Dailey Janet - Złote Aspen.pdf

(1536 KB) Pobierz
449367001 UNPDF
Janet Dailey
ZŁOTO PŁYNIE DO HOLLYWOOD
1
Rozdział pierwszy
S rebrzysty learjet przecinał krystaliczne jesienne powietrze, stopniowo obniżając swój
lot. W dole rozciągały się majestatycznie granitowe Góry Skaliste. Kraina dzika,
pierwotna i groźna, lecz zarazem pełna surowego piękna.
Po zżółkłej trawie stromego pastwiska, odwiedzanego niegdyś przez ogromne stada
wapiti, wlokło się pięćset krów - mieszańców rasy hereford i black angus poganianych
przez sześciu jeźdźców. Z prawej strony zbocza kaskada złotych osik rozbijała się o
ciemnozieloną ścianę sosen, by poniżej wypłynąć jasnożółtym rozlewistym strumieniem
aż na łąki.
Słoneczne światło odbiło się od gładkiej powierzchni samolotu. Stary Tom Bannon
zauważył ten błysk i oderwał wzrok od bydła prowadzonego na zimowe pastwisko
rancza Stone Creek.
Na głowie miał brązowy kapelusz z wystrzępionymi brzegami równie zniszczony jak
jego własna osiemdziesięciodwuletnia twarz. Wielkie dłonie zaciśnięte na łęku siodła
upstrzone były plamami wątrobianymi; upływające lata zaokrągliły jego zwalistą postać i
przyprószyły włosy siwizną.
Głęboko osadzone oczy spoglądały spod krzaczastych brwi, badając czyste
październikowe niebo w poszukiwaniu źródła błysku, który oderwał go od
rozpamiętywania minionych jesieni, kiedy to podobnie jak teraz pędził bydło. Widok
gładkiego kadłuba samolotu, lecącego zbyt nisko nad doliną, sprawił, że zacisnęły się
kwadratowe szczęki Starego Toma.
- Widziałeś durnia? Co, u diabła, strzeliło mu do głowy, żeby lecieć tak nisko? Kaskader
się znalazł. - Wyciągniętą ręką wskazał samolot, kierując te ostre słowa do syna i
swojego imiennika, Toma Bannona.
W wieku trzydziestu sześciu lat Tom był młodszą i chudszą wersją ojca, z ogorzałą od
słońca i wiatru, pooraną bruzdami twarzą, której z pewnością nie można byłoby nazwać
piękną, a na którą jednak wiele kobiet zwracało uwagę. Znajomi nigdy nie nazywali go
2
Młodym Tomem ani nawet Tomem. Od chwili, gdy ojciec ujrzał go po raz pierwszy i
ogłosił: „Oto Bannon”, dla wszystkich był po prostu Bannonem.
- Założę się, że to jeden z tych idiotów z Hollywood wybrał się na wycieczkę
krajoznawczą do Aspen - zżymał się Stary Tom.
Dostrzegłszy na kadłubie learjeta litery układające się w napis Olympic Pictures,
Bannon domyślił się, kto może nim lecieć. Nie chciał jednak tracić czasu na rozważania.
Patrzył na zwierzęta, które stłoczyły się właśnie przed otwartą bramą, gdy usłyszał huk
silników.
- Ned! Hank! - zawołał do jadących najbliżej poganiaczy. - Gońcie krowy do środka!
Prędzej!
Skierował wzrok na koniec stada i spostrzegł swoją dziewięcioletnią córkę Laurę.
Jechała powoli na srokatym koniu, potrząsając główką to w lewo, to w prawo w rytm
melodii z walkmana, nie słysząc wykrzykiwanych poleceń.
Bannon przenikliwie gwizdnął na psy. Jak dwa równolegle wystrzelone pociski
błyskawicznie pognały za stadem, zaganiając je od tyłu. Bannon tymczasem zajął się
opornymi przewodniczkami stada niechętnie wracającymi z letniego pastwiska. Nie
zważając na ryki, zbliżył się do nich na gniadym koniu i popędziły smagając lassem po
grzbietach.
Z pagórka Stary Tom obserwował, jak pierwsze krowy przechodzą przez ogrodzenie: na
sztywnych nogach, z nieufnie pochylonymi łbami. Jedno spojrzenie na przelatujący
samolot, który zniżył się tak, że widać było ciemne okulary pilota i twarze pasażerów,
wystarczyło mu, by stwierdzić, że nie będzie łatwo zagonić resztę stada.
- Uważajcie na krowy! Nie dajcie im się rozbiec! - wrzasnął, nie słysząc własnego
głosu.
Samolot z przeraźliwym rykiem silników przeleciał niecałe sto metrów nad grzbietem
góry. Starzejący się deresz Starego Toma - zwierzę, które nigdy nawet nie drgnęło,
choćby mu kula wystrzelona z trzydziestki szóstki świsnęła między uszami, teraz
przysiadł ze strachu. Stłoczone w zwartą masę stado zafalowało, po czym rzuciło się do
panicznej ucieczki. Widok przestraszonego bydła i cwałujących w pyle jeźdźców przy-
3
pomniał Staremu Tomowi dawne lata. Nagle znów poczuł się młodo i spiąwszy
ostrogami deresza, zmusił go do pogoni za bydłem.
Daleko w przedzie dostrzegł wnuczkę, która ściągając wodze odzyskiwała właśnie
panowanie nad swoim srokatym koniem. Poczuł dumę widząc, jak dzielnie sobie radzi.
Od wczesnego dzieciństwa uczył ją jazdy konnej - prostego swobodnego trzymania się w
siodle, doskonałego wyczucia równowagi i gotowości na niespodziewane zachowanie się
konia.
Widząc, że zbliżają się do ściany osikowego lasu, natychmiast zapomniał o wnuczce.
Gdyby bydło wbiegło między drzewa, żadna siła nie byłaby w stanie zapobiec
rozproszeniu się stada. Ponowne zebranie krów zabrałoby im przynajmniej dzień, może
nawet dwa.
- Zatrzymajcie je na łące! Nie mogą wejść w las!
Jego głos utonął wśród oddalającego się dudnienia samolotu i tętentu krowich i
końskich kopyt. Jednak już po chwili Stary Tom stwierdził z ulgą, że jego wysiłek był
zupełnie niepotrzebny. Bannon, który zauważył to samo co ojciec, popędził na swoim
wierzchowcu, błyskawicznie wpadając w stado i zawracając przewodniczki, zanim
krowy zdążyły dobiec do pierwszych drzew.
Obserwując tę scenę Stary Tom pomyślał, że dawniej nie dałby się prześcignąć synowi.
Lecz te czasy minęły już dlań bezpowrotnie.
W komfortowo urządzonej kabinie samolotu Kit Masters, wygodnie oparta na pokrytej
szarym pluszem kanapie, siedziała na podwiniętych bosych stopach i obserwowała
przesuwające się w dole widoki. Uśmiechnęła się, czując znajome dotknięcie ręki, która
poufałym gestem prześlizgnęła się po jej plecach ku krągłej wypukłości biodra. Kit
odwróciła się, odruchowo zakładając niesforny kosmyk miodowoblond włosów za ucho.
John Travis przysunął się do niej, wygodnie układając swe długie ciało na miękkich
poduszkach.
Obdarzył Kit jednym ze swych czarujących uśmiechów, tym razem łobuzerskim i
frywolnym, który zmienił jego interesującą twarz na niebezpiecznie urodziwą.
4
- Pilot powiedział, że wkrótce będziemy przelatywać nad twoją posiadłością. Czy coś
już wydaje ci się znajome? - Pochylił się, zerkając w okno. Promienie słońca zalśniły na
jego ciemnozłotych włosach.
- Prawie wszystko.
Kit rozmarzonym wzrokiem przyglądała się jego szczupłej twarzy o arystokratycznych
rysach. Była to wyrazista twarz z urokliwym dołkiem w podbródku. Łączyła w sobie
dyskretny czar i zuchwałą zmysłowość. To połączenie dostrzeżono w Hollywood od
razu. Gdy John Travis pojawił się tam przed piętnastu laty, natychmiast stał się gwiazdą.
Patrząc na Johna Kit doznała nagle dziwnego uczucia, że zna go od bardzo dawna. W
rzeczywistości spotkała go po raz pierwszy zaledwie przed sześcioma tygodniami, na
przyjęciu, które odbyło się tuż przed przesłuchaniami do filmu Białe kłamstwa. Kit
dostała w nim główną rolę kobiecą, a praca na planie miała się rozpocząć za kilka
tygodni.
Ponownie spojrzała w okno, uśmiechając się na myśl o nagłym przyspieszeniu, jakie
nastąpiło w jej życiu. Od sześciu tygodni toczyło się ono w szaleńczym tempie, a każdy
dzień przynosił niespodziewane zdarzenia. Cieszyło ją to ogromnie, jednak marzyła już o
chwili wypoczynku.
- Jeśli tak dobrze znasz te okolice, powiedz mi, gdzie jesteśmy. - John Travis spojrzał na
Kit z lekko prowokującym wyrazem w niebieskoszarych oczach.
- Przelatujemy nad Stone Creek - odpowiedziała szybko Kit, starając się opanować i
zwalczyć rosnące napięcie i uczucie bólu wywołane widokiem rancza.
- Stone Creek? - Zbliżył twarz do szyby.
Ich rozmowa przyciągnęła uwagę Chipa Freemana, reżysera i autora scenariusza
Białych kłamstw. Zaledwie oczami krótkowidza, ukrytymi za grubymi jak dna butelek
szkłami zauważył zarys granitowych, nakrapianych złotem gór, zacisnął powieki,
wbijając palce w wyściełaną czarną skórą poręcz fotela. Szybko poruszające się jabłko
Adama zdradzało, że bardzo boi się latania samolotem.
Agent Kit, tęgi i przysadzisty Maury Rose, pochłonięty był całkowicie rozmową z
dziennikarką Yvonne Davis. Starał się zapewnić swojej podopiecznej jak największe
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin