4. Daylighter
Gdy Simon i Alec opuszczali dom Penhollow’ów i skierowali się do Gardu, nad Alicante zapadła już noc. Ulice miasta był wąskie i kręte, w świetle księżyca wyglądały jak blade kamienne wstążki. Mimo że powietrze było zimne, Simon ledwo to czuł.
Alec szedł obok w milczeniu, jakby udawał że idzie sam. W swoim poprzednim życiu Simon musiałby się pośpieszyć żeby za nim nadążyć i momentalnie dostałby zadyszki. Teraz odkrył, że wystarczyło jedynie wydłużyć krok żeby go dogonić.
- Pewnie jesteś wściekły – powiedział w końcu, żeby przerwać przedłużającą się ciszę. Alec patrzył ponuro przed siebie. – Przez to że musisz mnie tam eskortować.
Alec wzruszył ramionami.
- Mam osiemnaście lat. Jestem dorosły, więc muszę być też odpowiedzialny. Jako jedyny mogę wejść i wyjść z Gardu kiedy Clave obraduje, a poza tym Konsul mnie zna.
- Kim jest Konsul?
- Wysokim urzędnikiem państwowym. Nadzoruje głosowania, interpretuje Prawo i doradza Clave oraz Inkwizytorowi. Jeśli prowadzisz Instytut i masz jakiś problem z którym nie możesz sobie poradzić, udajesz się do Konsula.
- Konsul doradza Inkwizytorowi? Myślałem, że Inkwizytor nie żyje.
Alec parsknął śmiechem.
- To jak mówienie, że prezydent nie żyje. To prawda, poprzedniego Inkwizytora już nie ma, teraz jest nowy. Nazywa się Aldertree.
Simon potoczył wzrokiem od wzgórza ku ciemnym wodom kanałów daleko w dole. Zostawili za sobą miasto i kroczyli wąską, cienistą drogą pomiędzy drzewami.
- W przeszłości Inkwizycja nie za bardzo przysłużyła się ludzkości.
Alec wyglądał na skonsternowanego.
- Nie ważne. To tylko zwykły kiepski dowcip. Nie będziesz zainteresowany.
- Nie jesteś zwykły – zauważył Alec. – To dlatego Aline i Sebastian byli tacy podekscytowani mogąc cię poznać, chociaż on zawsze stara się sprawiac wrażenie jakby już wszystko w życiu widział.
- Czy on i Isabelle... – odezwał się bez zastanowienia Simon – Czy coś ich łączy?
Jego pytanie wywołało u Aleca nagły wybuch śmiechu.
- Isabelle i Sebastian? Nie sądzę. Sebastian to miły facet a Isabelle umawia się jedynie z całkowicie nieodpowiednimi typami, których nasi rodzice z miejsca by znienawidzili. Mieszańcy, Przyziemni, drobni oszuści...
- Dzięki – odparł Simon. – Cieszę się, że zaliczyłeś mnie do grona kryminalistów.
- Myślę, że po prostu lubi zwaracać na siebie uwagę. Poza tym, jest jedyną dziewczyną w rodzinie więc musi sobie stale udowadniać jaka jest twarda. Albo przynajmniej, myśli że taka jest.
- Albo po prostu stara się, żeby cała uwaga nie skupiała się na tobie – rzucił Simon z roztargnieniem. – No wiesz, skoro wasi rodzice nie mają pojęcia, że jesteś gejem i w ogóle.
Alec zatrzymał się na środku drogi tak gwałtownie, że Simon prawie na niego wpadł.
- Nie, nie wiem – powiedział – ale wygląda na to, że reszta tak.
- Poza Jasem. On nie wie, prawda?
Alec wziął głęboki wdech. Był całkiem blady, a może to tylko światło księżyca sprawiało, że wszystko wyglądało jak pozbawione koloru. W ciemności jego oczy były zupełnie czarne.
- Naprawdę nie rozumiem czemu cię to w ogóle obchodzi. To nie twój interes. Chyba że chcesz mi grozić.
- Grozić? – spytał zdumiony Simon. – Nic z tych rzeczy.
- To po co o tym wspominasz? – dociekał Alec, a w jego głosie pojawiła się nagle przejmująca bezbronność, która zupełnie zaskoczyła Simona. – Po co to odgrzebujesz?
- Bo wydaje mi się, że przez większą część czasu nie możesz znieść mojego widoku. Nie biorę tego do siebie, nawet jeśli uratowałem ci życie. Ty chyba po prostu należych do ludzi, którzy nienawidzą całego świata. A poza tym, praktycznie nic nas nie łączy. Ale zauważyłem jak patrzysz na Jace’a, ja również patrzę w ten sposób na Clary, i tak sobie pomyślałem, że może jednak mamy ze sobą coś wspólnego. I może to sprawi, że twoja niechęć do mnie trochę się zmniejszy.
- Więc nie powiesz Jace’owi? To znaczy – powiedziałeś Clary co do niej czujesz, i...
- I to nie był najlepszy pomysł – dokończył za niego Simon. – Ciągle się zastanawiam, jak sobie z tym wszystkim poradzić. Czy możemy jeszcze być przyjaciółmi, czy to, co nas łączyło, rozpadło się już na kawałki? I to nie przez nią, tylko przeze mnie. Może gdybym znalazł sobie kogoś innego...
- Kogoś innego – powtórzył Alec jak echo. Ruszył szybko do przodu, wbijając wzrok w drogę przed sobą.
Simon przyspieszył żeby zrównać z nim krok.
- Wiesz co mam na myśli. Wydaje mi się, że Magnus Bane naprawdę cię lubi. I jest całkiem w porządku. W każdym razie urządza niesamowite imprezy. Nawet jeśli podczas nich zmieniam się w szczura.
- Dzięki za radę – rzucił Alec cierpkim głosem. – Ale nie uważam, żeby aż tak bardzo mnie lubił. Gdy przyszedł do Instytutu żeby otworzyć Portal, prawie wcale się do mnie nie odzywał.
- Może powinieneś do niego zadzwonić – zasugerował Simon, starając się nie myśleć za bardzo o tym, jak dziwnie było udzielać rad łowcy demonów i umawiać go na randkę z czarnoksiężnikiem.
- To niemożliwe – odparł Alec. – W Idris nie ma telefonów. Zresztą, to i tak nie ma znaczenia – warknął obcesowo. – Jesteśmy na miejscu. To jest Gard.
Przed nimi wyrosła wysoka ściana, obsadzona olbrzymimi drzwiami. Ich powierzchnię pokrywały wirujące, kanciaste wzory runów i mimo tego, że Simon nie potrafił odczytywać ich tak jak Clary, wyczuwał coś niezwykłego w ich złożoności i emanującą z nich moc. Wejścia broniły dwa kamienne anioły ustawione po obu stronach, ich twarze były dzikie i piękne. Każdy z nich trzymał w dłoni pokryty wzorami miecz, a u ich stóp leżały umierające stworzenia, przypominające krzyżówkę szczura, nietoperza i jaszczurki z paskudnymi ostrymi zębami. Simon przyglądał się im przez długą chwilę. Te demony u stóp aniołów, pomyślał, równie dobrze mogłyby być wampirami.
Alec pchnął drzwi i ruchem ręki nakazał mu wejść. Będąc wewnątrz, Simon zamrugał z niedowierzaniem. Odkąd został wampirem, jego zdolność widzenia w nocy wyostrzyła się i swoją precyzją przypominała laser, ale mnóstwo pochodni oświetlających ścieżkę do drzwi Gardu było zrobionych z magicznego światła, którego jaskrawa biała poświata zdawała się pozbawiać wszystkiego kolorów. Niejasno zdawał sobie sprawę z tego, że Alec prowadził go naprzód wąską, wyłożoną kamiennymi płytami ścieżką. W pewnej chwili zauważył, że na ścieżce ktoś stoi, blokując przejście uniesioną ręką.
- Więc to jest ten wampir? – rozległ się głos tak niski, że przypominał warkot. Simon uniósł głowę, światło zakłuło go po oczach – zaczęłyby łzawić, gdyby jeszcze to potrafił.
Magiczne światło, światło aniołów, pomyślał, pali mnie. To chyba żadna niespodzianka.
Mężczyzna stojący naprzeciwko był bardzo wysoki, skóra o ziemistym odcieniu opinała jego wydatne kości policzkowe. Miał krótko przycięte włosy czarne włosy, wysokie czoło i wydatny nos. Patrzył na Simona tak, jak pasażer metra patrzy na wielkiego szczura biegającego w tę i z powrotem po torach i ma cichą nadzieję, że nadjedzie pociąg i zetrze go na miazgę.
- To Simon – powiedział Alec z odrobiną niepewności w głosie. – Simon, to jest Konsul Malachi Dieudonne. Czy Portal jest już gotowy, sir?
- Tak – odparł Malachi. W jego chrapliwym głosie dało się słyszeć ledwie wyczuwalny akcent. – Jesteśmy w gotowości. Chodź, Przyziemny – kiwnął głową w stronę Simona. – Im szybciej się to skończy, tym lepiej.
Simon zrobił krok do przodu ale Alec zatrzymał go, kładąc mu dłoń na ramieniu.
- Chwileczkę – powiedział, zwracając się do Konsula. – Zostanie odesłany prosto na Manhattan? I ktoś będzie na niego czekał po drugiej stronie?
- Zgadza się. Czarnoksiężnik Magnus Bane. Skoro postąpił nierozważnie i doprowadził do tego, że wampir trafił do Idrisu, jest również odpowiedzialny za jego powrót.
- Gdyby tego nie zrobił, Simon już by nie żył – stwierdził odrobinę ostro Alec.
- Być może – zgodził się Malachi. – Tak mówią twoi rodzice a Clave postanowiło im uwierzyć. Wbrew mojej radzie. Tak czy inaczej, nie można przyprowadzać Podziemnych do Szklanego Miasta bez powodu.
- Na całe szczęście akurat taki mieliśmy – klatka piersiowa Simona uniosła się gwałtownie od gniewu. – Zaatakowali nas...
Malachi utkwił w nim wzrok.
- Odzywaj się wtedy, gdy ci na to pozwolą, Przyziemny, nigdy wcześniej.
Dłoń Aleca zacisnęła się mocnej na ramieniu Simona. Jego twarz wyrażała w połowie wahanie, w połowie podejrzliwość, jak gdyby wątpił w to czy dobrze zrobił przyprowadzając tu Simona.
- Ależ Konsulu!
Głos niosący się po dziedzińcu był wysoki i lekko zdyszany. Zaskoczony Simon stwierdził, że należał do niskiego, korpulentnego człowieka, w pośpiechu zmierzającego ku nim ścieżką. Na czarną zbroję Nocnego Łowcy narzucił luźny szary płaszcz a jego łysa głowa połyskiwała w magicznym świetle.
- Nie ma potrzeby niepokoić naszego gościa.
- Gościa? – Malachi wyglądał na oburzonego.
Niewysoki człowieczek zatrzymał się na wprost Aleca i Simona i uśmiechnął się promiennie.
- Cieszymy się – jesteśmy wręcz zachwyceni – że postanowiłeś z nami współpracować i zgodziłeś się wrócić do Nowego Jorku. To nam wszystko znacznie ułatwia – mrugnął do Simona, który wpatrywał się w niego z niedowierzaniem. Jeszcze nigdy nie spotkał Łowcy, który cieszyłby się na sam jego widok – to się nie zdarzało nawet gdy był jeszcze zwyczajnym chłopakiem, a już na pewno nie wtedy odkąd został wampirem. – Och, prawie bym zapomniał! – człowieczek pacnął się w czoło, jakby miał wyrzuty sumienia z tego powodu. – Powinienem się przedstawić. Jestem Inkwizytorem – nowym Inkwizytorem. Nazywam się Aldertree.
Wyciągnął przed siebie rękę a Simon uściskał ją, mając mętlik w głowie.
- Masz na imię Simon?
- Tak – powiedział, zabierając rękę tak szybko jak tylko się dało. Ręka Aldertriego była nieprzyjemnie wilgotna i lepka.
- Nie ma potrzeby dziękować. Ja po prostu chcę wrócić do domu.
- Oczywiście, oczywiście! – pomimo jowialnego tonu, przez twarz Inkwizytora przemknął jakiś cień, którego Simon nie mógł zignorować. Po chwili zniknął a Aldertree uśmiechnął się i przyjacielskim gestem wskazał ścieżkę prowadzącą do Gardu. – Tędy, Simonie.
Simon ruszył we wskazanym kierunku. Alec chciał zrobic to samo ale Inkwizytor go powstrzymał.
- Zrobiłeś już co do ciebie należało, Alexandrze. Dziękujemy ci za pomoc.
- Ale Simon... – zaczął Alec.
- Wszystkim się zajmiemy – zapewnił go Inkwizytor. – Malachi, pokaż Alexandrowi wyjście. I daj mu magiczny kamień, żeby mógł wrócić do domu, jeśli nie wziął jednego ze sobą. Nocą ścieżka może być niebezpieczna.
I posłał mu kolejny uśmiech, klepiąc Simona po ramieniu. Alec ze zdumieniem patrzył jak odchodzą.
Świat wokół Clary rozmazał się w wielobarwną mgłę, gdy Luke przeniósł ją przez próg domu i ruszył długim korytarzem z Amatis depczącą im po piętach i przyświecającą magicznym światłem. Pogrążona w delirium patrzyła jak korytarz rozwija się przed nią, robiąc się dłuższy i dłuższy, zupełnie jak ten w jej koszmarach.
Po chwili świat wrócił na swoje miejsce. W następnej chwili leżała na czymś zimnym a czyjeś dłonie okrywały ją kocem. Para niebieskich oczu pochyliła się nad nią.
- Wygląda na bardzo chorą – powiedziała Amatis głosem, który przypominał zacinającą się starą płytę. – Co jej jest?
- Wypiła chyba połowę Jeziora Lyn.
Gdy głos Luke’a ucichł, Clary na chwilę odzyskała ostrość widzenia: leżała na zimnych płytkach w kuchni, a gdzieś nad jej głową Luke szperał w szafkach. Żółta farba łuszczyła się miejscami ze ścian, a pod jedną z nich stał staromodny żeliwny piecyk. Z paleniska strzelały płomienie a ich blask podrażniał jej oczy.
- Anyż, belladonna... – Luke odwrócił się od szafki z naręczem szklanych pojemników. – Możesz to wszystko zagotować? Przesunę ją bliżej ognia. Ma dreszcze.
Clary próbowała powiedzieć im, że nie potrzebuję dodatkowego rozgrzewania, że i tak już paliło ją całe ciało, ale z jej ust wyszły zgoła inne dżwięki. Zakwiliła, gdy Luke podniósł ją z podłogi i przysunął do ognia – dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że było jej zimno. Szczękała zębami tak mocno, że poczuła krew w ustach. Świat wokół niej zaczął dygotać jak wstrząsana woda w szklance.
- Jezioro Snów? – głos Amatis był pełen niedowierzania. Clary nie widziała jej wyraźnie, ale chyba stała blisko piecyka z długą, drewnianą łyżką w dłoni. – Co tam robiliście? Czy Jocelyn wie...
W tym momencie świat zniknął, a przynajmniej ten realny świat w postaci pomalowanej na żółto kuchni i przynoszącego ulgę ciepła płynącego z paleniska. Zamiast tego ujrzała wody Jeziora Lyn i odbijające się w tafli języki ognia, zupełnie jak na wypolerowanym szkle. Stąpały po nim anioły – anioły z białymi skrzydłami, które zwisały smętnie z ich pleców, złamane i zakrwawione, a każdy z nich miał twarz Jace’a. A potem pojawiły się inne, ze skrzydłam utkanymi z czarnych cieni, i wkładały ręce do ognia śmiejąc się przy tym...
- Woła imię swojego brata – głos Amatis brzmiał głucho, jakby dochodził z bardzo wysoka. – Jest z Lightwoodami, prawda? Zatrzymali się u Penhollowów na Princewater Street. Mogłabym...
- Nie! – powiedział ostro Luke. – Lepiej żeby Jace o niczym nie wiedział.
Nawoływałam imię Jace? Po co miałabym to robić?, zastanawiała się Clary przez ułamek sekundy, po czym znów zapadła w ciemności i zaczęła majaczyć. Tym razem śniła o Alecu i Isabelle. Oboje wyglądali jak po ciężkiej bitwie, ich twarze pokrywały smugi brudu i łez. Zniknęli a jej ukazał się człowiek bez twarzy z czarnymi skrzydłami wyrastającymi z pleców jak u nietoperza. Gdy się uśmiechnął, z jego ust popłynęła strużka krwi. Modląc się, żeby koszmarna wizja zniknęła, Clary zacisnęła mocno powieki...
Po bardzo długim czasie wróciła do rzeczywistości i znów usłyszała nad sobą dwa głosy.
- Wypij to – powiedział Luke. – Clary, musisz to wypić – poczuła jego dłonie na plecach i kropelki płynu ściekające jej do ust z namoczonej szmatki. Smakował okropnie więc zakrztusiła się i zamknęła usta, ale Luke trzymał ją mocno i zmusił do przełknięcia reszty, od czego rozbolało ją i tak już spuchnięte gardło. – Teraz poczujesz się lepiej.
Clary powoli uniosła powieki. Luke i Amatis klęczeli po obu stronach, a ich oczy w prawie identycznym kolorze błękitu wypełniała troska. Obrzuciła spojrzeniem wszystkie kąty pomieszczenia i nie zobaczyła niczego – żadnych aniołów, żadnych demonów z nietoperzymi skrzydłami. Tylko żółte ściany i bladoróżowy czajnik chwiejący się niebezpiecznie na parapecie.
- Czy ja umieram? – wyszeptała.
Luke uśmiechnął się słabo.
- Nie. Minie trochę czasu zanim wrócisz do formy, ale najważniejsze, że przeżyłaś.
- Okej.
Była zbyt wyczerpana, żeby odczuwać ulgę z tego powodu. Czuła się tak, jakby z jej ciała usunięto wszystkie kości i został tylko bezwładny worek ze skóry. Patrząc sennie przez rzęsy powiedziała bezwiednie:
- Masz takie same oczy.
Luke zamrugał.
- Takie same jak kto?
- Jak ona – powiedziała Clary, przenosząc senne spojrzenie na Amatis, która wyglądała na zmieszaną. – Taki sam odcień błękitu.
Cień uśmiechu przemknął po twarzy Luke’a.
- No, cóż, to chyba nikogo nie dziwi, zwłaszcza że właściwie nie miałem okazji was sobie przedstawić. Clary, to jest Amatis Herondale. Moja siostra.
Inkwizytor nie odezwał się słowem zanim Alec i Malachi nie znaleźli się poza zasięgiem słuchu. Simon podążył za nim oświetloną magicznym światłem ścieżką, starając się nie mrużyć oczu. Miał świadomość tego, że wyrasta przed nim potężny masyw Gardu, tak jak okręt wyłaniający się z oceanu. Światło wylewało się z jego okien, podbarwiając nocne niebo srebrzystym blaskiem. Kilka z okien umieszczonych niżej było okratowanych i nie było w nich widać nic oprócz ciemności.
Po jakimś czasie dotarli do drewnianych drzwi osadzonych w jednej ze ścian budynku. Aldertree przesunął się, żeby przekręcić klucz w zamku a wtedy żołądek Simona zacisnął się w supeł. Odkąd został wampirem zauważył, że ludzie wydzielali wokół siebie szczególny zapach, który zmieniał się zależnie od nastroju. Inkwizytor pachniał czymś gorzkim i mocnym, zupełnie jak kawa, tyle że znacznie bardziej nieprzyjemnie. Simon poczuł kłujący ból w szczęce, który oznaczał, że jego kły zaraz się wysuną, i szybko odsunął się w jak najdalszy kąt żeby się na niego nie rzucić, gdy przechodził przez drzwi.
Korytarz za nimi był długi i biały, wyglądał prawie jak tunel wycięty w białym kamieniu. Inkwizytor przyśpieszył kroku, magiczne światło w jego dłoni podskakiwało na ścianach. Jak na człowieka obdarzonego dość krótkimi nogami, poruszał się zadziwiająco szybko. Co chwila obracał głową na prawo i lewo marszcząc przy tym nos, jakby węszył dookoła. Simon musiał przyśpieszyć żeby go dogonić. Przeszli przez ogromne, szerokie jak rozłożone skrzydła, podwójne drzwi i znaleźli się w amfiteatrze wypełnionym rzędami krzeseł. Każde z nich zajmował spowity w czerń Nocny Łowca. Ich głosy odbijały się od murów. W wielu z pobrzmiewał gniew. Simon słyszał urywki ich rozmów gdy mijał poszczególne rzędy, a słowa zacierały się przekrzykiwali sami siebie.
- Przecież nie mamy dowodów na to czego chce Valentine. On nie dzieli się z nikim swoimi planami...
- A czy to ma jakieś znaczenie czego chce? To renegat i kłamca. Naprawdę uważasz, że jakakolwiek próba ułagodzenia go wyjdzie nam na dobre?
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że patrol znalazł ciało nastoletniego wilkołaka na obrzeżach Brocelind? Został wydrenowany z krwi. Wygląda na to, że Valentine chce dokończyć Rytuał Konwersji tutaj w Idris.
- Odkąd posiada dwa z Darów Anioła, jest potężniejszy od każdego Nefilim. Możemy nie mieć wyboru...
- Mój kuzyn zginął na tamtym statku w Nowym Jorku! Nie ma mowy, żebyśmy puścili mu to płazem! Zemsta musi się dokonać!
Simon zawahał się, ciekaw reszty rozmów, ale Inkwizytor brzęczał mu nad uchem jak natrętna, gruba osa.
- Chodź, chodź – powiedział, wymachując mu przed nosem magicznym światłem. – Nie ma czasu do stracenia. Muszę zdążyć na naradę zanim się skończy.
Simon niechętnie pozwolił się popchnąć w kierunku korytarza, a słowo „zemsta” wciąż dźwięczało mu w uszach. Wspomnienie tamtej nocy na statku nie było przyjemne. Gdy dotarli do drzwi z wyrytą na nich pojedynczą, czarną runą, Inkwizytor wyczarował klucz i otworzył je, szerokim gestem zapraszając Simona do środka.
Pomieszczenie było urządzone iście po spartańsku, udekorowane jedynie gobelinem, który przedstawiał anioła wynurzającego się z jeziora, w jednej ręce trzymającego Kielich a w drugiej Miecz. Fakt, że już je kiedyś widział momentalnie go rozproszył. W chwilę później usłyszał szczęk zamka i zdał sobie sprawę z tego, że Inkwizytor zaryglował drzwi.
Rozejrzał się dookoła. W pokoju nie było żadnych mebli, oprócz ławki i niskiego stolika, na którym spoczywał ozdobny, srebrny dzwonek.
- Portal... Jest tu gdzieś? – spytał niepewnie.
- Simon, Simon – Aldertree zatarł ręce, jakby oczekiwał przyjęcia urodzinowego czy czegoś podobnego. – Aż tak ci się śpieszy? Miałem nadzieję, że najpierw zadam ci kilka pytań...
- W porządku – Simon wzruszył ramionami, nieswój. – Może mnie pan pytać o co tylko chce.
- Jak to miło z twojej strony! Cudownie! – Aldertree rozpłynął się w uśmiechu. – W takim razie, od jak dawna jesteś wampirem?
- Około dwóch tygodni.
- A jak to się stało? Zostałeś zaatakowany na ulicy czy może w nocy we własnym łóżku? Wiesz, kto cię zmienił?
- No, cóż... nie bardzo.
- Aleź, mój chłopcze! – zawołał Aldertree. – Jak możesz tego nie wiedzieć? – spojrzał na niego z ciekawością. Wygląda na zupełnie nieszkodliwego, pomyślał Simon. Zupełnie jakby był czyimś dziadkiem lub zabawnym, starym wujkiem. Musiałem sobie wyobrazić ten dziwny zapach.
- To nie jest takie proste – stwierdził i zaczął opowiadać o dwóch wyprawach do Hotelu Dumort, gdy trafił tam po raz pierwszy po tym jak przemienił się w szczura i potem pod wewnętrznym przymusem, tak silnym, że czuł jakby para gigantycznych szczypiec trzymała go w żelaznym uścisku i kazała mu tam iść. – I w momencie, w którym przekroczyłem próg, zostałem zaatakowany. Nie ma pojęcia, który z nich mnie przemienił.
Inkwizytor zacmokał z niezadowoleniem.
- Ojej, to niedobrze. To bardzo przykre.
- Też tak sądzę – zgodził się Simon.
- Clave nie będzie zadowolone.
Simon był zdumiony.
- Niby dlaczego? Czemu Clave obchodzi to w jaki w sposób zostałem wampirem?
- No cóż, gdybyś został zaatakowany, to byłaby to całkiem inna sprawa – powiedział Aldertree przepraszającym tonem. – Ale ty wszedłeś tam i, hmm, poniekąd oddałeś się w ich ręce. To wygląda tak, jakbyś sam chciał zostać jednym z nich.
- Nie chciałem zostać żadnym wampirem! Nie dlatego poszedłem wtedy do Hotelu!
- Oczywiście, oczywiście – odparł uspokajająco Aldertree. – Porozmawiajmy zatem o czymś innym – kontynuował bez czekania na odpowiedź. – Jak to się stało, że wampiry pozwoliły ci przeżyć żebyś mógł się ponownie odrodzić, Simonie? Biorąc pod uwagę to, że naruszyłeś ich terytorium, ich normalne postępowanie w takim przypadku ograniczyłoby się jedynie do wyssania twojej krwi i spalenia ciała, żebyś nie mógł się powtórnie odrodzić.
Simon otworzył usta, żeby opowiedzieć o tym, jak Raphael zaciągnął go do Instytutu, jak Clary, Jace i Isabelle zabrali go na cmentarz i patrzyli jak wydostaje się na zewnątrz z własnego grobu. A potem się zawahał. Co prawda miał jedynie mgliste pojęcie o tym jak działało Prawo ale był pewien, że obserwowanie Przemiany czy zaopatrywanie wampira w krew przy pierwszym posiłku nie należały do standardowych procedur Nocnych Łowców.
- Nie wiem – powiedział w końcu. – Nie mam pojęcia dlaczego przemienili mnie zamiast zabić.
- Ale przecież jeden z nich musiał pozwolić ci wypić swoją krew, bo inaczej nie byłbyś... hmm... tym, czym jesteś dzisiaj. Mam przez to rozumieć, że nie wiesz kto jest twoim wampirzym stwórcą?
Moim wampirzym stwórcą? Simon nigdy nie pomyślał o tym w ten sposób – napił się krwi Raphaela praktycznie przez przypadek. Poza tym trudno było myśleć o nim w kategoriach stwórcy. Wyglądał nawet na młodszego od Simona.
- Niestety nie.
Inkwizytor westchnął ciężko.
- Ojej, co za pech!
- Pech? Co to ma znaczyć?
- Tylko tyle, że mnie okłamujesz, chłopcze – Aldertree potrząsnął głową. – A już miałem nadzieję, że będziesz chętny do współpracy. To straszne, po prostu straszne. Może jednak przemyślisz to i powiesz mi prawdę?
- Przecież mówię panu prawdę!
Inkwizytor oklapł jak zwiędnięty kwiat.
- Jaka szkoda – westchnął znów. – Jaka szkoda... – przeszedł przez pokój i zastukał w drzwi, cały czas potrząsając głową.
- O co chodzi? – w głosie Simona pojawił się niepokój. – Co z Portalem?
- Portalem? – zachichotał Aldertree. – Chyba nie myślałeś, że tak po prostu pozwolę ci odejść, co?
Zanim Simon zdążył się odezwać, drzwi otwarły się na ościerz i gromada Nocnych Łowców w czarnych zbrojach wsypała się do środka. Simon usiłował walczyć ale silne dłonie zacisnęły się na jego ramionach. Na głowę zarzucono mu kaptur tak, że nic nie widział. Kopał na oślep aż jego stopa sięgnęła celu i usłyszał czyjeś przekleństwo.
Ktoś szarpnął go brutalnie do tyłu a w jego uchu rozległ się warkot:
- Zrób to jeszcze raz, wampirze, a wleję ci wodę święconą do gardła i będę patrzył jak umierasz, rzygając krwią.
- Wystarczy! – krzyknął Inkwizytor cienkim, strapionym głosem. – Starczy tych pogróżek! Dostał już nauczkę – musiał przysunąć się bliżej, bo Simon poczuł przez kaptur ten dziwny, gorzki zapach. – Simonie, to była przyjemność spotkać się. Mam nadzieję, że noc w celi Gardu odniesie pożądany skutek i rano będziesz bardziej skłonny do współpracy – położył rękę na ramieniu Simona. – A teraz zabierzcie go na dół.
Simon wrzeszczał na całe gardło ale jego krzyki zagłuszał kaptur. Łowcy wyciągnęli go z pokoju i poprowadzili przez niekończące się korytarze przypominające labirynt. Nagle dotarli do schodów i Simon został zepchnięty w dół, jego stopy ślizgały się po stopniach. Nie miał pojęcia gdzie mógł się teraz znajdować. Wyczuwał jedynie ciężki zapach, coś jakby mokry kamień, i to, że powietrze wokół robiło się coraz zimniejsze w miarę jak schodzili w dół.
W końcu się zatrzymali. Rozległ się zgrzyt, jakby ktoś skrobał metalem po kamieniu. Simon został wepchnięty do środka i wylądował na twardym podłożu. Drzwi zostały zatrzaśnięte z głośnym, metalicznym szczękiem, a za nimi dało się słyszeć odgłosy kroków. Ich echo słabło z każdą chwilą aż w końcu znikło. Simon chwiejnie podniósł sie na nogi. Ściągnął kaptur z głowy i rzucił na podłogę, pozbywając się tym samym wrażenia duszności. Zwalczył pragnienie złapania oddechu – oddechu, którego wcale nie potrzebował. Mimo to klatka piersiowa zapiekła go, jakby został pozbawiony powietrza.
Znajdował się w kwadratowym, kamiennym pomieszczeniu z pojedynczym zakratowanym oknem znajdującym się powyżej łóżka, które nie wyglądało na wygodne. Przez niskie drzwiczki Simon mógł dostrzec malutką łazienkę z umywalką i toaletą. Zachodnia ściana również została okratowana – grube, wyglądające jak zrobione z żalaza kraty biegły od sufitu po podłogę. Zrobione z krat drzwi zostały przymocowane do ściany za pomocą mosiężnych zawiasów, w poprzek których wyryto czarne runy. Właściwie to wszystkie kraty były pokryte pajęczymi wzorami, nawet te w oknie.
Mimo że wiedział, że drzwi są zamknięte, Simon nie mógł się powstrzymać: przeszedł przez celę i złapał za gałkę. Jego rękę przeszył ostry ból. Wrzasnął i zabrał rękę, wbijając w nią wzrok. Cienki smużki dymu unosiły się nad jego spaloną dłonią a na skórze został wypalony zawiły wzór. Przypominał trochę Gwiazdę Dawida wewnątrz okręgu.
Ból był taki, jakby ktoś przypalił go rozgrzanym do białości żelazem. Zacisnął dłoń w pięść.
...
gup1