Dołęga-Mostowicz Tadeusz - Prokurator Alicja Horn.pdf

(1672 KB) Pobierz
Microsoft Word - Dolega-Mostowicz Tadeusz - Prokurator Alicja Horn.rtf
TADEUSZ DOŁĘGA-MOSTOWICZ
PROKURATOR ALICJA HORN
Przedruk z wydawnictwa
„Instytut Wydawniczy im.
Andrzeja Frycza Modrzewskiego”,
WARSZAWA 1991
Rozdział 1
Wyskoczył z tramwaju i szybko nastawił kołnierz palta. Siekł drobny deszcz
zmieszany ze śniegiem, od Wisły ciągnął przejmujący chłodem wiatr.
Nie znał wcale tej dzielnicy miasta. Gdy przed kilkunastu laty mieszkał w
Warszawie, Żoliborz jeszcze nie istniał. Na tym miejscu rozciągały się obłe pagórki,
teren Cytadeli. Pomimo dość wczesnej pory ulica była pusta. Zbliżył się do latarni i
jeszcze raz rzucił okiem na notatkę: Dębowa 26.
Stracił dobre pięć minut na wypytanie jakiegoś lękliwego przechodnia o kierunek, w
którym ma iść, by odnaleźć ulicę Dębową. Nie zdziwił się zaniepokojeniem
zaczepionego. Wiedział, że swoim wyglądem nie mógł wzbudzić zaufania: zniszczone
i zabłocone ubranie na szerokich barach i od tygodnia nie golona twarz.
Z chaotycznych informacji przechodnia wynikało, że trzeba skręcić w prawo, później
będzie tor, a za torem czerwona kamienica, później na lewo i trzecia czy druga uliczka
znów na prawo. Mruknął „Dziękuję”, zapchnął zmarznięte dłonie głęboko w rękawy i
ruszył szybkim krokiem. Wiedział, że nie zabłądzi. Miał wrodzony instynkt orientacji
w nieznanych terenach, po prostu jakiś węch przestrzeni, który nie zawodził go nigdy,
czy to w setkach obcych miast, czy na karkołomnych bezdrożach gór, czy w zawiłych
labiryntach oceanicznych portów...
Gdy zawrócił na prawo, wiatr znowu uderzył mu w oczy prysznicem ostrych jak igły
kropelek i wdarł się pod płaszcz. W chwili, gdy przystanął, wyminął go w szalonym
pędzie ogromny samochód. Do jego uszu doleciał jakby stłumiony krzyk, następnie już
całkiem wyraźny brzęk stłuczonej szyby i auto zniknęło na zakręcie.
Odwrócił głowę: ulica była pusta. Po obu stronach stały z rzadka małe domki o
ciemnych oknach.
- Oho - mruknął do siebie - jakaś grubsza robota.
Na zakręcie przy świetle latarni ujrzał kilka kawałków grubego szkła. Machnął ręką i
ruszył dalej. Po kilku minutach odnalazł ulicę Dębową, jeszcze mniej zabudowaną niż
inne, i zatrzymał się przed dużą białą willą.
Wysokie żelazne sztachety, a za nimi niewielki ogródek.
Nacisnął klamkę furtki. Była zamknięta. Zadzwonił i czekał. Z przyzwyczajenia
rozglądał się uważnie. O kilkanaście metrów dalej była w sztachetach brama
wjazdowa, tuż za nią stało kilka zabudowań gospodarskich.
Wyglądały mizernie przy okazałej, dwupiętrowej willi. W oknach było ciemno.
Musiały być szczelnie zasłonięte lub też mieszkańcy już spali.
Powtórnie nacisnął guzik dzwonka i dopiero teraz zauważył tabliczkę przy furtce:
„Dr Karol Branicki prof. Uniwersytetu Warszawskiego”.
Tymczasem jakieś boczne drzwi willi otworzyły się z hałasem i po chwili za furtką
ukazała się krępa, niemal kwadratowa postać z kijem w ręku.
- Czego tam? - rozległ się chrapliwy głos.
- Ja do pana profesora, proszę otworzyć.
Krępy człowiek zbliżył do sztachet brodatą twarz, obrzucił przybyłego nieufnym
spojrzeniem i wzruszył ramionami:
- Pan tu nikogo nie przyjmuje, tylko w klinice.
- Wiem, ale proszę powiedzieć panu, że przyszedł... Fakir...
2
- Jak?
- Fakir.
Służący niezdecydowanie zawrócił ku domowi, lecz po paru krokach zatrzymał się:
- Fakir?... Niby z cyrku?
- Nie z cyrku, do diabła! Proszę powiedzieć: Fakir, profesor będzie wiedział.
Upłynęło sporo czasu, zanim brodacz wrócił, tym razem frontowymi drzwiami. Bez
słowa wydobył z zanadrza pęk kluczy, otworzył furtkę, przepuścił przybyłego i
starannie ją zamknął.
Kilkoma schodkami wchodziło się na ganek. Dwoje grubych drzwi, opatrzonych
wieloma zamkami i zasuwami, prowadziło do niedużego przedpokoju. Ściany
wyłożone dębową boazerią lśniły czystością, jak i podłoga. Miłe ciepło uderzyło w
wilgotną od deszczu twarz.
- Proszę wytrzeć nogi - warknął służący, spode łba przyglądając się gościowi.
Gdy ten możliwie najstaranniej oczyścił obuwie, brodacz otworzył drzwi do
sąsiedniego pokoju, mruknąwszy coś, co miało oznaczać zaproszenie, a sam zniknął.
Był to bardzo duży pokój, rodzaj hallu, gęsto zastawionego mnóstwem miękkich
mebli, o ścianach pokrytych dywanami.
Daleko w rogu paliła się mała lampka pod rubinowo czerwonym abażurem. Dzięki
temu pokój tonął w półmroku i przybyłego ogarnęło wrażenie, że oprócz niego jest tu
jeszcze ktoś, czyje oczy bacznie go obserwują.
Wrażenie to wciąż rosło i stało się tak dokuczliwe, że nie mógł go nie sprawdzić.
Wstał i kilku szybkimi krokami po miękkim dywanie dotarł do najciemniejszego kąta
pokoju. W rogu szerokiej kanapy żarzyły się dwa zielone punkty: kot. Leżał tam
nieruchomo ogromny, czarny kot. Skrzywił się. Nie znosił tych zwierząt. Już chciał
wrócić na swoje miejsce, gdy na fotelu tuż obok dostrzegł drugiego kota.
Wzrok pomału przyzwyczaił się do czerwonego zmroku i z najwyższym zdumieniem
odkrywał niemal na każdym fotelu, na każdej sofce, na każdym stosie ozdobnych
poduszek - koty. Ogromne, tłuste, opasłe koty.
- Psiakrew - zaklął przez zęby - cóż za ohydna menażeria!
W tej chwili w drzwiach ukrytych za portierą szczęknął zamek i na progu stanął
szczupły niski człowiek w czarnym ubraniu. Jego ręka niezwykle drobna i uderzająco
biała wyciągnęła się z wolna do kontaktu i jaskrawe światło zalało pokój.
Przyglądali się sobie w milczeniu.
- Jak się masz, Fakir - odezwał się wreszcie gospodarz i jego wąskie usta wygięły się
w nikłym uśmiechu. - Cieszę się, że cię znowu widzę.
Przybyły wyciągnął rękę i mocno potrząsnął wąską dłonią profesora:
- Źle się mam - odparł niskim głosem - dlatego masz przykrość mnie oglądać,
kochany Karolu.
Spojrzał prosto w grube szkła profesora, zza których obserwowały go bacznie małe
czarne oczy, i dodał:
- Pozwolisz usiąść?
- Ależ proszę cię, drogi Fakirze, wybacz moje roztargnienie.
Przysunął gościowi fotel i wówczas zaleciała od niego mdła woń chloroformu.
- Oderwałem cię od pracy - zauważył Fakir siadając.
- O, bynajmniej.
3
- Myślałem. Pachniesz chloroformem. Chętnie zapaliłbym papierosa.
- To jeszcze z kliniki - odpowiedział twardo profesor. - W klinice wszystko cuchnie
chloroformem.
Wydobył dużą złotą papierośnicę i podał Fakirowi.
- Tak... - odezwał się ten po chwili. - Bogaty jesteś... Bardzo bogaty.
- Bardzo - obojętnie powtórzył profesor. - Cóż chcesz, nie umiem trwonić pieniędzy.
- Bardzo ci współczuję - roześmiał się gość. - I wciąż obdzierasz pacjentów?
- Nie. Od kilku już lat nie prowadzę praktyki.
Olbrzymi bury kot ciężko zeskoczył z kanapy i zaczął się ocierać o nogi swego pana.
- Polubiłeś koty - zauważył mężczyzna, nazywający się Fakirem. - Czy interesują cię
jako psychiatrę? Nie rozumiem, jak można trzymać w domu tyle tego obrzydlistwa?
Profesor nie odpowiedział i wciąż wpatrywał się w gościa.
- Dawno nie widzieliśmy się - odezwał się wreszcie. - Chyba z dziesięć lat albo
więcej... Aleś się nie postarzał. Oczy ci się jarzą, nozdrza rozdymają się... Widocznie
służy ci twój tryb życia...
- Jednak czterdziestka ma swoje prawa. Widzisz, na skroniach posiwiały mi włosy.
Profesor uśmiechnął się ironicznie:
- To cię chyba nie martwi, kobiety to lubią... A trochę szronu we włosach dodaje ci
poza tym pewnej powagi, solidności, co - jak sądzę - jest rzeczą nie do pogardzenia w
twoich, że tak powiem, interesach.
Przybyły obrzucił gospodarza ponurym spojrzeniem.
- Zimno mi jest - powiedział. - Wypiłbym kieliszek wódki.
- Niestety, nie mam w domu... Chyba... mógłbym ci służyć spirytusem?...
- Daj.
Profesor wrócił po chwili z dużą apteczną butlą. Od jego ubrania znowu zaleciał
nieznośny słodki odór chloroformu.
- Głodny jesteś? - zapytał.
- Wszystko jedno - odparł Fakir. - Teraz chcę się rozgrzać.
Nalał sobie pełną szklaneczkę i wypił duszkiem.
- Tęgie masz gardło - zauważył profesor.
- Daj mi jeszcze papierosa - strasznie czuć cię tym chloroformem.
- Wydaje ci się - skrzywił się gospodarz. - No, więc mów: dawno wróciłeś do
Warszawy?
- Dziś.
- Zamierzasz długo tu popasać?
- Nie wiem jeszcze, zobaczę.
- A... a nie obawiasz się, że mogą cię poznać?
Gość wzruszył ramionami.
- Wątpię. Tyle lat... - zaciągnął się dymem. - Nie słyszałeś o niej nic?...
- Nie. Pewno już dorosła, za mąż wyszła.
- Psiakrew...
- A tyś sobie zwichnął życie. Kiedyś wówczas uciekł za granicę, myślałem, że
jednak jakoś staniesz na nogi. Ale kto raz znajdzie się na równi pochyłej...
- Dajmy temu spokój - przerwał Fakir. Nalał sobie nową szklankę i wychylił ją
jednym łykiem.
4
- Skąd przyjechałeś? - zapytał profesor.
- Z całego świata.
- Musiało ci już być w tym całym świecie za ciasno, skoro zaryzykowałeś wrócić?
W głosie profesora zabrzmiała nutka złośliwości.
- Słuchaj, Karolu - warknął gość. - Nie po to przyszedłem do ciebie, żebyś drwił ze
mnie. Widzisz... ja bardzo mało mam do stracenia!...
Wzrok profesora prześlizgnął się po wysokim czole, zaciśniętych szczękach,
szerokich barach i sprężystej postaci gościa.
- Uspokój się - odezwał się cichym głosem. - Wiesz, że się ciebie nie boję, jak i to,
że... Twoja zaś moralność i twoje zatargi z kodeksem karnym nic mnie nie obchodzą.
Jestem wyższy ponad... nie dlatego, bym z tytułu dawnej przyjaźni czuł względem
ciebie jakieś zobowiązania, lecz po prostu... z wyrachowania.
- Nie rozumiem ciebie.
- Mniejsza o to. Nie zależy mi na tym, byś rozumiał. Zatem - czego chcesz ode
mnie? Pieniędzy?
- Tak. Oddam, gdy będę miał. Ale to nie wszystko.
- O!?... - zdziwił się profesor.
- Nie przerażaj się. Chodzi o drobiazg. Miałem przed paru miesiącami pewną
przygodę i zobacz...
Rozpiął kamizelkę i koszulę, odsłaniając szeroko sklepioną klatkę piersiową z małą
różową blizną tuż nad obojczykiem.
- Widzisz - ciągnął - tu trafiła, a teraz obsunęła się, aż tu, pod pachę i zaczęła mi
zawadzać.
Wąskie, wypielęgnowane palce profesora namacały nieduży twardy przedmiot pod
samą skórą.
- Rewolwerowa?
- Tak - potwierdził Fakir. - Próbowałbym sam skórę przeciąć, ale używając tylko
jednej ręki nie dam rady. Nie chcę zaś iść do żadnego szpitala czy pogotowia
ratunkowego... Jeśli byłbyś tak łaskawy...
- No, dobrze - wycedził, ociągając się, profesor. - Ja jednak nie mam wprawy... Hm...
mój pomocnik lepiej to zrobi. Zaczekaj!
Znikł za drzwiami.
Fakir wstał i omal nie nadepnąwszy na kota podszedł do lustra, by skonstatować, że
wygląda fatalnie. Nieogolona twarz i zapadłe oczy, za ciasne i połatane ubranie...
- Przede wszystkim odpocząć, trzy, cztery dni odpocząć w takiej ciszy, jak tu, na tej
Dębowej.
- Już jesteś przed lustrem? - usłyszał za sobą głos profesora.
Odwrócił się.
- Bardzo jestem wyczerpany. Nie zazdroszczę ci tego domu, ale tej ciszy, jaka tu
panuje.
- Tak, to najcichsza dzielnica w Warszawie, mieszkają tu ludzie pracy i nauki.
- Tak wygląda - uśmiechnął się gość. - Ale wyobraź sobie, że na samym wstępie
doznałem rozczarowania. Minęło mnie auto, w którym kogoś gwałcono czy
zarzynano...
- Jak to, co ty mówisz? - zerwał się profesor. - To niemożliwe!
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin