Hlasko Marek - Brudne czyny-12.pdf

(3220 KB) Pobierz
Marek Hłasko13
Brudne czyny
(ji14)
911207810.002.png
To Dawid Griesemer
my brother
Nie jest to opowieść o kraju i jego obyczajach, jest to tylko próba opowieści o
przyjaźni pomiędzy dwoma; o wierności, którą człowiek usiłuje dochować cieniom.
911207810.003.png
Wright-Diesel wyłonił się z kurzu drogi i mężczyzna stojący na skraju szosy
opuścił rękę. Stał chwilę przy maszynie czując gorąco rury wydechowej,
wyprowadzonej w górę za kabiną kierowcy, a potem kierowca otworzył mu drzwi i
mężczyzna wsiadł. Z tyłu utworzył się już zator; kierowca ruszył teraz w tempie.
— Ten wóz ma pięć biegów — powiedział. — I reduktor. Tak że do każdego
biegu muszę trzy razy wysprzęglać. No, pomyśl. Zanim dojdę do piątego, to już
piętnaście razy. Chciałbym mieć po funcie za jeden włączony bieg, kiedy jadę z
Haify do Jerozolimy. Albo kiedy jadę z Haify do Ejlatu. I w dodatku ten wóz trzęsie;
będę musiał sobie chyba kupić pas, żeby moje flaki trzymały się kupy. No, pomyśl.
— Wy wszyscy lubicie gadać — powiedział mężczyzna.
— Wy wszyscy, którzy jeździcie w dalekie drogi.
— Mówiłem już ze swoim szefem — powiedział kierowca. — Jeśli chcesz,
możesz zacząć pracować. Będziesz pracował ze mną na tym wozie. Dwa razy w
tygodniu będziesz jeździł Ejlat-Haifa. Dobrze zarobisz. I będziesz cały czas w
drodze. Będą ci lecieć diety. Odłożysz. Będziesz jeździł rok albo dwa i odłożysz
sobie dosyć pieniędzy, żeby kupić taksówkę i zarabiać, ile chcesz.
— Wy wszyscy lubicie gadać — powiedział mężczyzna.
— Nie potrzebuję kupować taksówki. Nie myślałem nigdy o tym. W Haifie jest
dosyć taksówek do wynajęcia, kiedy będę chciał gdzieś jechać.
— Ale przecież jeździsz tylko tam — powiedział kierowca. — Tylko tam. Od
dwóch lat jeżdżę dwa razy w tygodniu tą trasą i za każdym razem zabieram cię z
sobą. I nigdy gdzie indziej. A przecież mógłbym wziąć w drogę jedną z tych
dziewczyn, które stoją na szosie jak i ty. A biorę tylko ciebie. I tylko tam. Bo ty się
wciąż łudzisz, co? Myślisz, że cię wezmą z powrotem. Ale nie wezmą cię. Dla nich
jesteś umarły, tak jak i tamten. Od kiedy to samolotom potrzeba umarłych?
— Uważaj — powiedział mężczyzna. — Za tym zakrętem wysiadam.
— Namyśl się — powiedział kierowca. — Ze mną nie będziesz miał źle. Ja
jestem równy gość, każdy ci to powie. I firma też nie jest najgorsza. Ja już swoje
zrobiłem, żeby cię przyjęli. Przyjdź tylko i podpisz papiery. Pracuję w tej firmie
jedenaście lat. To nie jest mało, jak na Izrael. Po jedenastu latach mogę już coś
911207810.004.png
zrobić dla człowieka, jeśli myślę, że jest coś wart. Przyjdź tylko i podpisz papiery.
— Wysiadam tutaj — powiedział mężczyzna. Kierowca zatrzymał wóz i
mężczyzna zeskoczył na drogę. Stał teraz w cieniu drzewa: wysoki, szczupły, z
ciemną twarzą. — Nie potrzebuję zmieniać zawodu — powiedział. — Nie
zapomniałem go jeszcze.
— Bo ciągle się łudzisz — powiedział kierowca. — Ale jak chcesz. Na tym się
skończy, że będziesz zmywał talerze w arabskiej knajpie. W arabskiej knajpie, w
Izraelu, major Abakarow będzie zmywał talerze. A ja przyjdę popatrzyć sobie na to.
— Nie — powiedział mężczyzna. — To nie tak. To ciężko o taką robotę. Ja już
próbowałem. I poszedłem do jednej knajpy. A ten skurwysyn zapytał mnie: Co pan
może robić? A ja na to: Mogę nawet zmywać talerze. A ten skurwysyn: A przywiózł
pan te talerze ze sobą do Izraela?
Kierowca ruszył; mężczyzna poszedł przed siebie, drogą pełną kurzu, wśród
pomarańczowych drzew martwych o tej porze. Jakiś stary człowiek o twarzy tak
spalonej słońcem, że nie było tam ani jednego miejsca bez zmarszczek — bez
zmarszczek będących już prawie bliznami — zastąpił mu drogę. Był niski, chudy:
duży rewolwer w parcianej kaburze wyglądał śmiesznie na jego wątłym ciele.
— Czego tu szukasz? — powiedział. — Znowu tu jesteś?
Odsunął go w milczeniu i poszedł przed siebie. Mały szedł za nim
przytrzymując lewą ręką rewolwer.
— Mógłbym cię właściwie nie wpuścić — mówił. — Po to mi płacą, żebym
pilnował tych drzew. Jestem tu stróżem, wiesz o tym chyba? To tylko moja dobra
wola. — Usunęli się w bok; nad ich głowami przeleciał samolot spryskując pola
białym proszkiem. Potem szli dalej; właściwie szedł wysoki, a tamten leciał za nim
truchtem, oddychał ciężko. — To tylko moja dobra wola — mówił. — Bo mój syn
wyglądał tak jak ty.
— Gdzie jest teraz twój syn? — zapytał wysoki.
— Tam gdzie i moja córka — powiedział stróż. Stał teraz obok tamtego,
siedzącego pod drzewem i obserwującego pracę samolotu. Potem usiadł koło niego.
— Jesteś tu nowy, nie? — zapytał.
— Nie — powiedział mężczyzna. — Jestem tu trzynaście lat.
— I ty pytasz ludzi w Izraelu, gdzie są ich rodziny? — powiedział mały z nutą
niedowierzania.
— Ja tam o nic nikogo nie pytałem — powiedział. — Znam dobrze ten kraj.
Może nawet lepiej niż ty. Byłem i w Tel-Avivie, i w Ejlacie, i w Sodomie, i w
Twerji.
Znów przeleciał nad ich głowami samolot i musieli osłonić usta chusteczkami,
911207810.005.png
dopóki nie opadł biały pył. Patrzyli za nikłym, kruchym samolotem lecącym wprost
ku słońcu w złotej, ciężkiej chmurze.
— Rozumiesz coś z tego? — zapytał stróż. — Chyba musisz coś rozumieć,
kiedy tu ciągle przychodzisz i patrzysz na samoloty. Ja tam ich nie lubię. Nie
zrobiły dużo dobrego.
— Zrobiły — powiedział mężczyzna. — Dopiero później, po Stalingradzie. Ja
ich widziałem, jak szli. Nie mieli ani nosów, ani uszu, ani palców. I nawet krok im
się mylił.
— Poodmrażali uszy? — zapytał stróż.
— Niektórzy poodmrażali nawet powieki — powiedział mężczyzna. — I teraz
nie zamkną już oczu aż do śmierci, i nawet po śmierci. I będą musieli nosić okulary,
a w nocy będzie ich budzić każde światło, nawet światło zapałki.
— Nie mają powiek? — zapytał z zachwytem stróż.
— Nie — powiedział mężczyzna. — Wszyscy tak wyglądają, jakby cierpieli na
Basedowa. Muszą nosić okulary, a kiedy je zdejmują, to niektórym robi się źle.
— I nie widzą nigdy ciemności? — zapytał stróż.
— Tak — powiedział mężczyzna. — I nigdy już jej nie zobaczą. Nigdy. Aż do
dnia w którym ostatni z nich zdechnie. Ostatni z armii Paulusa, która chciała wziąć
Stalingrad.
Stróż podniósł się z klęczek.
— Wiesz — powiedział z wahaniem. — Możesz tu zawsze przychodzić.
Możesz tu sobie zawsze przyjść i odpocząć pod drzewem. Nawet jak są pomarańcze.
Pozwolę ci sobie narwać. A jak by cię ktoś chciał wyrzucić, to powiedz, że Dov Ben
Dov pozwolił ci i tamten musi się odkleić od ciebie. Bo ja tu jestem cały główny
stróż. Pamiętaj: Dov Ben Dov.
— Dziękuję ci, Dov — powiedział mężczyzna. — jesteś równy gość. Jesteś gość
z hewry.
— Tak — powiedział tamten. — A teraz muszę już iść. — Zawahał się nagle.
— Więc jak ty to powiedziałeś? Że mają ogromne oczy i muszą patrzyć przez cały,
cały czas?
— Tak — powiedział mężczyzna. — Muszą patrzyć przez cały czas i przez cały
czas lecą im łzy, nawet jak się śmieją.
— Nawet jak się śmieją — powtórzył stróż z zachwytem. Drogą pełną pyłu
szedł szybko przed siebie, mówiąc: — Lecą im łzy, nawet jak się śmieją. Nawet jak
się śmieją. Nawet jak się śmieją. — Na końcu pola przystanął, krzyknął do
mężczyzny: — Idę to opowiedzieć swojej starej. Chyba dam radę, nie?
— Pewnie — powiedział mężczyzna siedzący pod drzewem. — To nic
911207810.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin