemi, to znów przechodzili rzeki w bród, to znów przemykali z kępy na kępę. Trzy pokolenia zna­ły tę drogę, lecz do jej przebycia trzeba było blasku rozgwieżdżo­nego nieba. Nareszcie przed samym świtem zbliżyli się do sawan­ny.

Poprzez kredowe, na kształt skał szyfrowych spiętrzone obło­ki przedarł się drżący promień światła. Zawirował wiatr na gęs­tych jak smoła wodach wzdymając wodorośle na kształt pęcherzy; zakołysały się cielska płazów wśród nenufarów i strzałek wod­nych. Czapla wzleciała na szare jak popiół drzewo i pośród rdza­wej mgły, ciągnącej się do krańca horyzontu, ukazała się sawanna z dygocącą od chłodu roślinnością. Mężczyźni, mniej zmęczeni, powstali i przedarłszy się przez trzciny, znaleźli się wśród traw na stałym lądzie.


Wtedy, gdy strach śmierci minął, wielu z nich jak odrętwiałe zwierzęta stoczyło się na ziemię i zastygło w bezruchu. Odpor­niejszymi okazały się kobiety. Te, które utraciły w moczarach swe dzieci, wyły jak wilczyce; wszystkie one czuły zawieszoną nad nimi groźbę upadku rasy i przygniatającą niepewność jutra. Matki uratowanych dzieci podnosiły je dziękczynnie ku obłokom.

Fauhm przy brzasku nadchodzącego dnia policzył członków plemienia, posiłkując się palcami i gałęźmi. Każda gałąź przedsta­wiała palce dwu rąk. Liczył z trudnością, widział jednak, że pozo­stało jeszcze cztery gałęzie wojowników, więcej niż sześć gałęzi kobiet i ze trzy gałęzie dzieci tudzież kilku starców.

A stary Goun, liczący lepiej od wszystkich mężczyzn, orzekł, że z każdych pięciu nie został nawet jeden mężczyzna; z każdych trzech — nawet jedna kobieta i jedno dziecko z każdej gałęzi. A^ wtedy ci, co czuwali, ujrzeli ogrom klęski. Pojęli, że potomność ich była zagrożona u samej podstawy, i że moce świata stawały się straszliwsze: odtąd będą błąkać się po ziemi słabi i nadzy.

I Fauhma pomimo całej jego siły ogarnęła rozpacz. Przestał już dowierzać swej mocarnej postaci i potężnym ramionom. Jego wielka twarz zarośnięta twardym włosem, jego żółte, lamparcie oczy wyrażały przygniatające zmęczenie. Przyglądał się ranom za­danym mu przez strzały i włócznie wraże, pijąc od czasu do czasu krew sączącą się jeszcze z przedramienia.

Jak wszyscy zwyciężeni wyobrażał sobie tę chwilę, kiedy zwycięstwo chyliło się na jego stronę. Ulhamrowie rzucili się do grabieży; on, Fauhm, rozbijał czaszki maczugą. Mieli już wytępić mężczyzn, porwać kobiety, zabić wraży Ogień, aby polować na nowych sawannach i w lasach obfitujących w zwierzęta. Jakiż to zawiał wiatr nowy? Czemu Ulhamrowie zawrócili w trwodze, czemu to kości ich poczęły trzeszczeć, brzuchy rzygać wnętrznoś­ciami, a z piersi wyrywać się jęki agonii, podczas gdy wrogowie wdzierali się do obozowiska i niszczyli Ognie Święte? Takie pyta­nia stawiała sobie ociężała i leniwa dusza Fauhma. Wżerała się w te wspomnienia, niczym hiena w ścierwo. Broniła się przed upad­kiem i nie uznawała się niższą w energii, odwadze i okrucieństwie.


Światło się wzmogło; toczyło swe promienie po moczarach, myszkując wśród błot i osuszając sawannę. Była w nim radość poranka, była w nim świeża soczystość roślin. Woda wydawała się bardziej lekka, mniej zdradziecka i mniej mętna. Powierzchnia jej srebrzyła się wśród wysp grynszpanowych, przebiegały po niej przeciągłe dreszcze z malachitu i pereł, lśniła bladą barwą siar­ki, mieniła się kolorami złóż miki, a zapach jej poprzez wierzby i olchy wydawał się łagodniejszy. Prawa, rządzące przystosowa­niem i okolicznościami, stanowiły o zwycięstwie to traw, to błysz­czących lilii wodnych lub żółtych nenufarów. Wychylały się euforby** błotne, kosaćce wodne, bazańce i strzałki; roztaczały się całe zatoki jaskrów o liściach tojadu***, kręte kolonie rozchodników włochatych, epilobusów**** różowych, gorzkiej rzeżuchy, różyczek słonecznych; całe dżungle sitowia i wiklin, gdzie roiły się kurki wodne, czarne bekasy, cyranki, siewki, czajki z odbłyskiem jaspisu i dropie ociężałe.

Przy rdzawych wyrwach nadbrzeżnych czatowały czaple; na wzniesionych przylądkach, klekocąc, baraszkowały żurawie; zęba­ty szczupak napadał tłustego lina, a zwinne ważki niby strzały ognisto-zielone mknęły zygzakiem lazulitu.

Fauhm zastanawiał się nad swym plemieniem. Klęska obsiad­ła ich jak pomiot gadów, co żółty od namułu, szkarłatny od krwi, zielony od wodorostów, wydaje woń chorobliwą i zgniłą. Nie­którzy mężczyźni leżeli zwinięci jak pytony, drudzy wyciągnięci jak szczury, inni znów charczeli w przedśmiertnych skurczach. Czerniejące rany na brzuchu były odrażające, straszniejsze jeszcze były na głowie rozszerzone krwawą  gąbką włosów.   Wszyscy


prawie powinni byli wyzdrowieć, gdyż ciężej ranni padli na prze­ciwnym brzegu lub zginęli w moczarach.

Fauhm, odwracając wzrok od śpiących, badał tych, których większą goryczą napawała porażka, aniżeli zmęczenie. Wielu z nich posiadało wyniosłą budowę Ulhamrów. Rysy twarzy były grube, czaszki niskie, szczęki silne; skóra ich, bardziej płowa niż czarna, pokryta była gęstym włosem. Najbardziej wyczulonym ich zmysłem było powonienie, którym mogli ze zwierzem iść w zawody. Oczy mieli duże, często okrutne, czasami dzikie; pięk­ność tych oczu ujawniała się silnie u dzieci i niektórych dziewcząt. Pomimo że typ plemienia był zbliżony do współczesnych nam niższych ras, jednak wszelkie porównanie byłoby zwodnicze. Ple­miona epoki kamiennej żyły w atmosferze szerokiego oddechu; ciało ich przechowywało młodość, jaka już więcej nie powróci — kwiat takiego istnienia, o którego mocy żywotnej i bujności tylko słabe możemy mieć pojęcie.

Fauhm wzniósłszy ramiona do słońca, począł gromko zawo­dzić:

              Co poczną Ulhamrowie bez Ognia? Jak żyć będą na sa­wannach i w puszczy, kto bronić ich będzie od ciemności i wiatrów zimowych? Będą zmuszeni spożywać surowe mięso i gorzką roślinę; nie będą rozgrzewać więcej członków swoich; ostrze oszczepu pozostanie miękkie. Lew, potwór o zębach szarpiących, Niedźwiedź, Tygrys i Wielka Hiena będą ich pożerały żywcem w czasie długich nocy! Kto zdobędzie Ogień z powrotem? Ten, kto to uczyni, zostanie bratem Fauhma, będzie otrzymywał trzy dzia­ły z ubitej zwierzyny i cztery działy łupu. Ponadto dostanie na własność Gamlę, córkę mej siostry, a po mojej śmierci będzie wo­dzem plemienia.

Na to Naoh, syn Lamparta, powstał i rzekł:

              Niech będą mi przydani dwaj wojownicy o nogach szyb­kich, a pójdę zabrać Ogień synom Mamuta lub Pożeraczom Lu­dzi, którzy polują nad brzegami Dwu-Rzek.

Spojrzenie, jakie Fauhm nań rzucił, nie było przychylne. Naoh był najwyższy wzrostem wśród Ulhamrów; bary jego rosły


jeszcze; ani jeden wojownik nic sprostał mu zwinnością, nie mógł dotrzymać w długotrwałym biegu. Rzucił on o ziemię syna Tura, Muha, pomimo iż ten dorównywał siłą Fauhmowi i Fauhm obawiał się go. Dawał mu polecenia odstręczające, oddalał go od plemienia, narażał na śmierć niechybną.

Naoh również nie lubił wodza, lecz wzruszył go widok Gamli, smukłej, gibkiej, a tajemniczej, z włosami bujnymi jak listowie. Wypatrywał ją pomiędzy nadbrzeżną łoziną, za drzewami lub w zagłębieniach ziemi — z ciałem rozpalonym i z drżącymi rękoma. Zależnie od pory dnia czuł dla niej to rzewność, to gniew srogi. Niekiedy rozwierał ramiona, by objąć ją lekko i łagodnie, to znów zamyślał napaść ją, jak dziewczynę nieprzyjacielskiej hordy i ude­rzeniem maczugi powalić na ziemię. Nie chciał jednak wyrządzić jej krzywdy. Gdyby posiadł ją na własność, traktowałby bez zbyt­niej szorstkości — nie lubił widzieć na twarzach lęku, który czyni oblicza obcymi.

W innych okolicznościach Fauhm przyjąłby słowa Naoha wrogo. Lecz uginał się pod klęską. Może zawarte przymierze z sy­nem Lamparta wyjdzie na dobre, w przeciwnym razie potrafi go uśmiercić. Zwrócił się więc do młodzieńca:

              Fauhm posiada tylko jeden język. Jeżeli sprowadzisz Ogień, otrzymasz Gamlę bez zamiennego okupu. Zostaniesz sy­nem Fauhma.

Mówił ze wzniesioną ręką wolno, szorstko i pogardliwie, po czym dał znak Ganili.

Przybliżyła się drżąca, wznosząc oczy, mieniące się, płomien­ne, a wilgotne. Wiedziała, że Naoh czatował na nią wśród traw i ciemności; gdy zjawiał się niespodzianie, jakby z zamiarem napaś­ci, wtedy bała się. Niekiedy obraz jego nie był jej przykry. Życzy­ła sobie równocześnie, aby padł pod razami Pożeraczy Ludzi i by przyniósł Ogień Święty.

Szorstka ręka Fauhma opadła na ramię dziewczyny i zawołał w swej dzikiej dumie:

              Któraż z ludzkich cór jest silniej zbudowana? Może na ramieniu łanię nosić, wędrować od rannego do wieczornego słońca,


znosić głód i pragnienie, wyprawiać skóry zwierząt, przebywać wpław jeziora. Da potomstwo niezniszczalne. Jeżeli Naoh przy­prowadzi Ogień, będzie mógł ją pojąć, nie dając w zamian topo­rów, rogów, muszli i futer.

Wtedy zbliżył się Aghoo, syn Żubra, odznaczający się naj­gęstszym owłosieniem wśród Ulhamrów, tchnąć cały pożąda­niem:

— Aghoo chce zdobyć Ogień. Pójdzie z braćmi swoimi cza­tować na wroga, hen za rzekę! I zginie od topora, włóczni, kłów Tygrysa, pazura Lwa Olbrzymiego, albo zwróci Ulhamrom Ogień, bez którego są oni słabi jak jeleń lub antylopa.

W gęsto zarośniętej twarzy widać było tylko usta, podobne do dwóch kawałków surowego mięsa, i oczy mordercy. Krępa jego postać podkreślała przesadną długość rąk i ogrom barów. Cała jego istota wyrażała potęgę brutalną, niezmożoną i bezlitos­ną. Nikt nie znał granic jego siły. Nie doświadczył jej ani Fauhm, ani Mouh, ani Naoh. Wiedziano tylko, że była niepomierna. Nig­dy nie walczył dla żartów. Ktokolwiek stanął mu na drodze, padał zwyciężony. Zadowalał się czasem odrąbaniem jakiegoś członka, częściej przyłączał czaszkę przeciwnika do swoich trofeów. Żył w oddaleniu od reszty Ulhamrów z dwoma braćmi swoimi, obroś­niętymi jak on, z wieloma kobietami, które musiały znosić męki niewoli.

Aczkolwiek Ulhamrowie byli surowi względem siebie sa­mych i okrutni względem obcych, zbytek tych cnót u synów Żu­bra przejmował ich trwogą. Poczęło rodzić się wśród nich ponure uczucie nagany — pierwsze sprzymierzenie się tłumu przeciw wspólnemu niebezpieczeństwu.

Jedna z grup tłoczyła się koło Naoha, pomimo że większość zarzucała mu brak srogości w zemście. Była to jednak wada pocią­gająca tych, co nie posiadali silnych mięśni i zwinnych ruchów męża budzącego trwogę.

Fauhm równą żywił nienawiść do Aghoo, jak i do syna Lam­parta. Pierwszego wszakże obawiał się bardziej; włochata i ponura siła braci zdawała się niepokonaną. Jeżeli jeden z trzech zapragnął


czyjejś śmierci, wszyscy trzej jej pragnęli. Ktokolwiek wypowia­dał im wojnę, musiał albo sam zginąć, albo ich zgładzić.

Wódz szukał z nimi przymierza; opancerzeni w swej nieufno­ści wymykali mu się jednak. Nie byli zdolni zawierzyć ani słowu, ani uczynkom: łaskawość rozjuszała ich, pochlebstwo jedynie było dla nich objawem strachu. Fauhm, również nieufny i okrutny, po­siadał przecież zalety wodza: był pobłażliwy dla swych stronni­ków, uznawał potrzebę pochwały i tkwiło w nim pewne niejasne, ograniczone, uparte i osobliwe zrozumienie społeczności.

Odpowiedział więc z brutalną bezwzględnością:

              Jeżeli syn Żubra zwróci Ogień Ulhamrom, to weźmie Gamlę bez okupu, zostanie drugim mężem plemienia, a podczas nieobecności wodza wszyscy wojownicy będą mu posłuszni!

Aghoo słuchał go z miną wyzywającą zwrócony, zarośnię­tym obliczem ku Ganili, spoglądał na nią wzrokiem pożądania; jego okrągłe oczy ścięły się groźbą.

              Córka Moczarów będzie należała do syna Żubra; mężczy­zna, który położy na niej rękę, będzie zgładzony!

Słowa te rozgniewały Naoha, podjął szybko wezwanie i za­wołał donośnie:

   Ona będzie należała do tego, który przyprowadzi Ogień!

   Aghoo przyprowadzi Ogień!

Spojrzeli na siebie. Do tej pory nie było pomiędzy nimi po­wodów do walki. Świadomi swej siły, nie mając wspólnych upo­dobań ani też bezpośrednich pobudek do współzawodnictwa, nie spotykali się, nie polowali razem. Przemówienie Fauhma zrodziło nienawiść.

Aghoo, który poprzednio nie zwrócił uwagi na Gamlę prze­mykającą przez sawannę, doznał dreszczu, kiedy Fauhm wychwa­lał dziewczynę. Popędliwy z natury, zapragnął jej z taką siłą, jak gdyby to pragnienie z dawien dawna w sobie nosił. Od tej chwili skazywał na śmierć każdego współzawodnika; nie potrzebował nawet postanawiać tego, każda cząstka jego istoty była przepojona tym postanowieniem.

Naoh wiedział o tym. Poprawił topór w lewej a oszczep w


prawej ręce. Na wezwanie, rzucone przez Aghoo, bracia jego po­wstali w milczeniu, ponurzy i ogromni. Dziwnie byli do niego po­dobni, bardziej tylko płowi, pokryci kępami czerwonych włosów, z oczami mieniącymi się jak błony skrzydłowe żuków bursztyno­wych. Zwinność ich ciała była równie zatrważająca jak ich siła.

Wszyscy trzej, gotowi do popełnienia mordu, spoglądali chciwie na Naoha. Wśród wojowników powstał zgiełk. Nawet ci, którzy przyganiali Naohowi brak srogości w zemście, nie chcieli, by zginął — szeregi Ulhamrów dość już były przerzedzone — a on przecież obiecywał przyprowadzić Ogień. Wiedziano, że nie brakło mu pomysłów, że nie poddawał się znużeniu, był zręczny w sztuce podtrzymywania najsłabszego płomyka i rozniecania go z popiołu, wielu wierzyło w jego szczęście.

Co prawda Aghoo rówież posiadał cierpliwość i chytrość, niezbędne do osiągnięcia celu, i Ulhamrowie rozumieli korzyść wypływającą z podwójnych usiłowań. Stronnicy Naoha powstali tłumnie, dodając sobie odwagi okrzykami, byli gotowi do walki.

Chociaż obca była synowi Żubra bojaźń, nie gardził jednak rozwagą. Odłożył spór na później. Goun Sucha Kość, wysłowił rozproszone i mętne pojęcia tłumu:

              Czy Ulhamrowie pragną zniknąć ze świata? Czy zapomi­nają, że wrogowie i wody wygubiły tylu wojowników? Na czte­rech jeden pozostał. Wszyscy zdatni nosić topór, oszczep i maczugę winni żyć! Naoh i Aghoo należą do silniejszych pomiędzy męż­czyznami polującymi na sawannie i w puszczy. Jeżeli jeden z nich padnie, Ulhamrowie zostaną słabsi, niż gdyby padło czterech in­nych. Córka Moczarów temu służyć będzie, kto Ogień powróci. Tak chce horda!

              Niech się tak stanie! — podchwyciły chropowate głosy.
A kobiety, groźne dzięki swej liczbie, dzięki swej sile prawie

nietkniętej i dzięki jednozgodnemu uczuciu, wykrzyknęły:

              Gamla będzie należała do tego, kto Ogień wydrze!
Aghoo wzruszył włochatymi ramionami. Nie znosił tłumu,

lecz nie chciał go wyzwać. Był pewien, że uprzedzi Naoha i posta­nowił zwalczyć go i zgładzić. I pierś jego wezbrała otuchą.


 

 

Mamuty i Żubry

Było to zaraz następnego poranka. Gdy wśród obłoków daj górny wiatr, na ziemi i moczarach powietrze wonne i ciepłe wprowadzało naturę w stan odrętwienia. Toń nieba, drżąca jak je­zioro, poruszała wodorosty, białe nenufary, trzciny wypłowiałe. Jutrznia toczyła po niej swe piany. Rozszerzyła się, wylała w lagu­ny siarki, w zatoki berylu, w rzeki różowej masy perłowej.

Ulhamrowie, zwróceni do tego potężnego ogniska, czuli wy­rastające w głębi duszy jakieś uczucie, podobne do kultu. Przej­mowało ono i ptactwo w trawach sawanny, których gardziołka,


niby małe kobzy, rozbrzmiewały śpiewem, przejmowało ono wi­kliny moczarów. Tymczasem ranni jęczeli z pragnienia. Jakiś mar­twy wojownik wyciągnął swe członki: zwierz nocny wyżarł mu twarz.

Goun rytmicznie bełkotał niezrozumiałe skargi, toteż Fauhm kazał wrzucić trupa do wody.

Po czym uwaga plemienia zatrzymała się na tych, którzy szli zdobyć Ogień, Aghoo i Naohu, gotowych do drogi. Włochaci nie­śli topór, oszczep i włócznię o ostrzu z krzemienia czy nefrytu*.

Naoh, licząc więcej na chytrość niż na siłę, wolał nad rosłych wojowników dwu zwinnych młodzieńców, zdolnych wytrzymać długi bieg. Każdy z nich był uzbrojony w topór, oszczep i włócz­nię. Naoh dołączył jeszcze maczugę dębową — gałąź ledwie obro­bioną i zahartowaną w ogniu. Przedkładał tę broń nad wszystkie inne i walczył nią nawet przeciw wielkim drapieżnikom.

Fauhm przemówił najpierw do Żubrów:

    Aghoo ujrzał światło jeszcze przed synem Lamparta. Wy­bierze zatem swoją drogę. Jeśli pójdzie w kierunku Dwu-Rzek, Naoh okrąży moczary ku zachodzącemu słońcu... Jeśli zaś woli okrążyć moczary, to Naoh pójdzie w kierunku Dwu-Rzek.

    Aghoo nie zna jeszcze swej drogi! — zaprzeczył Włocha­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin