EDMUND NIZIURSKI
SPOSÓB NA ALCYBIADESA
Wydawnictwo „Czytelnik”
Warszawa, 1974
Wydanie VI
Rozdział I
Po maturze zrobiłem mały remanent moich szpargałów. Zeszyty zbyt g˛esto
upstrzone czerwonym atramentem, za pomoca˛ którego cierpliwi profesorowie
prostowali moje kr˛ete ´scie˙zki do wiedzy, przeznaczyłem wstydliwie na makulatur
˛e. . .
Podr˛eczniki postanowiłem sprzeda´c w komisie szkolnym. Nie wezm˛e za nie
du˙zo. Obok bowiem tekstu zatwierdzonego do nauczania przez Ministerstwo
Os´wiaty znalazła sie˛ tam moja radosna współtwórczos´c´, która — jak dota˛d —
nie znajduje włas´ciwego zrozumienia u pedagogów. Z pewnos´cia˛ równiez˙, z wyja
˛tkiem moz˙e P.T. fryzjerów, perukarzy oraz kostiumologów, nie znajdzie uznania
obfity zarost i bujne owłosienie, w które zaopatrywałem czcigodnych m˛e˙zów
i niewiasty z ilustracji, jak równie˙z nowe modele ubra´n, w które pozwoliłem sobie
ich przebra´c.
Dokopałem si˛e tak˙ze do mojej autentycznej twórczo´sci literackiej i tu prze˙zyłem
pewna˛ rozterke˛. Nie ze wszystkim chciałem sie˛ rozstac´. Bez wahania wprawdzie
oddałem na pastwe˛ ognia powies´c´ pt. „Nowy Zorro”, która˛ pisałem w klasie
dziewia˛tej, ten sam los spotkał takz˙e wiersze liryczne wyprodukowane w klasie
dziesia˛tej pod wpływem znakomitego poety szkolnego Wa˛tłusza, jednak juz˙ przy
„Kronice” zadrz˙ała mi re˛ka. Odczytałem pare˛ zdan´. Tak, niewa˛tpliwie to była jedyna
spus´cizna literacka, która˛warto ocalic´ dla potomnych.
Na dnie szuflady znalazłem równie˙z zielony brulion w twardej okładce z napisem
„Kasa”. Była tam zawarta rachunkowo´s´c naszej paczki.
Przegla˛dałem poszczególne pozycje. Prócz banalnych—takich jak: „przejazdy
słu˙zbowe”, „bilety kinowe”, „kreda”, „pinezki”, „piłka”, „płetwy” czy „d˛etka”
— znajdowały si˛e tam wydatki, które budziły osobliwe wspomnienia. Na
przykład: „kwiaty na po˙zegnanie pani Lilkowskiej—36 zł”, „wybita szyba—88
zł”, „pokarm dla drobiu Wi˛eckowskiej — 15 zł”, „koszty wagarów majowych —
132 zł 30 gr”. Uwage˛ moja˛ przykuła zwłaszcza jedna pozycja, zaksie˛gowana jako
„SPONAA— 47 zł l0 gr”.
Zamy´sliłem si˛e melancholijnie. Oczywi´scie wiedziałem dobrze, co znaczy zagadkowe
SPONAA. Nie zapomne˛ do s´mierci zadziwiaja˛cego przebiegu wypad-
ków, który sie˛ z tym ła˛czył. . . Rzecz od pocza˛tku wygla˛dała dramatycznie. Dos´c´
powiedzie´c, ˙ze zacz˛eło si˛e w gabinecie Dyra.
Pamie˛tam, cała nasza czwórka stała tam pod s´ciana˛: Zase˛pa, Słabiszewski,
zwany „Słabym” chyba dla przekory, bo był najsilniejszy z całej klasy, Józio P˛edzelkiewicz,
zwany „P˛edzlem”, młodszy brat sławnego motocyklisty Tadeusza
P˛edzelkiewicza z jedenastej, i ja. . .
Stali´smy z bardzo niewyra´znymi minami przed obliczem Ciała nauczycielskiego.
Patrzył na nas Dyr i nasz wychowawca pan ˙Zwaczek, i matematyk pan Ejdziatowicz,
czyli „Dziadzia”, i pani Kalino, i pozostali nauczyciele, a oprócz nich
patrzył na nas z wyrzutem odrapany Katon z piedestału oraz dwudziestu czterech
zasłuz˙onych wychowanków naszej sławnej szkoły z portretów zdobia˛cych s´ciany
gabinetu.
— Pokolenia patrza˛ na was z obrzydzeniem. . . — słyszelis´my głos Dyra. —
Do zagadek stulecia be˛dzie nalez˙ał zdumiewaja˛cy fakt, w jaki sposób w ogóle
znale´zli´scie si˛e w ósmej klasie. . .
Zanosiło sie˛ na przemowe˛ dłuz˙sza˛, a co gorsza—zasadnicza˛.
Było pogodne wrze´sniowe popołudnie. Leniwe, senne muchy brz˛eczały nad
głowa˛ Katona. Jedna z nich spacerowała mu bezczelnie po czole. Chcielis´my zachowa
´c jego kamienny spokój, ale to było trudne, tym bardziej, ˙ze czół naszych,
w przeciwie´nstwie do owego szlachetnego m˛e˙za staro˙zytno´sci, nie zdobiły cnoty.
Staralis´my sie˛ wie˛c nie słuchac´ Dyra, obawiaja˛c sie˛ słusznie, z˙e nie be˛dzie to
zdrowe dla naszych delikatnych nerwów.
Patrzyli´smy zezem za okno. Za oknem przechadzał si˛e chudy ko´n zwany przez
nas Cyceronem. Nalez˙ał on do sa˛siada szkoły, wozaka, pana Szyi. Wozak Szyja
wpe˛dzał go przy kaz˙dej okazji na zielona˛ murawe˛ naszego boiska dla podkarmienia,
a my, patrza˛c za okno, mys´lelis´my o szcze˛s´ciu konia.
Do gabinetu wpadła osa i na moment zakłóciła błogi stan naszej izolacji. Na
tle jej gniewnego bzyku doszły nas znów słowa Dyra:
— . . . czy zdajecie sobie spraw˛e, ˙ze zbezcze´scili´scie honor jednej z najznakomitszych
szkół? Szkoła nasza jest zbyt stara i sławna, by mo˙zna bezkarnie depta´c
jej tradycje!
Tak, zdawali´smy sobie doskonale spraw˛e. . . To było wła´snie nasze nieszcz˛e-
´scie, ˙ze chodzili´smy do szkoły „zbyt starej i sławnej”.
Podobno załoz˙yła ja˛Komisja Edukacji Narodowej w czasach, kiedy Z˙ oliborz
nie nale˙zał do Warszawy i nazywał si˛e Joli Bord. Oczywi´scie z tamtej epoki nie
pozostał nawet kamie´n na kamieniu, ale tradycja przetrwała. Szkoła była niszczona
wielokrotnie przy okazji ka˙zdego nieszcz˛e´scia narodowego, ale — jak to
okre´slał Dyr— ˙zadna wroga siła nie zdoła zniszczy´c ducha szkoły. Odradzała si˛e
stale na nowo i zasilała dzielny naród polski swoimi wychowankami. Gdziekolwiek
krew si˛e lała, tam zawsze znale´zli si˛e jej uczniowie.
Tak było podczas powsta´n, tak było te˙z podczas ostatnich wojen. Na korytarzu
przy głównym wej´sciu znajdowały si˛e tablice marmurowe, gdzie złotymi
zgłoskami wyryto nazwiska uczniów, którzy padli za ojczyzn˛e. Po prawej stronie
tych, którzy zgin˛eli w czasie pierwszej wojny ´swiatowej, po lewej stronie tych,
którzy zgin˛eli w czasie drugiej wojny ´swiatowej. Tablica po lewej stronie była
dłu˙zsza i nazwisk tam było cztery razy wi˛ecej.
Prócz ˙zołnierzy szkoła nasza dała narodowi szereg wybitnych obywateli:
uczonych, artystów i podró˙zników. Nie były to mo˙ze gwiazdy pierwszej wielkos
´ci, takie, które figuruja˛ nawet w małych encyklopediach, ale blask ich nazwisk
był wystarczaja˛co duz˙y, by opromienic´ sława˛imie˛ naszej budy. To włas´nie ich podobizny
malowane przez artyst˛e malarza, równie˙z ucznia naszej szkoły, zdobiły
gabinet Dyra.
Wyliczanie wszystkich zaj˛ełoby zbyt du˙zo czasu, wspomn˛e wi˛ec tylko o jednym
obrazie, który najbardziej przemawiał nam do wyobra´zni. Obraz ten wisiał
nad biurkiem Dyra i przedstawiał sławnego podró˙znika po Oceanie Spokojnym,
uczestnika powstania listopadowego, kapitana Józefa Pucia, który został zjedzony
przez krajowców na wyspach Fid˙zi. Na szcz˛e´scie zdołał przedtem wprowadzi´c
szereg cennych poprawek do map wysp południowych i uzyskac´ sławe˛ naukowa˛.
Artysta przedstawił kapitana Pucia na brzegu morza—pod palma˛, w czarnym
cylindrze, z fajka˛ w ze˛bach i z wielka˛ lorneta˛ w dłoni — lustruja˛cego zaros´la
wyspy. Było w nim co´s z Nelsona i Cooka zarazem.
Tradycj˛e szkoły podtrzymywali dzielni wychowankowie ostatnich pokole´n.
Mówiły o tym ostatnie portrety. Był w´sród nich prawdziwy generał, jeden ze zdobywcówWału
Pomorskiego, oraz autentyczny wiceminister. Galeri˛e zamykał portret
geologa Ra˛czki, który jako członek naukowej ekipy wyróz˙nił sie˛ zaszczytnie
przy odkryciu bogatych złó˙z siarki koło Tarnobrzega.
Wszystkich ich trzech widzieli´smy raz w naszej budzie przy okazji jubileuszu
szkoły.
Prócz portretów w gabinecie Dyra przechowywane były w szklanej gablocie
pamia˛tki po sławnych uczniach. Wie˛kszos´c´ starych eksponatów zagine˛ła, ale niektóre
z niemałym trudem i z nara˙zeniem ˙zycia ukryte przez zasłu˙zonego wo´znego
szkoły, niez˙yja˛cego juz˙ pana Wie˛ckowskiego, ocalały. Do najcenniejszych nale-
z˙ała lorneta i fajka kapitana Pucia, orzełek generała, pamia˛tkowy kra˛z˙ek siarki
z pierwszego wytopu z wyskrobana˛ dedykacja˛ dla szkoły, ofiarowany przez geologa
Ra˛czke˛, zeszyt szkolny wiceministra (niestety, nie otwierano go nigdy, co
wywoływało plotki, i˙z w zeszycie jest za du˙zo czerwonego atramentu) oraz wieszak
metalowy zrobiony swojego czasu na zaj˛eciach praktycznych przez generała.
Podobno generał pragna˛ł ofiarowac´ takz˙e proce˛, która˛ wykonał nielegalnie jako
tak zwana˛ „fuche˛” podczas zaje˛c´ i z której był bardziej dumny, ale Dyr wolał
jednak wieszak.
Krótko mówia˛c, od pierwszej klasy wzrastalis´my w zage˛szczonej atmosferze
chwały czy te˙z, je´sli wolicie, w blasku chwały. Tak przynajmniej twierdził Dyr
przy ró˙znych okazjach, a zwłaszcza na akademiach ku czci. My jednak byli´smy
nieco innego zdania. Rychło poczuli´smy, ˙ze wzrastamy w cieniu chwały.Wierzcie
mi, ˙ze chwała rzuca tak˙ze pewien przyjemny cie´n. Cie´n był do´s´c gł˛eboki i mo˙zna
si˛e w nim było całkiem przyzwoicie przyczai´c. Wykorzystywali´smy zr˛ecznie t˛e
sytuacj˛e. Udawało si˛e.
Pozycja szkoły była tak mocna, ˙ze wydawało si˛e nie do pomy´slenia, by jakie´s
tam mikrusy mogły ja˛ zachwiac´. W tej ogólnej aurze wielkos´ci po prostu jakos´
nie zwracano na nas uwagi.
Trzeba przyzna´c, ˙ze zadanie mieli´smy ułatwione z powodu naszej wychowawczyni,
pani Lilkowskiej. Pani Lilkowska — istota wa˛tła, wraz˙liwa i pełna wiary
w młodzie˙z—była przez jaki´s czas drugim obok pani Kalino gogiem w spódnicy
w naszej czysto m˛eskiej szkole. Przyszła do nas prosto z liceum pedagogicznego.
Otó˙z, gdy tylko poznali´smy, ˙ze mamy do czynienia nie z gogiem, ale z aniołem,
który z niewiadomych powodów zsta˛pił w padół naszej klasy, wykorzystywalis´my
niecnie ten fakt i zacz˛eli´smy w sposób niegodny wystawia´c na próby cierpliwo´s´c
anioła.
Gdybyz˙ Dyr wiedział, w czyje re˛ce wydaje niewinna˛ kobiete˛! Do dzis´ nie mog
˛e my´sle´c bez wstr˛etu o naszym okrucie´nstwie. Ta wina nie zostanie nam chyba
nigdy wybaczona, tym bardziej, ˙ze nie mogli´smy jej ju˙z nigdy naprawi´c.
W połowie roku szkolnego pani Lilkowska odeszła od nas. Pojechała si˛e leczy
´c do sanatorium dla nerwowo chorych. Była smutna uroczysto´s´c po˙zegnalna
i pan dyrektor wygłosił z tej okazji krótkie, ale pi˛ekne przemówienie.
Mówił o małych barierach ˙zyciowych, o które rozbił si˛e entuzjazm pani Lilkowskiej.
Słuchali´smy Dyra gł˛eboko wzruszeni i przygn˛ebieni nieobliczalnymi
skutkami naszego łotrostwa. Mys´lelis´my z trwoga˛, z˙e to my jestes´my tymi barierami,
o które rozbił si˛e entuzjazm pani Lilkowskiej, ale z dalszych wywodów
Dyra wynikało, ˙ze to nie my, ale wydział kwaterunkowy, który nie przydzielił jej
mieszkania i zmusił „do koczowania z istotami z okresu trzeciorz˛edu”. Wynikało
z tego, ˙ze Dyr nie zna całej prawdy. Mimo to nie odzyskali´smy ju˙z spokoju
sumienia.
Cały czas pani Lilkowska patrzyła na nas i mo˙ze pod wpływem tego wzroku
zdali´smy sobie spraw˛e, ˙ze my tak˙ze byli´smy dla niej istotami z trzeciorz˛edu, a mo-
˙ze nawet z ery paleozoicznej. Zrozumieli´smy, kogo´smy utracili. Nie mieli´smy ju˙z
nigdy potem takiej wychowawczyni.
Wstrza˛s, jaki wtedy przez˙ylis´my, i nasz niekłamany z˙al z powodu odejs´cia pani
Lilkowskiej nie pozostały nie zauwa˙zone przez grono nauczycielskie i zyskały
nam powszechne współczucie oraz sympati˛e. Oszcz˛edzano nasze nerwy, nie przeraz
˙ano nas klasówkami, nie brano w krzyz˙owe ognie pytan´. Nikt nie podja˛ł sie˛
niewdzi˛ecznego zadania sondowania naszej wiedzy. Reszt˛e roku przejechali´smy
gładko na zast˛epstwach i, jak moz˙na sie˛ domys´lic´, beztrosko zbijalis´my ba˛ki.
Było dla nas samych zaskoczeniem, ˙ze zdali´smy pomy´slnie egzamin do klasy
ósmej, a zdała znakomita wi˛ekszo´s´c. Po prostu mieli´smy szcz˛e´scie. Z matematyki
udało nam si˛e pomy´slnie odpisa´c zadania, a w´sród tematów wypracowania
z polskiego jeden znakomicie nam podpadł. Był to temat: „Jak sobie wyobra˙zam
pierwszy lot człowieka na Ksi˛e˙zyc”. Oczywi´scie wszyscy wybrali´smy ten temat
i zadziwialis´my profesorów nadzwyczajna˛ znajomos´cia˛ kosmonautyki. W rezultacie
poczciwcy zwolnili nas od egzaminu ustnego i dzi˛eki temu omin˛eło ich niewa
˛tpliwie jedno z wie˛kszych rozczarowan´ pedagogicznych.
* * *
Zdemaskowano nas dopiero w klasie ósmej na pocza˛tku roku szkolnego
1960/61. Nale˙zało si˛e tego spodziewa´c. W szkołach jedenastoletnich klasy szósta
i siódma sa˛ uwaz˙ane za klasy smarkate i moz˙e sie˛ zdarzyc´, z˙e gogowie patrza˛
na nie przez palce. Ale klasa ósma to ju˙z klasa licealna. Taryfa ulgowa si˛e ko´nczy
i biora˛ sie˛ za nas gogowie-specjalis´ci. Persony waz˙ne, groz´ne i wymagaja˛ce. Przestaja
˛ nas traktowac´ jak d z i e c i, zaczynaja˛ traktowac´ jak m ł o d z i e z˙ i trzeba
przyzna´c, ˙ze to przebudzenie było dla nas ci˛e˙zkim prze˙zyciem. Dla gogów tak˙ze.
Pierwszego wstrza˛su doznał Dziadzia, który pełnił wtedy takz˙e prowizorycznie
obowia˛zki naszego wychowawcy.
Wytrawny ów gog zaraz na pocza˛tku roku zapus´cił nieostroz˙nie sonde˛ w nasza
˛ klase˛. Jak sie˛ potem wyraził, nigdy jego sonda nie wyniosła na powierzchnie˛
podobnie ohydnych miazmatów niewiedzy i pomieszania poj˛e´c.
Nie dowierzaja˛c jeszcze, zacza˛ł od elementów, wezwał do tablicy Pe˛dzelkiewicza,
kazał mu napisa´c pi˛e´c kolejnych liczb „pierwszych”. P˛edzelkiewicz najpierw
si˛e długo zastanawiał, rozdziawiwszy paszcz˛e i wytrzeszczywszy z przeraz
˙enia oczy, a potem napisał: 1, 2, 3, 4, 5. Dziadzia zadrz˙ał, ale zapytał, wcia˛z˙
jeszcze spokojnie:
—Czy naprawde˛ te wszystkie liczby sa˛ pierwsze?
—Nie, nie— odparł niepewnie P˛edzelkiewicz.
—A które?
—No, te na pocza˛tku: jeden, dwa. . . —odparł Pe˛dzelkiewicz i utkna˛ł.
Dziadzia za´smiał si˛e wtedy straszliwie. Podszedł do tablicy i napisał: 2, 3, 5,
—A moz˙e zgodzisz sie˛ łaskawie, kochassju, z˙e to sa˛ liczby pierwsze?
Pe˛dzelkiewicz nie zgodził sie˛ i z uporem twierdził, z˙e liczba siedem jest liczba˛
ostatnia˛.
Dziadzia opadł na krzesło. Przez chwile˛ poruszał szcze˛ka˛w stanie najwyz˙szego
zdenerwowania, a potem zapytał:
— Słuchaj, kochassju, czy ty mo˙ze masz zaszczyt by´c bratem Tadeusza z jedenastej?
—Tak jest, panie profesorze.
—Czy ów bokser nie pouczył ci˛e, i˙z nie toleruj˛e w klasie czworor˛ecznych?
—Pouczył mnie, panie profesorze.
Dziadzia podszedł do P˛edzla i przyjrzał mu si˛e z bliska.
—Uprawiasz mo˙ze boks?
—Nie, panie profesorze.
— Tym bardziej mnie to zdumiewa. Chorowałe´s mo˙ze na ci˛e˙zkie choroby
zaka´zne?
—Tylko na ´swink˛e, panie profesorze.
—Obawiam sie˛ wobec tego, z˙e jestes´ ostatnia˛ rewelacja˛matematyczna˛ naszej
szkoły — zasapał Dziadzia. — Od czasu sławnej klasy czworor˛ecznych nie miałem
podobnej rewelacji. Ale czworor˛eczni byli przynajmniej bokserami i to ich
tłumaczy, a kim ty jeste´s, chłopassju? Zaprawd˛e ci powiadam! Siadaj i drzyj!
P˛edzelkiewicz usiadł i zadr˙zał, a wraz z nim zadr˙zeli´smy wszyscy.
Wzburzony Dziadzia przerwał lekcje˛, zabrał nieodła˛czny parasol i, stukaja˛c
nim gło´sno w podłog˛e, opu´scił klas˛e. Na progu odwrócił si˛e jeszcze i powiedział:
— Ha´nba!
W kancelarii o´swiadczył dyrektorowi, ˙ze mimo długotrwałych wysiłków nie
jest w stanie znale´z´c z nami wspólnego mianownika i prosi o zwolnienie go z obowia
˛zków nauczyciela naszej klasy tudziez˙ wychowawcy.
Dyr z pocza˛tku nie zareagował, biora˛c rozgoryczenie Dziadzi za chwilowy
przejaw złego humoru. Niebawem jednak dowiedział si˛e, ˙ze i pozostali profesorowie
przez˙yli w naszej klasie podobne wstrza˛sy pedagogiczne. Wreszcie nasz
polonista, profesor ˙Zwaczek, te˙z nieopatrznie, bodaj na trzeciej lekcji, zapu´sciwszy
mała˛ sonde˛ i usłyszawszy pewne skandaliczne rewelacje na temat klasyków
literatury polskiej. Roze´smiał si˛e złowrogo i, nic nie powiedziawszy, wrócił blady
do pokoju nauczycielskiego. Tam o´swiadczył z wła´sciwym mu jak zwykle humorem:
—Odkryłem w szkole neandertalczyków. Czy nie zechciałby dyrektor posłucha
´c ich bełkotu? To rzadka okazja. Mog˛e panu przyprowadzi´c przedstawicieli.
Po czym odbył z dyrektorem dramatyczna˛ narade˛, w wyniku której nasza
czwórka znalazła si˛e w gabinecie dyrektora.
Tu, jak ju˙z wiadomo, w obecno´sci Ciała dyrektor wygłosił do nas zasadnicze
exposé. Było to niewa˛tpliwie jedno z najlepszych przemówien´ Dyra. Towarzyszyła
mu bogata, dramatyczna gestykulacja, a zwłaszcza wspaniały ruch palca
wskazuja˛cego, który we˛drował od portretów sławnych wychowanków szkoły do
naszych n˛edznych postaci.
Z tej oratorskiej pasji wyrwała go dopiero owa osa, która znudziwszy si˛e jałowym
lotem podlampowym, pocze˛ła kra˛z˙yc´ niebezpiecznie nad łysinami gogów.
Dyrektor przerwał na chwil˛e.
—Prosz˛e wyp˛edzi´c os˛e — powiedział.
Pan ˙Zwaczek rzucił si˛e za owadem, jednak˙ze na pró˙zno. Odegnana od łysin
osa pocze˛ła kra˛z˙yc´ niebezpiecznie koło naszych nosów.
— Czy macie co´s do powiedzenia?—usłyszeli´smy głos Dyra.
Zrobili´smy miny skrzywdzonych niewinno´sci.
— Nam bardzo przykro, panie dyrektorze — rzekł Zas˛epa — ale słowo daj˛e,
˙ze co do nieuctwa, to my nie rozumiemy, o co chodzi.
— Nie rozumieja˛! — zagrzmiał dyrektor i spojrzał bezradnie na Z˙waczka. —
Widz˛e, ˙ze zdzierałem tu gardło na pró˙zno. Mo˙ze pan zademonstruje to, co pan
miał zamiar zademonstrowa´c.
—Prosz˛e bardzo—odparł ˙Zwaczek.—Czy mo˙zesz mi powiedzie´c, Zas˛epa,
jakie mamy strony?. . .
—Lewa˛ i prawa˛—odparł bez zaja˛knienia Zase˛pa.—Jez˙eli zas´ chodzi o strony
´swiata. . .
—Chodzi o strony gramatyczne.
—Orzekaja˛ce. . .
—Dosyc´! — krzykna˛ł Z˙waczek.—Pe˛dzelkiewicz! Tryby!
P˛edzelkiewicz bezradnie potoczył rybim wzrokiem dookoła.
—Przewaz˙nie ze˛bate. . . — wyja˛kał.
—Doskonale— powiedział ˙Zwaczek.—Słabi´nski, kto napisał „Latarnika”?
— ˙ Zeromski. . . On siedział w latarni na Rozewiu, ja tam byłem.
— Znakomicie. A mo˙ze wiesz tak˙ze, kto napisał „Chama”?
Słaby zamy´slił si˛e.
— „Chama”?
— No. . . „Chama”, „Nad Niemnem”. . .
— „Chama nad Niemnem”?
Profesorowie spojrzeli po sobie ze zgroza˛. Tylko jeden gimnastyk, pan Nierucha,
który zawsze darzył nas sympatia˛, usiłował ratowac´ sytuacje˛.
Usłyszeli´smy jego niewyra´zny szept:
— . . . rzeszko. . .
— Wi˛ec kto?— zapytał surowo pan ˙Zwaczek.
— Czeszko— wypalił Zas˛epa.
Dyrektor machna˛ł gwałtownie re˛ka˛. Nie udało nam sie˛ wyjas´nic´, czy to był
odruch szlachetnego wzburzenia, czy te˙z zamach na os˛e, która wła´snie musn˛eła
dyrektorskie ucho. W ka˙zdym razie było to machni˛ecie rozpaczliwe. R˛eka Dyra
wykonała elips˛e i z całym rozp˛edem uderzyła w głow˛e Katona na piedestale. Rozległ
sie˛ głuchy stukot. Rzymianin ra˛bna˛ł o podłoge˛, po czym skonstatowalis´my, z˙e
jego szcze˛ka dolna tudziez˙ lewe ucho straciły ła˛cznos´c´ fizyczna˛ z resztka˛ głowy.
Nasta˛piła chwila konsternacji. Dyr rozcierał re˛ke˛ i patrzył zmieszany na
szcza˛tki gipsu u swoich stóp.
Napie˛ta˛ atmosfere˛ rozładował dopiero głos pani Kalino.
— Nareszc...
wolfy12