Doga-Mostowicz_Tadeusz_-_Kiwon.pdf

(955 KB) Pobierz
9593590 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
9593590.001.png 9593590.002.png
TADEUSZ
DOŁĘGA-MOSTOWICZ
KIWONY
Copyright by Wydawnictwo Tower Press
Gdańsk 2001
1
ROZDZIAŁ I
Ceremonia była skończona. Hałas rozsuwanych krzeseł i wesoły gwar napełniły tak
uroczystą jeszcze przed chwilą salę. Nauczycielstwo w galowych frakach zeszło z estrady,
mieszając się z szumem granatowych mundurków i ich rodzin, na których tle jaskrawo
połyskiwały białością długie rury grubego brystolu – świadectwa maturalne.
Na estradzie pod olbrzymim portretem cesarza Mikołaja II pozostał tylko w swym
głębokim fotelu sam dyrektor Karawajew.
Na jego bladej, przezroczystej twarzy rysował się ten sam ironiczny półuśmiech, spod
siwych brwi patrzyły te same pełne zimnej apatii oczy.
Józef Domaszko, jak zahipnotyzowany, nie mógł oderwać wzroku od tej głowy. Stał pod
piecem, rolując w rękach swój „atestat dojrzałości”, i walczył ze sobą.
Zrobi to, musi to zrobić. Powinien był dotrzymać danej sobie obietnicy i zrobić to w chwili
odbierania świadectwa. Ale wtedy wywołałby wielką awanturę. Nie mógł się zmusić do tego.
Teraz dyrektor jest sam. Nikt nawet nie zauważy. Ci wszyscy jego koledzy tłoczą się tu
teraz w „Familienbadzie”. Że też nie przyszła ciotka Michalina ani Natka... Właśnie,
powinien cieszyć się z tego, stanowczo musi cieszyć się, przecie dzięki temu może podejść do
Karawajewa i wypalić mu wszystko.
Zacisnął szczęki. Pójdzie i powie, zmiażdży go, wychłoszcze prawdą, zdepcze pogardą.
Jego, jako reprezentanta tej ohydy, w której on, Józef Domaszko dusił się przez lat osiem, a
teraz gdy jest wolnym, dorosłym człowiekiem...
Przemógł się wreszcie i ruszył na estradę.
Dyrektor odwrócił głowę:
– A, Domaszko? – powiedział z obojętnym zdziwieniem – cztoż prikażetie?
Józefowi serce zabiło młotem:
– Panie dyrektorze – wykrztusił z zaciśniętego gardła, niespodziewanie dla samego siebie
po polsku – panie dyrektorze, przyszedłem panu powiedzieć, że cieszę się, strasznie się cieszę
z tego, że już skończyłem gimnazjum...
Zabrakło mu tchu.
– Goworitie, pożałujsta, ja ponimaju – z pobłażliwą ironią pomógł mu dyrektor – nu,
konieczno radujetieś, cztoż dalsze?
– Tak, panie dyrektorze, cieszę się, że już nie będę musiał chodzić do tego... moralnego
więzienia, do tej... obrzydliwej garkuchni, gdzie tępe belfry przez osiem lat karmiły mnie
fałszem i obłudą. Nie dlatego to mówię, że to gimnazjum jest rosyjskie, wcale nie o to mi
chodzi, ale o tę wstrętną atmosferę. Pan miał mnie zawsze za wzorowego ucznia. Otóż nie.
Zawsze nienawidziłem gimnazjum. I pana nienawidzę, i pogardzam wszystkimi
nauczycielami. Waszym zadaniem było pogruchotać nasze charaktery, wykrzywić dusze,
nauczyć pełzać, spodlić nas, zabić indywidualizm, wdusić pod strychulec miernoty...
– Izwiniajuś – przerwał dyrektor poważnym głosem – ja skazał czto ponimaju, a wot,
okazywajetsia czto nie wsio. Wy, Domaszko, skazali „strychulec”, da?... Czto eto takoje?...
Józef zmieszał się. Na jego płomienne oskarżenie ten człowiek odpowiada zimnym
pytaniem o znaczenie jednego wyrazu?... Nie wiedział co zrobić.
2
– Nu? – przynaglił dyrektor.
Jednak trzeba wyjaśnić, dlaczego nie miałby wyjaśnić?...
– Urowień, cztoli – wybąkał cicho
– Aha? Nu, prodołżajtie. Eto wieśma intieresno.
Józef blady jak płótno gniótł w wilgotnych dłoniach „atiestat”.
– Nic więcej, panie dyrektorze... Chciałem tylko powiedzieć, że oni tam wszyscy – ruchem
głowy wskazał na salę – że oni okłamuią się wzajemnie, mówią o jakichś więzach, jakichś
ciepłych wspomnieniach, które mają łączyć przez całe życie nas, wychowanków tego
gimnazjum, z tymi murami i z tymi nauczycielami. To jest nieprawda. Ja jeden przyszedłem
panu prosto w oczy powiedzieć co myślę, ale tak samo myślą wszyscy. Teraz, kiedy jestem
już człowiekiem wolnym, dorosłym, niezależnym, człowiekiem, który ma prawo mieć własne
zdanie, własny pogląd, któremu wolno nareszcie być sobą, przyszedłem, żeby panu to
wszystko powiedzieć.
Karawajew podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy:
– A zacziem? Po co?
– Uważałem to za mój obowiązek... etyczny...
– Teks!... Posłuszajtie Domaszko, skolko wam let?
– Osiemnaście.
– Tak?... A mnie sześćdziesiąt i wot, Domaszko, ja myślał, że ty naprawdę mnie coś
ciekawego powiesz, ale ty młokos jeszcze, nie zmądrzał nic nad swoje lata... Czy ty,
Domaszko, pomyślał, że za twój postępek możesz ciężko odpowiedzieć? Że ja mogę i atiestat
odebrać, i wszystkie uniwersytety przed nosem tobie zamknąć, a i policję w to wmieszać...
Co?...
Dyrektor wstał, przeszedł się wolnym krokiem po estradzie i położył mu rękę na ramieniu:
– Ale ja tego nie zrobię, Domaszko. Nie potomu nie zrobię, żeby tobie pokazać
wielikoduszje silniejszego, ale dlatego, że mam sześćdziesiąt lat, a wy, Domaszko, nie żaden
dojrzały człowiek, młokos, Domaszko, che... che... che... Smotri jego. Własne zdanie. Własny
pogląd... Durak wy Domaszko, jeszcze bolszoj durak...
Założył ręce pod poły fraka i pokiwał głową:
– Wy przyszli, Domaszko, myśleli, że mnie obrazicie tym wszystkim, a udowodniliście
tylko, że u was całkiem zielono w głowie. Ot co. Dużo by ja wam, Domaszko, powiedział,
żeby wierzył, że to wam coś pomoże. Sami musicie przechorować swój... obowiązek etyczny.
A jeżeli nauczycie się żyzń ponimat to będziecie wiedzieć, gdzie trzymać własne zdanie... Nu,
do swidania, proszczaj, mołodoj czełowiek.
Poklepał go po ramieniu i swoim powolnym krokiem zszedł z estrady.
Józef nie zdążył mu się ukłonić, kiedy już drzwi się za nim zamykały. Był zupełnie
roztrzęsiony nerwowo.
Chciał, nie żegnając się z kolegami, wymknąć się do domu, lecz właśnie natknął się na
Buszla i Malinowskiego.
– O czym gadałeś ze starym? – zaczepił go Buszel.
– A nie zapomnij – wziął go za guzik Malinowski – że o piątej spotykamy się w budzie i
idziemy oblać maturę.
Józef wzruszył ramionami:
– Mówiłem ci już, że nie pójdę.
– To będziesz świnia.
– Nie mam pieniędzy do wyrzucenia – bronił się Domaszko.
Podszedł do nich Lipman, piegowaty jak indycze jajo i zawyrokował, że nieobecność na
bibie Domaszki byłaby szczytem niesolidarności. Nawet taka rura, jak Kuczkowski, idzie.
– A przecież sam mówiłeś, że masz pięć rubli – przygwoździł go Buszel.
– Nie zapieram się – skrzywił się Józef – ale potrzebne mi są.
3
Malinowski zrobił złośliwą minę:
– Wiecie na co?... Józiek bierze gumy i jedzie z panną Stasią do Wilanowa.
– Głupi jesteś.
– Więc przyjdziesz?
– Zobaczę.
Szybko zbiegł ze schodów.
Ba – myślał, szukając w szatni swojej czapki – gdyby tylko ona zechciała. Głupie jest
życie.
I ten cynizm dyrektora! W ogóle nie wiadomo po co poszedł do niego i tylko się zbłaźnił.
Trzasnął drzwiami i wybiegł na ulicę.
Było słonecznie i gwarno. Środkiem jezdni pędziły lśniące lakierem powozy. Na
drewnianym bruku szczęk kopyt, który tak lubił. Nie odwracając się zawsze mógł rozpoznać
czy to idzie para, czy dwie jednokonki. Z rzadka przemknął hałaśliwie warczący automobil,
płosząc konie. Na chodnikach też pełno było ludzi. Panowie postukiwali laseczkami.
Koniecznie musi mieć laskę. Kobiety w sukniach wąziutkich w kostkach i z olbrzymimi
kapeluszami na głowach wyglądały jak palmy. I posuwały się z konieczności malutkimi
kroczkami. Natka marzy o takiej sukni, a ciocia Michalina ma wszystkie ze szczoteczkami u
dołu.
Nie pójdzie na bibę. Obiecał Natce, że nie pójdzie... Mają wieczór spędzić w domu, bo
ciocia wybiera się do Skałkiewiczów na rocznicę ślubu. Zostaną sami, we dwoje.
Gdybyż tak ze Stasią!...
Westchnął. Cóż? Nawet spaceru jej nie mógł zaproponować. Jakby przy niej wyglądał!
Wprawdzie ma teraz nowe buty, ale mundur jest bardzo poplamiony, srebro z guzików zlazło,
a spodnie błyszczą jak lustro. I tak zawsze: jak ma nowe spodnie, to buty są wylatane... I te
wieczne pryszcze. Po prostu obrzydliwość. Żeby gdzie indziej, ale właśnie na twarzy.
Teraz zapuści sobie wąsiki.
Na Krakowskim Przedmieściu był jeszcze większy tłok niż na Nowym Świecie. Wszyscy
załatwiają sprawunki przed wyjazdem na lato. Na rogu Królewskiej spotkał panią
Leszczycową, matkę tego trzecioklasisty, któremu dawał korepetycje. Ukłonił się szarmancko
i nagle przyszło mu na myśl, że mógłby zapalić papierosa.
Zupełnie inaczej się wygląda.
W gmachu hotelu „Europejskiego” jest sklep Noblessa. Wstąpił i kupił dziesięć sztuk
renomy. Kosztowało dziesięć kopiejek, ale w dniu tak uroczystym można było sobie na taki
luksus pozwolić.
Zaraz zapalił jednego i szedł ostentacyjnie środkiem chodnika, puszczając wielkie kłęby
dymu. Na ulicy Freta wszyscy sąsiedzi i znajomi naocznie stwierdzą fakt jego emancypacji.
Dyrektor Karawajew jest zgorzkniałym cynikiem – Józef zarumienił się – diabli nadali,
psiakrew, wyskoczył ze swoją przemową jak Filip z konopi. Teraz Karawajew będzie go miał
za bałwana. Jednak w domu o tym ani słowa, nawet Natce. Bo Natka to niby taka
przyjaciółka, niby siostra cioteczna, a gdy przyjdzie co do czego to zaraz wyjeżdża z
morałami. Całej parady o pięć lat starsza. Wielka mi rzecz! Tylko wiecznie całowałaby się i
ściskała, i wtedy to on jest „mój słodki Józek”, a tak to trzyma stronę ciotki.
Jak na złość papieros dopalił się, gdy właśnie wchodził na Freta. Oczywiście, natychmiast
wyjął drugiego i to w samą porę, bo szła Małgosia państwa Lipkiewiczów, a tuż za nią obaj
Kurkowscy, co to tak nosa drą, że są już studentami.
Ukłonił się im, nie wyjmując papierosa z ust. Niech wiedzą.
Czy jednak nie pójść na oblewanie matury? Gotowi pomyśleć, że mnie ciotka nie puściła.
A w ogóle niesolidarnie. Wszyscy zawsze oblewają maturę. Zwyczaj, nawet można
powiedzieć – tradycja. I ma się wyłamywać z niej dlatego, że Natka chce znowu ściskać się i
całować. Właśnie dzisiaj, kiedy wszyscy idą na bibę. Niech sobie kogo innego znajdzie,
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin