Sołżenicyn Aleksander- Jedzien dzien Iwana Denisowicza.pdf

(389 KB) Pobierz
SOŁŻENICYN ALEKSANDER
SOŁŻENICYN ALEKSANDER
JEDEN DZIEŃ IWANA
DENISOWICZA
Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych
Warszawa 1996
Warszawa 1989
Pisała: K. Pabian
Korekty dokonały: E. Chmielewska i I. Stankiewicz
O piątej rano, jak zawsze, młotkiem o szynę koło baraku komendy wydzwonili
pobudkę. Drgający dźwięk słabo przenikał przez szyby, oszronione na dwa palce, i rychło
zacichł - było zimno i strażnikowi nie chciało się za długo machać ręką.
Dźwięk ucichł, a za oknem nadal, jak nocą, kiedy Szuchow wstawał na kibel, było
ciemno i tylko wpadało w okno żółte światło trzech latarń, dwu na zonie i jednej w samym
łagrze.
Jakoś nikt nie przychodził otworzyć baraku, ani nie było słychać, żeby dyżurni brali
paraszę na drągi, do wylania.
Szuchow nigdy nie przesypiał pobudki, zawsze wstawał natychmiast. Do
rozprowadzania więźniów było półtorej godziny czasu własnego, nie państwowego, i każdy,
kto się nauczył żyć w łagrze, może sobie dorobić: uszyć komu ze starej podszewki pokrowiec
na rękawice, zamożnemu więźniowi podać na pryczę suche walonki, żeby się tamten nie
musiał fatygować na bosaka, wyszukiwać je ze sterty, albo przelecieć się pod magazyny, a
nuż się komu uda przysłużyć, może co podnieść albo polecieć do stołówki zbierać ze stołów
miski i znosić je do mycia - można podjeść, ale tam chętnych wielu, walą tłumem, a
najgorsze, że jeśli co zostało, to nie strzymasz, zaczniesz miski wylizywać. A Szuchow
dobrze sobie zapamiętał słowa pierwszego swego brygadzisty, Kuziemina - starego wygi
łagrowego, w czterdziestym trzecim siedział już dwunasty rok, i kiedyś przy ognisku na
pustym wyrębie powiedział do swoich przywiezionych z frontu i uzupełnień:
- Tutaj, chłopcy, jest tylko jedno prawo - tajga. Ale ludzie i tutaj żyją. Wiecie, kto w
łagrze zdycha? Ten, co miski wylizuje, ten, co liczy, że się w szpitalu zadekuje, a także kapuś.
Co do kapusiów, to oczywiście zasunął. Ci to się uchowają. Ale uchowają się za cenę
ludzkiej krwi.
Na pobudkę Szuchow zawsze wstawał natychmiast, a dziś nie wstał. Już z wieczora
czuł się nie najlepiej, ni to go trzęsło, ni to łamało. Nawet w nocy nie zdołał się zagrzać. We
śnie raz mu się zdawało, że się na dobre rozchorował, raz że mu się polepsza. Bardzo nie
chciał, żeby nadszedł ranek.
Ale nadszedł o zwykłej porze.
No i jakże się tu ugrzać? Okno lodem zaszło, po ścianach na styku z sufitem przez
cały barak - a barak nie byle jaki! - biała pajęczyna. Szron.
Szuchow nie wstawał. Leżał na górnej pryczy, przykryty z głową kocem i buszłatem -
a w podwinięty rękaw waciaka wsunął obie stopy naraz. Nie patrzył, ale słyszał wszystko, co
się działo, tam gdzie spała jego brygada i w całym baraku. Oto ciężkie kroki w korytarzu,
dyżurni wynoszą jeden z osiemdziesięciolitrowych kibli. Lekka niby robota, jak raz dla
inwalidów, ale spróbuj no wynieść, żeby się nie przelało! Teraz w siedemdziesiątej piątej
brygadzie zwalili na podłogę przyniesione z suszarni walonki. A teraz w naszej. (Bo i naszej
wypadła kolej suszyć walonki). Brygadzista i zastępca brygadzisty ubierają się w milczeniu,
tylko prycza skrzypi. Zastępca brygadzisty pójdzie teraz do magazynu po chleb, a brygadzista
do baraku, do dyspozytorów.
Ale nie ot tak, po prostu po przydział pracy, jak chodzi co dzień. Szuchow
przypomniał sobie, że dziś ważą się losy - ich, sto czwartą brygadę, chcą z budowy
warsztatów wykopać na nowy obiekt - Socgorodok. A ten Socgorodok to szczere pole, zaspy
śnieżne i zanim coś się tam zacznie, trzeba będzie robić wykopy, ustawiać słupy, naciągać
drut kolczasty - dla samych siebie, żeby nikt nie uciekł. A potem budować.
Jasna sprawa, że przez miesiąc nie będzie się tam gdzie zagrzać, nic tylko szczere
pole. I ogniska się nie rozpali, bo i z czego? Tyraj do upadłego - jedyny ratunek.
Brygadzista zatroskany, idzie załatwiać. Żeby tam jakąś inną, mniej roztropną brygadę
wepchnąć zamiast naszej. Jasne, że nie dogadasz się przychodząc z pustymi rękami. Pół kilo
słoniny starszemu dyspozytorowi trzeba zanieść. Albo i kilogram.
Spróbować nie kosztuje, a nuż się uda w izbie chorych urwać chociaż jeden dzień?
Łamie we wszystkich kościach.
I jeszcze jedno: który strażnik ma dzisiaj służbę?
Przypomniał sobie - służbę ma Półtora Iwana, chudy i długi czarnooki plutonowy. Na
pierwszy rzut oka aż strach patrzeć, a kiedy pozna się go bliżej - najbardziej ludzki ze
wszystkich strażników: do karceru nie wsadza, nie donosi na więźniów. Więc można jeszcze
poleżeć, póki dziewiąty barak nie wyjdzie do stołówki.
Prycza zatrzęsła się, zachwiała. Dwóch wstawało naraz - nad Szuchowem baptysta
Aloszka, a na dole Bujnowski, kapitan żeglugi wielkiej, były.
Staruszkowie dyżurni wynieśli już obydwa kible i zaczęli się wykłócać, który ma iść
po wrzątek. Wykłócali się jazgotliwie jak baby. Spawacz z dwudziestej brygady warknął:
- Ej, zdechlaki! - i rzucił w nich walonkiem. - Ja was pogodzę!
Walonek głucho stuknął o słup.
Zamilkli.
W sąsiedniej brygadzie burczał zastępca brygadzisty:
- Wasyl Fiodorycz! W żywnościowym podpieprzyli, gady - były cztery dziewięćsetki,
a są tylko trzy. Komu urwać?
Powiedział to cicho, ale cała brygada dobrze usłyszała, przytaiła się komuś
wieczorem, od gęby odejmą.
A Szuchow leżał i leżał na sprasowanych trocinach swojego siennika. Żeby się jakoś
przemogło: albo niech już na dobre zacznie trząść, albo niech przestanie łamać. A to ni tak, ni
siak.
Póki baptysta szeptał modlitwy, Bujnowski wrócił z dworu, gdzie chodził za małą
potrzebą, i oświadczył, niby do nikogo, ale złowieszczo:
- No, trzymajcie się, matrosy!
Trzydzieści stopni gwarantowane!
I Szuchow zdecydował - pójdzie do ambulatorium.
W tym momencie czyjaś uprawniona do tego ręka zerwała z niego waciak i koc.
Szuchow ściągnął buszłat z głowy, uniósł się. Stał przy nim chudy Tatarin, sięgający głową
górnej pryczy.
Miał widać służbę poza kolejką i skradał się po cichu.
- Sz-osiemset pięćdziesiąt cztery! - przeczytał Tatarin z białej łaty na grzbiecie
czarnego buszłatu. - Trzy doby karcu z wychodzeniem do pracy!
I jak tylko się rozległ jego charakterystyczny przytłumiony głos, w całym mrocznym
baraku, w którym nie wszystkie żarówki się paliły i w którym na pięćdziesięciu
zapluskwionych pryczach spało dwustu ludzi, wszyscy, którzy dotąd nie wstali, od razu ożyli
i zaczęli się śpiesznie ubierać.
- Za co, obywatelu naczelniku? - zapytał Szuchow, przydając swemu głosowi więcej
żałości, niż odczuwał.
Z wychodzeniem do pracy to jeszcze pół karceru. I jedzenie gorące, jak dla
wszystkich, i za bardzo myśleć nie ma kiedy. Prawdziwy karcer to taki bez wychodzenia do
pracy.
- Nie wstałeś na pobudkę?
Idziemy do komendantury - leniwie wyjaśnił Tatarin. I on, i Szuchow, i wszyscy
dobrze wiedzieli, za co karcer.
Wymięta, pozbawiona zarostu twarz Tatarina nie wyrażała niczego. Rozejrzał się
szukając następnej ofiary, ale już wszyscy, jedni w półmroku, inni przy żarówce, na dole
prycz, i na górze, naciągali czarne watowane spodnie z numerem na lewym kolanie, a już
ubrani opatulali się i spieszyli do wyjścia, żeby Tatarina przeczekać na dworze.
Gdyby Szuchow dostał karcer za co innego, jeśliby rzeczywiście zasłużył, nie byłoby
mu tak przykro. A było mu przykro, bo przecież zawsze wstawał jeden z pierwszych.
Wiedział, że u Tatarina żadne prośby nie pomogą. Więc nie przerywając próśb - po prostu dla
zasady, naciągnął watowane spodnie (nad lewym kolanem także była naszyta przybrudzona,
zniszczona szmatka, a na niej czarną zblakłą farbą wymalowany numer Sz-#854), włożył
waciak (były na nim dwa takie numery - na piersi i na plecach), odnalazł swoje walonki w
stercie na podłodze, włożył czapkę (z taką samą szmatką z numerem pośrodku) i wyszedł za
Tatarinem.
Cała sto czwarta brygada widziała, jak wyprowadzano Szuchowa, ale nikt nie
powiedział słowa - bo i po co? Brygadzista może mógłby się wstawić, ale już go nie było.
Szuchow też do nikogo się nie odezwał, żeby Tatarina nie drażnić. Zostawią mu śniadanie,
domyślą się.
I wyszli we dwóch.
Była mgła, mróz zapierał dech. Dwa silne reflektory z odległych krańcowych
wieżyczek biły na krzyż po zonie. Paliły się latarnie zony i latarnie wewnątrz obozu. Było ich
tyle, że całkiem zaćmiewały gwiazdy.
Skrzypiał śnieg pod walonkami, więźniowie szybko przebiegali załatwiając swoje
sprawy - jedni do latryny, inni do magazynu, ten po paczkę, a tamten żeby oddać kaszę do
indywidualnej kuchni. Wszyscy z głowami wciśniętymi w ramiona, zapatuleni w buszłaty,
zimno im nie tyle od mrozu, co od myśli, że przez cały dzień oprócz mrozu nic ich nie czeka.
A Tatarin w starym szynelu z zaszarganymi błękitnymi naramiennikami szedł równym
krokiem, jakby mróz się go nie imał.
Minęli wysoki płot z desek wokół Bur-u, murowanego wewnątrzłagrowego więzienia,
minęli druty kolczaste zabezpieczające obozową piekarnię przed więźniami, narożnik baraku
komendantury, gdzie na grubym drucie na słupie wisiała pokryta szronem szyna, minęli i
drugi słup, na którym osłonięty od wiatru, żeby nie pokazywał za nisko, cały osypany igłami
szronu wisiał termometr. Szuchow popatrzył z nadzieją na mlecznobiałą rurkę - gdyby
pokazała czterdzieści jeden, nie pogoniliby do pracy. Ale dzisiaj na pewno nie dociągnęło do
czterdziestu.
Weszli do baraku komendantury, prosto na wartownię. I tam się wyjaśniło - a
Szuchow skapował to już po drodze - że o żadnym karcerze nie ma mowy, po prostu trzeba
umyć podłogę na wartowni. Tatarin oświadczył teraz, że wybacza Szuchowowi, i kazał
wyszorować podłogę.
Mycie podłogi na wartowni było obowiązkiem specjalnego zeka, który pracował w
zonie, dyżurnego baraku komendantury, i niczyim innym. Ale dobrze już zadomowiony w
baraku komendantury dyżurny miał dostęp do gabinetu majora i naczelnika reżymu,
obsługiwał ich, nieraz słyszał takie rzeczy, o których nawet strażnicy nie wiedzieli, i od
pewnego czasu uważał, że mycie podłóg u zwykłych strażników jest jakby poniżej jego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin