Wojciech Żukrowski - Ręka Ojca.pdf

(729 KB) Pobierz
732277998 UNPDF
WOJCIECH ŻUKROWSKI
RĘKA OJCA
Siedzieli długą chwilę w milczeniu, zapatrzeni w migotanie płomienia na
kominku. Pokój tonął w mroku. Okno zasłonięte papierową roletą. Za oknem,
była noc styczniowa, ściśnięta od przybierającego mrozu, czarna i cicha.
Sędzia Nahorayski nie potrzebował unosić zasłony, znajomy krajobraz
tkwił jak piekący okruch pod powieką. Czwarta zima. Poza murami warowni z
czapami śniegu otwierał się siny rów doliny, ściana skalna porosła grzywą
lasu zamykała widok. Ponad nią a górną krawędzią okna, na wąskiej szparze
nieba drgały gwiazdy.
Dobrze jest wpatrzeć się w zmienne skoki płomienia i tkwić tak w
drętwym półśnie. Drzewo dopalało się słabymi westchnieniami, przepalone
szczapy kruszyły się bezszelestnie. W pokoju była cisza rozwleczonego
wieczoru.
Znów minął dzień.
Pani Janina lubiła te chwile pozornych zamyśleń, niedokończonych
obrachunków i zabiegów przedsennych. Popatrzyła na męża z czułością.
Siedział blisko, mogła go ręką przygarnąć. Głowę, której tak dobrze było z
przedwczesną siwizną, trzymał wspartą na splecionych dłoniach. Od palców
padał cień na twarz. W blasku ognia, zdawało jej się, że dostrzegła uśmiech
na jego wargach, zgadywała — musi pewnie myśleć o nas, więc sama
uśmiechnęła się z czułością. Podkuliła kolana, prawie klęczała na fotelu,
powolnymi ruchami wyjmowała szpilki z włosów, kładła je uważnie na
oparciu. W pewnej chwili rozplecione włosy obsunęły się falą, przelały przez
palce i poręcz fotela, strącone szpilki zadzwoniły cienko na kamieniach
posadzki.
Sędzia odwrócił głowę. Długoletnia tresura nakazała mu pochylić się i
zbierać je niechętnymi ruchami. Pod leniwymi palcami czuł chłód bijący od
piwnicy.
— Te pokoje są nie do opalenia — powiedział, rzucając na ogień polano.
Ale zaraz pomyślał, już uśmiechnięty — na przyszły rok nie będę się tym
martwił. Nie, nie dam się tu przywiązać. — Wyciągnął nogi w stronę ognia.
Oparł się wygodnie i krytycznie przyglądał się żonie.
Twarz jej była biaława mimo odblasku, który różowiał na ciemnych
włosach. Brwi miała grube, policzki obrzmiałe lekko, jakby z bezsenności.
Pewno ją Stynka zamęcza, nie daje jej spać nocami — pomyślał bez
współczucia. Chciała mieć dziecko w taki czas, niech cierpi. — Znów przytyła
ostatnio — stwierdził z niechęcią, spoglądając na jej zgiętą nogę, która w
tym skrócie rozszerzała się nieprzyjemnie.
Wilgotna szczapa spłynęła śliną i kąsana płomieniem piszczała cienko.
Ta nuta ledwie uchwytna, jak głos komara drążyła rozległą ciszę pokoju.
Czy można jednego dnia obudzić się i wstać z miłości słabym i
kapryśnym jak po chorobie. Wszystko, co dotąd było mu miłe i zbliżało,
troskliwość i przelotna pieszczota drażniły go teraz i niepokoiły. Stawał
zaskoczony i patrzył na nią jak na osobę nieznaną, która dzięki jakiejś
pomyłce nagle zjawiła się u jego boku. Na całe życie. Na całe życie... Miało to
w sobie coś z grobowego napisu. Gdy żona natrafiła na jego wzrok
bezlitosny, podchodziła ufna, pewna, że budzi w nim dawne uczucia. Opierała
się o niego nie czując jak drewnieje. Wtedy gładził jej włosy, dawniej
wydawały mu się piękne, dziś rozlewały się po poduszkach, łaskotały
policzek, właziły do ust. Właściwie nie głaskał jej, tylko uciskał dłonią, nie
całował w czoło, ale odtrącał suchymi wargami i odchodził szybko. Zostawała
spokojna, że nadal nim włada.
Przyjrzał się jej — długie, czarne włosy. Był czas, gdy czuł, że jest o nie
zazdrosny, tyle im chwil poświęcała, tak lubiła się nimi bawić, układała je
przed lustrem w fale, próbując coraz to innych fryzur. Często już zasypiał, a
ona mimo chłodu siedziała jeszcze na wpół rozebrana, słyszał trzeszczenie
iskierek, pasma włosów wzbijały się za grzebieniem, ulatywały... Czesanie
zamieniało się w zabieg magiczny.
— Dobrze mi jest z tobą — powiedziała Janina cicho — cieszę się zawsze
na tę chwilę, cieszę się, że tylko o nas myślisz.
Mówiła bardzo powoli, trochę sennie. W obie dłonie zgarnęła włosy.
Słyszał wyraźnie zza uchylonych drzwi tykanie dużego zegara w gabinecie.
— Wiesz, że choć drżę o ciebie, często błogosławię tę wojnę... Nigdy
przedtem nie byliśmy tak mocno razem.
Milczał z przymkniętymi powiekami, na wargach drgał mu odblask
płomienia.
— Jesteśmy już tylko dla siebie. Tam nas nie potrzebują — pokazała na
zasłonięte okno. — Dopiero jak się wszystko skończy, wyruszymy znowu.
Zobaczysz, będziemy sobie przypominać... Lubię pielgrzymki do tych miejsc,
gdzie byliśmy szczęśliwi. To wzmacnia we mnie wiarę...
Po raz pierwszy zdradzała swe plany, osaczała nimi przyszłość męża.
Jednak on już wyboru dokonał. Słyszał jeszcze jej głos, ale z tak daleka jak
szum morza w muszli. Opuściła czoło, włosy przysłoniły jej twarz ciemną
zasłoną.
— Dziś z Gabrynią rozbierałam choinkę. Wiesz, chyba nigdy nie byłam
tak szczęśliwa jak tego roku. To była krótka chwila... Ale dla takich chwil się
żyje. Ty nawet nie wiesz o czym mówię. Pamiętasz, w Trzech Króli
wieczorem, goście już pojechali, dzieci nie chciały iść spać, bawiły się pod
choinką. Przyszedłeś z parku pachnący mrozem, patrzyłeś na mnie, byłeś zły,
że się śmiałam z dziećmi. Chciałeś krzyknąć i nie krzyknąłeś. Cały wieczór
wytrzymałeś nowinę. Nie chciałeś mi go zepsuć wiadomością o rabunku. A ja
o tych świniach już wiedziałam i też milczałam, żeby cię nie martwić. Wtedy
zrozumiałam, jak bardzo się kochamy. Zobaczysz, gdy to wszystko się
przewali...
Głos jej sycił go niepokojem i niejasnym wzruszeniem, ale był już na
tyle daleko, by nie ulegać urokowi godziny. Widział w żarze podsuwany mu
przez nią obraz, jak podpatrzone za oknem cudze szczęście; nie cenił go ani
nie pragnął dla siebie.
Tylu ludzi przepadało w tej wojnie — nie ginąc jednak. Wiedział, że
najbliżsi godzą się łatwiej ze śmiercią, niż mogliby przystać na myśl, że
odszedł od nich i ośmiela się żyć gdzieś inaczej, z dala, może nawet
szczęśliwy. Już o niejednym ze znajomych mówiono: poległ, zabito go,
przepadł, a potem okrężną drogą docierała niezupełnie pewna wiadomość, że
widziano ich mieszkających w ukryciu, często za granicą, chodzących ulicami
obcych miast, uśmiechniętych, odmłodzonych w towarzystwie kobiet, z
którymi jeszcze raz zaczynali życie.
Sędzia nie miał upatrzonej towarzyszki, nie wiązał się żadnym
romansem. Może i to opóźniało zniknięcie. A jednak tyle się otwierało
możliwości, młode dziewczęta dawały mu wyraźnie poznać, że po prostackich
rówieśnikach, budzi zainteresowanie i zaciekawia je swą uprzejmością i
niedzisiejszą galanterią. Na razie chciał być tylko wolnym. Krył się ze swoim
planem, nie chciał żadnych obciążeń. Życie ma biec bez zmian do chwili, gdy
linia frontu przesunie się poza dolinę Siniawki, wtedy wyjdzie z domu bez
czapki, wsiądzie do pierwszej ciężarówki i utonie w fali taborów.
O ile sprawy z żoną uważał za przecięte, to córeczek jeszcze nie umiał
się wyrzec, zachowywał sobie możliwości jakiegoś powrotu, mimo, że go
dzieci niecierpliwiły, dogadzał im, pieścił, jakby chciał się wkraść w ich
pamięć i serca. Łatwo być dobrym jeśli ma się przed oczami nieustannie ten
dzień, który będzie kresem wszystkiego, więc i dobroci także. Zmienię się,
będę zupełnie inny — myśli sędzia z dreszczem niepokoju — nawet samemu
trudno będzie mi się poznać. Czuje w sobie złe instynkty i zdaje mu się, że
poddanie się im dałoby mu piekielną rozkosz, więc z wdziękiem dogrywa rolę
kochającego męża, z zadowoleniem artysty rzeźbi siebie w pamięci
otoczenia, stwarza się każdego dnia, wie, że pamięć jest nietrwała, czas
jednak powinien jego obraz oczyścić jeszcze i rozjaśnić.
— Czy nie jest ci chłodno Ludwisiu?
— Nie — potrząsnął głową.
Drażniła go troskliwością. Posądzał żonę o pewne wyrachowanie. Wątłe
zdrowie, skłonność do przeziębień, jakie mu wmawiała, miały go odgrodzić
od niebezpieczeństw, od zetknięcia z ludźmi z zewnątrz, poza urzędowaniem,
od zbliżenia, które by wciągało i wytwarzało jakieś zobowiązanie. Ludzi
przychodziło dosyć, jedni od strony podjazdu, jawnie i hałaśliwie, drudzy od
parku łączącego się z lasem przemykali się na kuchenne schody. Żona
wszystko załatwiała sama, były ta sprawy, którymi poczęści gardził, nie
godne jego uwagi. Chętnie przystawał na tę osłonę. — Pozwól, że ja ich
spławię — mówiła z uśmiechem, by nie czuł się dotknięty, że za niego
decyduje. — Wiesz, że łatwiej się z nimi potrafię dogadać...
Czasami, gdy trafiał na taką rozmowę, pani Janina odprawiała go
niecierpliwie skinieniem ręki, zatrzymywała już na progu i przeprosiwszy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin