Cowper Richard - Opiekunowie.rtf

(100 KB) Pobierz

Richard Cowper

Opiekunowie

Chociaż klasztor Hautaire góruje nad doliną rzeki Ix od ponad tysiąca dwustu lat, to kiedy porównamy go z wapieniem jurajskim, którego jest uczepiony, wydaje się, że wzniesiony został wczoraj. Nawet megality rozsiane na stokach okolicznych wzgórz starsze są od opactwa o kilka tysiącleci. Ale pomimo iż z geologicznego punktu widzenia Hautaire jest ciągle nowe, to jako dzieło człowieka imponuje starożytnością. Przez pierwsze dwa wieki od momentu założenia było Hautaire dla wiernych świątynią pielgrzymów, później - już mniej szczęśliwie - miejscem popasu krzyżowców. Do trzynastego wieku zdążyło poznać zarówno tłuste jak i chude lata; w taki właśnie trudny czas, pewnego chłodnego wrześniowego popołudnia 1272 roku, siwobrody, ogorzały człowiek wspiął się jasną wstęgą drogi, która biegła zakolami wzdłuż szumiącej Ix, i rękojeścią kostura zapukał w bramy opactwa.

Krążyły pogłoski, że w portach na południu znowu wybuchła zaraza, więc w oku, które przez kratę bacznie się przyglądało samotnemu wędrowcowi, widać było pełne obawy napięcie. W odpowiedzi na wykrzyknięte żądanie przybysz parsknął, zrzucił energicznie płaszcz, wyzwolił się ze znoszonego skórzanego kaftana i uniósł nagie ręce. Obracając korpus w obie strony, pokazał miejsca pod pachami. Za bramą dała się słyszeć szeptana narada, po czym - ze szczękiem łańcuchów i jękiem protestu żelaznych rygli - dębowa furta z wolna i niechętnie rozwarła się do wewnątrz, a mężczyzna przekroczył jej próg.

Zakonnik, który pozwolił mu wejść, pośpieszył zaryglować bramę.

- Dochodzą nas, bracie, wieści o zarazie za granicą - wymamrotał dla wyjaśnienia.

Przybysz wciągnął kaftan na ramiona i zwinnymi palami wkładał skórzane kołeczki w pętelki.

- Jedyną zarazą w tych stronach jest ignorancja - zauważył sardonicznie.

- Z daleka przybywasz, bracie?

- Wystarczająco - odburknął podróżny.

- Z południa?

Mężczyzna przełożył rękę przez rzemień torby, poprawił go sobie na ramieniu, a następnie podniósł kostur. Przypatrywał się, jak wiotki, żelazny łańcuch z powrotem zawisa na skoblu.

- Ze wschodu - rzekł.

Odźwierny powiódł gościa przez wyłożony kamiennymi płytami dziedziniec, aż do małego pokoju, który był całkiem pusty, jeśli nie liczyć ciężkiego drewnianego stołu z blatem wspartym na kozłach. Znajdowało się na nim olbrzymie, oprawne w skórę registrum, kamienny kałamarz i gęsie pióro. Zakonnik zmarszczył brwi, oblizał wargi i ująwszy pióro, zanurzył je delikatnie w atramencie.

Przybysz uśmiechnął się nieznacznie.

- Za pozwoleniem, bracie - mruknął, po czym wziął umaczane pióro i napisał pośpiesznym, płynnym charakterem: "Meister Sternwarts - seher - ex-Cathay".

Zakonnik wpatrywał się w księgę i mozolnie sylabizując zapis, bezgłośnie poruszał ustami. Kiedy był w połowie drugiego słowa, ciemny rumieniec wystąpił mu na szyję, oblewając po chwili twarz.

- Mea culpa, Magister - wymamrotał.

- A więc słyszałeś, bracie, o mistrzu Sternwartsie? Ciekaw jestem, co?

Gwałtownym, mimowolnym ruchem prostoduszny zakonnik nakreślił w powietrzu chwiejny znak krzyża.

Mężczyzna roześmiał się.

- Chodź, święty głupcze! - wykrzyknął i kijem grzmotnął odźwiernego po pośladkach. - Prowadź mnie do abbe Paulusa, albo zamienię cię w salamandrę.

W ciągu siedmiu setek lat, które upłynęły od czasu, gdy mistrz Sternwarts wędrował pod górę długą, jasną drogą, a potem zażądał posłuchania u abbe Paulusa, widok z południowych okien klasztoru zmienił się zadziwiająco mało. Ponad opadającymi ku morzu stokami odległych wzgórz chmury o barwie głębokiego szkarłatu w dalszym ciągu zsyłały w dół swe deszczowe zwiewne sieci, a wysoko nad doliną rzeki Ix brązowe i białe orły spiralnym ruchem unosiły się leniwie w niewidzialnym słupie ciepłego powietrza, który od czasu, gdy przed milionami lat wzgórza zostały po raz pierwszy ukształtowane, każdego słonecznego dnia wzbijał się tam na kształt fontanny. Nawet droga, po której stąpał Sternwarts, choć pokryta lepszą nawierzchnią, nie zmieniła prawie swego szlaku, a jeżeli kilka z nadrzecznych pól powiększyło się, wchłaniając inne, najbliżej położone, ta mozaika kamiennych murków najwyraźniej była od wieków taka sama. Jedynie szereg słupów wysokiego napięcia - które kroczyły w poprzek doliny na jednym z etapów swego marszu od zapory wodnej w wysokich górach, trzydzieści mil na północ - obwieszczał, że mamy do czynienia z wiekiem dwudziestym.

Spoglądając w dół z okna biblioteki Hautaire, Spindrift zauważył oddaloną, niewielką postać, która z trudem pokonywała długie wzniesienie; zobaczył światło słoneczne połyskujące w jasnych włosach, jakby w pyłku złotego kurzu i przyłapał się na tym, że wspomina brygady ludzi w białych hełmach, z ową łoskoczącą machiną, którzy zjawili się by wznieść te gigantyczne słupy. Przypomniał sobie, jak bracia rozprawiali o zuchwałym wtargnięciu w ich zacisze. Wszyscy byli wówczas zgodni, że już nigdy nie będzie tak jak kiedyś. Ale stało się faktem, że w ciągu kilku krótkich miesięcy przywykli do nowego stanu rzeczy i teraz Spindrift nie miał wcale pewności, czy byłby w stanie przypomnieć sobie dokładnie, jak dolina wyglądała przed nastaniem słupów. "A to dziwne" zastanowił się, bo w pamięci bardzo wyraźnie miał ten moment, gdy pierwszy raz skierował wzrok na Hautaire, a wtedy z pewnością słupy tam jeszcze nie stały.

Był maj 1923 roku. Przyjechał rowerem z wybrzeża, ze swym skromnym dobytkiem, który zmieścił w dwóch koszach zawieszonych na bagażniku. Przez ostatnich sześć miesięcy gromadził strzępy materiałów do projektowanej pracy doktorskiej na temat życia i dzieł zagadkowego "mistrza Sternwartsa". Napisał do opata Hautaire, powodowany nieśmiałą nadzieją, że w klasztornych archiwach mógł zachować się jeszcze ślad prawdopodobnej wizyty mistrza. Wyjaśnił, że ma pewne podstawy, by sądzić, iż Sternwarts mógł odwiedzić Hautaire, ale że jego dowody są, rzecz jasna, nad wyraz wątłe, bo oparte na jednej jedynej tajemniczej wzmiance w liście datowanym z 1274 roku, a wysłanym przez mistrza do jednego z przyjaciół w Bazylei.

Na zapytanie Spindrifta odpowiedział wreszcie niejaki brat Roderigo, który wyjaśnił, że jemu, jako opiekunowi biblioteki klasztornej, abbe Ferzand przekazał list monsieur Spindrifta. Zawarta tam prośba, pisał dalej, nadzwyczaj go zaciekawiła, bowiem przez wszystkie lata, gdy zajmował się biblioteką opactwa, nikt nigdy nie okazał najmniejszego zainteresowania mistrzem Sternwartsem; w istocie o ile mu wiadomo on, czyli brat Roderigo, i abbe Ferzand są jedynymi żyjącymi ludźmi, którzy wiedzą, że w trzynastym wieku mistrz przeżył swoje ostatnie lata jako honorowy gość opactwa i że według wszelkiego prawdopodobieństwa pracował w tej bibliotece, w której właśnie pisany jest niniejszy list. Zakończył ciepłym zapewnieniem, że wszelkie informacje dotyczące mistrza, jakie uzyskał w ciągu minionych lat, są do dyspozycji monsieur Spindrifta.

Spindrift ledwie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Tylko zadziwiający przypadek sprawił, że dane mu było odkryć przede wszystkim ów list w Bazylei, jedyny ocalały z korespondencji, której przyszło skończyć w piecach inkwizycji. Teraz zdawała się pojawiać realna nadzieja, że skromny zbiór zachowanych dzieł mistrza może zostać rozszerzony poza gnomiczne apoftegmaty z "Illuminatum"! Odpisał pocztą zwrotną, podsuwając nieśmiało, czy nie pozwolono by mu przypadkiem odwiedzić klasztoru osobiście, ażeby mógł dostąpić nieocenionej przyjemności porozmawiania z bratem Roderigo. W odpowiedzi nadeszło zaproszenie nakłaniające go do spędzenia w opactwie dowolnie długiego czasu, w charakterze świeckiego gościa.

Gdyby w owych odległych dniach zapytano Marcusa Spindrifta w co wierzy, pojęciem jakiego z pewnością by nie wymienił, było przeznaczenie. Przetrwał wojnę, by ujawnić się jako podporucznik intendentury, a po demobilizacji wrócił nie tracąc czasu do swej pierwszej miłości, filozofii średniowiecznej. Bezmyślna rzeź, którą z ubocza przyszło mu obserwować, wzmogła w nim zainteresowanie pracami wczesnych mistyków chrześcijańskich, ze szczególnym uwzględnieniem bons hommes herezji albigensów. Przedzieranie się przez wiekową, ręcznie pisaną kopię "Illuminatum" Sternwartsa w roztrzaskanym pociskami prezibterium Armentieres, w kwietniu 1918 roku, oddziałało na Spindrifta jak autentyczne objawienie duchowe. Było coś intrygującego w myśli mistrza, co wołało ku niemu poprzez otchłań wieków. Właśnie tam i wtedy postanowił, że skoro na tyle dopisało mu szczęście, iż bez szwanku wyszedł z wojennej masakry, to dziełem swego życia uczyni nadanie formy i substancji owej tajemniczej obecności, która wyczuwał skrytą za "Illuminatum", utajoną jak uśmiech na ustach Giocondy.

Jednakże do momentu otrzymania listu brata Roderigo Spindrift pierwszy by przyznał, że prowadzone przez niego poszukiwania niezbitego dowodu, iż mistrz żył kiedyś naprawdę, obrodziły jednym zaledwie, drobnym ziarenkiem domniemanego "faktu" - w całym korcu niepewności. Najwyraźniej nie tylko nigdy nie przejawiano jakiegokolwiek zainteresowania tym, czy Sternwarts w ogóle istniał, ale w ogóle o nim nie słyszano. Zaiste, kiedy kolejne drzwi zatrzaskiwały się Spindriftowi przed nosem, spostrzegł że dochodzi do przygnębiającego wniosku, iż Republika Weimarska i zaranie wieków średnich nie mają wcale tak mało wspólnego.

Jednakże - i tu paradoks - gdy jedne po drugich nikłe tropy zawodziły i rozpływały się w mętnej, stojącej wodzie średniowiecznych pogłosek, Spindrift uświadomił sobie rosnące w nim przekonanie, że nie dość, iż Sternwarts istniał, ale w dodatku on sam, w jakiś tajemniczy sposób został wybrany, by tego dowieść. Ostatniej nocy przed wyruszeniem w końcowy etap podróży do Hautaire leżał rozbudzony w swoim wojskowym śpiworze i nagle zdał sobie sprawę, że przesuwa mu się w myśli zadziwiający łańcuch przypadków, które zawiodły go na to właśnie miejsce, w tym właśnie czasie: początkowe mozolenie się nad "Illuninatum", odkrycie tajemniczej wzmianki, która skojarzyła Sternwartsa z Johannesem z Bazylei, wreszcie - co najbardziej zdumiewające - natrafienie w Bazylei na ów jedyny, decydujący list od Johannesa, włączony jako usztywnienie okładki do oprawnego w jeden tom zbioru mów arcyheretyka Michała Servetusa. We wszystkich decydujących momentach jak gdyby popychany był w określonym kierunku, dzięki czemu natrafiał z powrotem na ślad.

- Sędziwy mistrzu - powiedział niewyraźnie na głos - czy to ja szukam ciebie, czy ty szukasz mnie?

Wysoko w górze spadający pionowo meteoryt nakreślił diamentową smugę na oszronionym gwiazdami, pełnym nieba oknie. Spindrift uśmiechnął się niepewnie i z powrotem ułożył do snu.

Dokładnie w południe następnego dnia pedałował z wysiłkiem na zakręcie biegnącej dołem drogi, gdy pierwsze spojrzenie na odległe opactwo wynagrodziło mu cały trud. Z pełnym ulgi westchnieniem zsiadł z roweru, dysząc oparł się o kierownicę i popatrzył na dolinę. To, co zobaczył, zostało przed oczami jego duszy niezmiennie ostre i wyraźne - aż do dnia śmierci.

Dachy ongiś pokryte czerwoną dachówką, nękane wytrwale południowym słońcem wyblakły, przybierając jasnobrązową barwę, a falujące w mgiełce upału Hautaire wydawało się mimo swej potężnej bryły, dziwnie niematerialne. Za nim góry rosły spiętrzonymi masywami ku północnemu niebu bez chmur - delikatne i błękitne. Gdy Spindrift wpatrywał się w opactwo, przyszła mu do głowy zaskakująca myśl, że cała budowla jest po prostu uwiązana do skał, jak jakiś dziwny wybudowany z kamienia statek powietrzny. Stała osobliwie skręcona, a niektóre przypory wspierające romańska kopułę zdawały się być doklejone jakby po namyśle. Mrugnął powiekami i zniekształcenie obrazu ustąpiło. Masywna budowla wyłoniła się znowu tak solidna i jednolita, jak każdy gmach, który nieporuszony stoi szczęśliwie od ponad tysiąca lat. Spindrift wydobył z kieszeni chustkę, otarł pot z czoła, po czym wsiadł z powrotem na rower i odepchnął się rozpoczynając końcowy odcinek podróży.

Piętnaście minut później, gdy wprowadził już swój pojazd na ostatnią stromą pochyłość, mały przypominający ptaka zakonnik w wypłowiałym brązowym habicie wybiegł podekscytowany z cienia portyku i z ramionami otwartymi w powitalnym geście pędził ku spoconemu rowerzyście.

- Witam, seńor Spindrift! - wykrzyknął. - Spodziewam się pana od pół godziny.

Spindrift odczuwał jeszcze nieco oszołomienie wywołane jazdą w upale i kurzu, ale był absolutnie pewien, że nie ustalał żadnego konkretnego dnia swego przyjazdu, chociażby dlatego że nie był w stanie przewidzieć, ile czasu zajmie mu podróż ze Szwajcarii. Uśmiechnął się i potrząsnął wyciągniętą dłonią.

- Brat Roderigo?

- Oczywiście, oczywiście - zaśmiał się mały zakonnik i popatrując na rower Spindrifta zauważył: - Więc udało im się zreperować pańskie koło?

Spindrift spojrzał zdziwiony.

- No, tak - odrzekł. - Ale skąd...?

- Och, ależ pan musi być zgrzany i zmęczony, seńor! Proszę wejść do Hautaire, tam jest chłodno.

Chwytając pojazd Spindrifta, potoczył go żwawo poprzez dziedziniec i bramę wzdłuż wykładanego kamiennymi płytami przejścia, by wreszcie oprzeć go o mur klasztorny.

Idąc nieco z tyłu, Spindrift rozglądał się ciekawie. W ciągu minionych sześciu miesięcy odwiedził wiele budowli sakralnych, ale wśród nich nie było żadnej, która dałaby mu to wszechogarniające ponadczasowe uspokojenie jakie napotkał właśnie tutaj. Pośrodku klasztornego podwórca bijąca w górę woda spływała do płytkiej misy wapiennej. Gdy przelewała się przez brzegi, cienkie falujące strumyczki spadały z melodyjnym dzwonieniem do głębokiej czaszy poniżej. Spindrift wyszedł wolno na skwarne słońce, po czym spojrzał w dół na zmarszczone odbicie swojej zakurzonej, pokrytej strużkami potu twarzy. W chwilę później do jego wizerunku przyłączyła się twarz uśmiechniętego brata Roderigo.

- Ta woda spływa za źródła na stoku - poinformował go zakonnik. - Przepływa przez te same rury, które pierwotnie ułożyli Rzymianie. Jak dotąd nigdy nie słyszano, żeby wyschła.

 

Na wewnętrznym ocienionym brzegu czaszy stał metalowy kubek. Zakonnik zanurzył go w wodzie i wręczył Spindriftawi. Ten uśmiechnął się w podzięce i wzniósłszy do warg, wypił. Doznał wrażenia, że jeszcze nigdy w życiu nie smakował czegoś tak znakomitego. Osuszył kubek i oddał go z powrotem, zauważając jednocześnie, że towarzysz kiwa głową, jakby przyznając komuś rację. Spindrift uśmiechnął się pytająco.

- Tak - westchnął brat Roderigo - przyjechał pan. Akurat tak, jak powiedział.

Uczucie zagubienia, którego Spindrift doświadczał od momentu, gdy postawił stopę w Hautaire, utrzymywało się przez cały pierwszy tydzień pobytu. Winien był temu głównie brat Roderigo. Małemu zakonnikowi udało się w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób obudzić w gościu narastającą pewność, że jego poszukiwanie nieuchwytnego mistrza Sternwartsa osiągnęło zamierzony cel; że to o co chodziło Spindriftowi, ukryte jest gdzieś tutaj w Hautaire zagrzebane wśród zbutwiałych manuskryptów i inkunabułów, które zapełniały dębowe półki i kamienne wnęki klasztornej biblioteki.

Zgodnie z obietnicą, bibliotekarz rozłożył przed Spindriftem całą dokumentację, jaką sam przez całe lata zgromadził, poczynając od wyblakłej pozycji w trzynastowiecznym registrum. Wspólnie przyglądali się niesamowitemu zapisowi.

- Z Cathay - zadumał się Spindrift. - Czyżby to był żart?

Brat Roderigo skrzywił się.

- Być może - odparł. - Ale jest to bez wątpienia ręka mistrza. Oczywiście mogło mu po prostu zależeć na wprowadzeniu braci w błąd.

- Wierzy pan w to?

- Nie - odrzekł zakonnik. - Jestem pewien że to co tam zapisano, jest prawdą. Mistrz Sternwarts powrócił właśnie z pielgrzymki śladami Apolloniosa z Tiany. Poprzez dziesięć lat mieszkał i studiował na Wschodzie.

Pomknął do odległej półki, ściągnął oprawny tom in folio, zdmuchnął z niego kurz, zakaszlał nie mogąc złapać tchu, a następnie położył księgę przed Spindriftem.

- Wszystkie dowody są tutaj - wysapał z zażenowanym uśmiechem. - Własnoręcznie oprawiłem te arkusze jakieś trzydzieści lat temu. Pamiętam, jak w swoim czasie myślałem, że stanowiłyby pasjonujący komentarz do "Żywotu Apolloniosa z Tiany" Filostrata.

Spindrift otworzył księgę i przeczytał krótkie, zamaszyście napisane prolegomena: "Będąc zatem w czterdziestym dziewiątym roku życia, zdrów na umyśle i krzepki na ciele, ja, Pater Sternwarts, poszukiwacz Prawd Odwiecznych, odmieniony przez przyjaciół, ścigany przez wrogów, wyruszyłem z Wurzburga do Starej Budy. Poniżej następuje prawdziwa opowieść o wszystkim, co mi się przydarzyło, i o moim niezwykłym pobycie w Dalekim Cathay, spisana własną moją ręką w Opactwie Hautaire w roku pańskim 1273".

Spindrift uniósł wzrok znad stronicy, a potem wydał głębokie, przepełnione szczęściem westchnienie.

Brat Roderigo pokiwał głową.

- Wiem, mój przyjacielu - odezwał się. - Nie musisz mi mówić. Zostawię cię z nim sam na sam. Ale Spindrift odwracał już pierwsza kartę.

Owego wieczoru, przychylając się do propozycji brata Roderigo, Spindrift wybrał się z nim na stok górujący ponad Hautaire. Wspinaczka była powolna, ponieważ, aby złapać oddech, brat Roderigo musiał co jakieś pięćdziesiąt kroków przystawać na moment. Wtedy to Spindrift zdał sobie sprawę, że mały przyjazny zakonnik jest chory. Pod inteligentnym i chętnym uśmiechem wyryte miał głębokie bruzdy starego znajomego bólu. Gość zaproponował delikatnie, żeby może po prostu usiedli tam, gdzie akurat się zatrzymali, ale brat Roderigo nie chciał o tym słyszeć.

- Nie, nie, drogi panie Spindrift - wzbraniał się łapiąc oddech. - Coś muszę panu pokazać. Coś, co ma głęboki związek z naszym wspólnym poszukiwaniem.

Po jakichś dwudziestu minutach dotarli do jednego z powalonych menhirów, które tworzyły wokół opactwa rodzaj ogromnego naszyjnika. Tam brat Roderigo przystanął i jakby prosząc o wyrozumiałość, poklepał się w falującą pierś.

- Proszę mi powiedzieć, seńor - wysapał - co pan szczerze sądzi na temat Apolloniosa z Tiany?

Spindrift rozłożył ręce w geście, który był zarówno wymijający, jak i pełen pokory.

- Prawdę powiedziawszy, trudno byłoby powiedzieć, że w ogóle mam tu jakieś zdanie - wyznał. - Oczywiście wiem, że Filostrat rościł sobie jakieś wyjątkowe prawa do jego osoby.

- Natomiast samemu Apolloniosowi chodziło tylko o jedno. Ale nie była to błahostka. Twierdził, że posiada zdolność przewidywania przyszłości.

- Tak? - spytał ostrożnie Spindrift.

- Nadzwyczajna trafność owych proroctw doprowadziła do zatargu między nim a cesarzem Neronem. Apolionios, przewidziawszy skutki nieporozumienia, już wcześniej wycofał się przezornie do Efezu, zanim potwór zdołał zrobić przeciw niemu jakikolwiek ruch.

Spindrift uśmiechnął się.

- Jasnowidztwo w widomy sposób dowiodło swego praktycznego zastosowania.

- I tak, i nie - odparł brat Roderigo, nie zważając na ironię. - Czy w "Biographii" mistrza doszedł pan do fragmentu, gdzie mówi on o Praemonitiones?

- A istnieją rzeczywiście?

Wydawało się, że mały zakonnik zamierza właśnie coś odpowiedzieć, gdy nagle jakby się rozmyślił.

- Proszę spojrzeć - odezwał się, zataczając ręką wokoło. - Widzi pan, jak Hautaire usytuowane jest w samym środku tego kręgu?

- Ha, rzeczywiście - zgodził się Spindrift. - Myślę, że nieprzypadkowo.

- Tak?

- Również dla mistrza nie było to dzieło przypadku - powiedział brat Roderigo z uśmiechem. - Wykreślanie promieni zajęło mu cały rok. Gdzieś jest mapa, która narysował.

- Do czego chciał dojść?

- Próbował umiejscowić splot Apolloniosa.

- ?

- Pojęcie pozbawione jest znaczenia, chyba że ktoś gotów jest przyjąć jasnowidztwo za rzecz możliwą.

- Aha! - ostrożnie zareagował Spindrift. - A czy znalazł to, czego poszukiwał?

- Tak - zwyczajnie odpowiedział brat Roderigo. - Tam. Wskazał w dół, na opactwo.

- I co było potem? - dowiadywał się Spindrift ciekawie. Brat Roderigo przygryzł górną wargę i zmarszczył brwi.

- Namówił abbe Paulusa, żeby wybudował mu obserwatorium, czyli oculusa, jak je nazywał.

- I co chciał z niego obserwować?

- W nim - poprawił brat Rederigo, uśmiechając się nieznacznie. - Nie miało okien.

- Zdumiewa mnie ksiądz - powiedział Spindrift kręcąc głową. - Czy ono jeszcze istnieje?

- Tak.

- Byłbym bardzo rad je zobaczyć. Czy jest taka możliwość? - Owszem - przyznał zakonnik. - Musielibyśmy otrzymać zezwolenie opata. Jednakże ja... - Przerwał nagle, opanowany gwałtownym napadem kaszlu, od którego twarz mu poszarzała. Spindrift poważnie zaniepokojony, delikatnie poklepał towarzysza w plecy i poczuł się absolutnie bezsilny. Wreszcie mały zakonnik odzyskał oddech i drżącą ręką otarł strużkę śliny z zsiniałych warg. Z przerażeniem Spindrift ujrzał na białej chusteczce ślady krwi. - Czy nie byłoby lepiej, byśmy już wracali? - zaproponował z troską.

Brat Roderigo skinął ulegle głową; pozwolił Spindriftowi wziąć się pod rękę i pomóc sobie przy schodzeniu ścieżką. Gdy byli gdzieś w połowie drogi, dostał następnego ataku kaszlu, po którym zrobił się blady i zdyszany. Spindrift, teraz już na dobre przestraszony, uważał, że musi iść do opactwa i sprowadzić pomoc, ale zakonnik nie chciał o tym słyszeć. Kiedy już doszedł de siebie na tyle, by móc iść, wyszeptał chrapliwie:

- Obiecuję pomówić z opatem o oculusie.

Spindrift zaprotestował, że nie ma pośpiechu, ale brat Roderigo uparcie potrząsał głową.

- Na szczęście przyjacielu, odpowiedni czas nie minął. Mamy go jeszcze dosyć.

W trzy dni później brat Roderigo już nie żył. Spindrift wziął udział w mszy żałobnej za przyjaciela, po czym podążył na górę do biblioteki i przez dłuższy czas siedział tam samotnie. Dzień szybko dogasał, a w dolinie Ix zaczynał hulać mistral. Spindrift mógł słyszeć, jak wzdycha wokół przypór i zawodzi pośród szczelin w kruszejących murach z kamienia. Rozmyślał o Roderigu, leżącym teraz na stoku wzgórza w płytkim, bezimiennnym grobie. "Cel, którego poszukujesz, ukryty jest w tobie samym". Zastanawiał się, co skłoniło opata, aby do requiem wybrać ten właśnie wiersz z "Illuminatum" i podejrzewał, że był wśród obecnych jedyną osobą, która rozpoznała jego źródło.

Rozległo się pełne rewerencji stukanie do drzwi biblioteki, po czym ukazał się młody nowicjusz, niosący w ręku małą, okutą metalem kasetkę. Umieścił ją na stole przed Spindriftem, z kieszeni wydobył klucz i położył go koło skrzyneczki.

- Ojciec przełożony polecił przynieść to panu - oznajmił. - To było w celi brata Roderigo. - Skłonił nieznacznie głowę, odwrócił się i wyszedł, łagodnie zamykając za sobą drzwi.

Spindrift wziął klucz i obejrzał go z zainteresowaniem. Był zupełnie niepodobny do wszystkich, jakie dotąd widział, wykuty jakby w kształcie ozdobnego podwójcie zakończonego znaku zapytania. Spindrift nie umiał powiedzieć, ile klucz może mieć lat, ani nawet z czego jest wykonany. Wyglądało to na jakiś stop - może cynę z ołowiem? - nie było na nim jednak dostrzegalnej patyny czasu. Odłożył klucz z powrotem i przysunął kasetkę. Miała około trzydziestu centymetrów długości, jakieś dwadzieścia szerokości i może piętnaście głębokości. Dębowe wieczko bogato zdobione srebrną inkrustracją i mosiężnymi ćwiekami, było lekko wypukłe. Spindrift uniósł skrzynkę i delikatnie nią potrząsnął. Usłyszał, jak w środku coś przesuwa się dookoła, uderzając miękko o ścianki. Nie miał wątpliwości, że to ten dziwny klucz otwiera szkatułkę, ale kiedy zechciał się nim posłużyć, nie znalazł odpowiedniej dziurki. Obejrzał spód. Przy sączącym się przez zachodnie okna, gasnącym już świetle dojrzał jedynie wyryty pentagram i rzymskie cyfry oznaczające rok 1274.

Miał wyraźnie przyśpieszony puls, kiedy popędził w odległy kąt biblioteki i przyniósł stamtąd żelazny lichtarz. Zapalił świecę, ulokował ją koło skrzyneczki i ustawił tak, że światło padało wprost na wieczko. I wtedy zauważył, że fragment srebrnego zdobienia pasuje do tego, co przedtem uznał za uchwyt klucza. Nacisnął inkrustację i wydało mu się, że nieznacznie ustąpiła pod opuszkami palców.

Znowu wziął klucz, umieścił go w ten sposób, że wzór pokrywał się dokładnie z rysunkiem inkrustacji, a następnie przycisnął na próbę. Rozległo się ciche stuknięcie i poczuł, jak wieczko wbrew oporowi ręki samo unosi się ku górze. Wyjął klucz i puścił wieczko do tyłu, tak że oparło się na zawiasach. Wewnątrz skrzynki leżała księga oprawna w welin oraz gęsie pióro.

Spindrift wytarł palce o rękaw i z bijącym sercem zanurzywszy dłoń w szkatułce, wydobył z niej księgę. Kiedy blask świecy padł ukośnie na okładkę, udało mu się odczytać wyblakłe, sepią pisane litery, które składały się na słowo PRAEMONITIONES, a poniżej widniało pisane ciemniejszym atramentem pytanie: "Quis custodiet ipsos custodes?"

Spindrift podniósł wzrok na świecę.

- Któż pilnować będzie samych strażników? - powiedział do siebie. - Rzeczywiście, kto?

Wiatr jęknął i zaskowyczał za ciemnymi teraz szybami, a z wieży opactwa rozbrzmiewać zaczął dzwon na nieszpory. Spindrift wzdrygnął się gwałtownie, po czym odwrócił okładkę księgi.

Ktoś, może nawet sam Peter Sternwarts, przyszył do pustej kartki arkusz złożonego pergaminu. Spindrift rozłożył go ostrożnie i przyglądał się czemuś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak niezrozumiała pajęcza sieć precyzyjnie wyrysowanych linii. Ledwie chwilę się w nią wpatrywał, gdy zaświtało mu w głowie, że zasadniczy rysunek uderzająco przypomina wzór na wieczku kasetki i należący do niej klucz o zadziwiającym kształcie. Było jednak coś jeszcze, coś co drążyło jego pamięć, o czym wiedział, że gdzieś kiedyś miał to przed oczami. I nagle znalazł: splątany spiralny wzór w megalicie, wyżłobiony na skalnej ścianie w pobliżu. Tintagael w Kornwalii; tutaj były dokładnie te same wygięte i podwojone znaki w kształcie litery S, które niegdyś wydały się jego młodzieńczej wyobraźni gigantycznymi odciskami kciuków w granicie.

Ledwie zdążyło się wyłonić to wspomnienie, gdy Spindrift skojarzył ów graficzny labirynt z pogańskimi menhirami, rozsianymi na wzgórzach wokół Hautaire. Czyż mogła to być mapa, o której napomknął Roderigo? Przybliżył pergamin do drgającego płomienia świecy i od razu spostrzegł pierścień drobnych kółeczek, który stanowił obwód umieszczonego centralnie wirującego kształtu. Od każdego z kółeczek poprowadzone były delikatne linie, które przechodząc przez wir, spotykały się w jego środku.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin