Krystian Bala - Amok.docx

(265 KB) Pobierz
Wydruk faksu na całej stronie

Krystian Bala

Amok

Ja byłem kiedyś Dobroczyńcą Ja byłem kiedyś też Złoczyńcą...

Nienawidziłem języka! To, dlatego wyrwałem go i skazałem na męczarnię wśród obcych, niewysłowionych ludzkich mgieł - oto moja wina, wśród win najstraszniejsza. I nie ma przebaczenia. Opuszczam Dolinę Mgieł nie wykupiwszy win - dezercja doskonała...

1. Madame Melancholia

W larwarium książkowych wandali wyklułem się po milionach lat doj­rzewania. Przeleżałem jakiś czas w inkubatorze wstydu. Późno zacząłem ssać pierś literackiej tradycji. Późno zacząłem raczkować. Późno zacząłem chodzić po ukwieconym ogrodzie zabaw przypadku. W ogóle byłem jakiś opóźniony. Martwiła się tym moja mama. Madame Melancholia.

Nie przeszkadzało jej to jednak wciąż odwiedzać warsztat kroju myśli i przymierzać w nieskończoność nie swoje sukienki. Przebrana, wtapiała się niekiedy w mój krwiobieg, udając zabójczego wirusa. To była jej szcze­pionka na moją nadwrażliwość i na moje opóźnienie. Działała. Nigdy nie włożyłem głowy do kuchenki mikrofalowej.

Śmiało mógłbym powiedzieć, że doświadczając jej, obcując z nią, prze­zwyciężałem strach przed zarobaczywionym stolcem uświęconej tradycji. Moje myśli szamocząc się, opadały w dziecięcą bezsilność, tu i ówdzie po­rywając się na wcale nieheroiczny bunt i zapytując po to tylko, by przywo­ływać wspomnienie utraconej siły, wywoływać z nie wiadomo czyich ar­chiwów cienie przegranej sprawy. A sprawy w moim życiu zawsze prze­grywały. Każdy mój krok bardziej oddalał mnie od celu, cofał ku nieopano­wanemu przez niego początkowi, kazał mi wracać, nim wyruszyłem.

Saturn z kolei, mój ojciec, ów „bóg ciężkości", przykuwał mnie często do nocnika codzienności, a jednocześnie wodził na pokuszenie moją wy­obraźnię portretem Nieodgadnionego. Chciał mnie pożreć kilkakrotnie, jak minuta pożera sekundy, a tysiąclecia całe dekady, jednak uciekłem. Pokale­czony, przedarłem się przez granice wyznaczone cienką czerwoną linią, a on miał po tym zaburzenia gastryczne. Musiał strawić samego siebie.

Mój niedorozwój ustąpił. Wydoroślałem. Przejechałem się formułą je­den po półkach kilku bibliotek. Fantastyczne! Po tej wycieczce na długo zasnąłem w przytulnej wannie.

Obudził mnie zapach wytrawnego martini. Zanurzony w gorącej wo­dzie, tak gorącej, że wywołującej w mej głowie te omamy, przybywające z tak daleka i z tak dawna, że nie potrafię ich posegregować, odprężam się, sącząc mój ulubiony joy juice. Rozpoczynam moją opowieść. Nie mogę dopuścić, aby dopadła cię nuda. Nie mogę dopuścić też, aby deja dzisiaj znowu zaviło. To będzie w następnych rozdziałach. Już i tak mam zszarganą opinię. Może rzeczywiście przesadzam w ostatnim czasie? Sidła sta­rych przyzwyczajeń, mnemoniczne punkty odniesienia i odziedziczona ge­netycznie, autodestrukcyjna hulajnoga, wiodą mego nieokiełznanego ducha po bezdrożach wyobraźni. Nie obawiaj się. Nikt nie skrzywdzi cię bardziej, niż ty mógłbyś to zrobić. Prawdziwego mordercę trzymam na smyczy.

Chciałbym na chwilę znowu zasnąć w tym oceanie pośrodku mojej łazien­ki. Jednoosobowa populacja tekstonurów tu czuje się najlepiej. Po mojej skórze przebiegają jednak mrówki na szpilkach. Ich różowe szaliki powie­wają luźno, a oklapnięte czułki zdradzają zmęczenie wymagającą tego i owe­go rzeczywistością. Nie mogę zasnąć, więc z całym tym stadem wchodzę do sklepu sprzedającego sny. I marzenia. Samopoczucie na sprzedaż. Sny obłożone podatkiem VAT i to bez znieczulającej, obniżonej stopy. Półki aż się uginają. Nowoczesna apteka wypchana roztańczoną fabułą, opatrzoną kodem kreskowym, dostępną bez recepty. Większość ludzi biega za snami o szczęściu. O poukładanym życiu też są. Widzę, że popularnością cieszą się sny o tych kolorowych malutkich planetkach przy Mlecznej Drodze, do których zabiera Niebieski Ekspres. Planetki bez wczoraj i bez jutra. Promo­cja na sny o otwartych przestrzeniach międzygwiezdnych i ruchu bezwizo­wym na Ziemi. O sposobach unikania gadających głów. Nie mogę się zde­cydować. Kupuję w końcu sny o dobrych znajomych i o poranku bez kaca, jakie kiedyś już śniłem, ale o których zupełnie zapomniałem. Uciekam po­tem wąską aleją do piwnicy akademika szkoły filmowej.

Szklanka z martini wpadła do wody. Zimno. Szybki prysznic. Czy mam jeszcze cos* czystego i wyprasowanego? Plastykowy uśmiech symulujący dobre samopoczucie. Pozwijana skórka na paznokciach. Znowu stłukłem szkiełko zegarka...

Zastanawiam się długo, od czego zacząć. Przecież ludzie mają już dosyć fabuły i charakterystyki postaci. To nie składa się na obraz życia czy czego­kolwiek w zasadzie. Rozdygotane życie podpowiada mi jednak kilka histo­rii. Prawdę i szczerość zastępuje sposób opisu. Fabularny trawnik wymaga koszenia. Niczym kwaśny deszcz, przeciekam przez podszewki najwięk­szych światowych aglomeracji, niemogących ustać w spoczynku i drżących jak galaretki na wadze. Poparzona skóra alergicznego czytelnika, idealnego czytelnika, bo cierpiącego na bezsenność, jest dowodem, że nic nie zrozu­miał. A ja bawię się w najlepsze, tylko czasami jakiś biust przeistacza się w tego dwugłowego robaka, wwiercającego się w mój mózg niczym jakiś rozwodniony, nieokreślony nowotwór złośliwy.

Pędzę do gmachu fikcji.

Zziajany przybiegam na miejsce. Patrzą na mnie wszystkie okna za­montowane w kamiennych oczodołach koloru orzechowego masła. Zdają się nic nie widzieć. Zachowują obojętność. A jednak w tych oczach słońce, l one takie jakieś groźne. Tłusty orzechowy kolos połyka mnie bezzębną paszczą. Oliwkowozielone ściany korytarza obmacują mnie, obleśnie się śliniąc. Czuję się jak glonojad w niedomytym akwarium, objadający się mchem, porastającym nieużywane pizdy. Nie ma tłoku. To dobrze. Guma do żucia piszczy pomiędzy moimi zębami. Muszę pójść do kibla.

Dwa papierosy.

Z geometrii grzechu pierworodnego obliczam pole niezbędne do zapeł­nienia Braku. Tegoż Braku, którego filozofia szukała na polach żyznych, ziemiach jałowych, na stepach i w lasach tekstów mieszanych. Metrem od­jeżdżam na podziemną stację tygla potępionych. Moja siekiera niesie skrzepłą krew zaszlachtowanej nią nadziei. Myślenie zawraca przeciwko sobie, jego strumień płynie, wbrew wszelkim prawom, do samego źródła. Źródłem jest nowa architektura świata, wielkiego rumowiska niezrozumiałego losu. Sza­ry piach, jak okiem sięgnąć. Pustynia to nie izometria, gdzie możemy sobie pofolgować w przekształcaniu przestrzeni niemetrycznej w metryczną i tak dalej. To hieroglify śmierci i oazy smutku. Ale o tym cicho sza! Takie opisy rozśmieszają mojego wielbłąda.

Na rozległej pustyni rozwijam wszelką wątpliwość i zwijam wszelką pewność. Na przygnębienie zażywam hostię imieniem prozac.

Bawię się w szarlatana. Symuluję taniec ujawnienia. Wędzone szczątki zburzonej świątyni zjadam z musztardą rozczarowania. Nieme wizerunki są moją publicznością. Mój mózg porzuca ten niebezpieczny zwyczaj chirur­gicznej ingerencji w rzeczy, których ani nie może, ani nie chce zrozumieć. W końcu moje myśli nie znają swojej przyszłości. Wciągam je w grę trans­pozycji pisma i razem dajemy się porwać oceanicznym prądom na plażo­wym materacu.

A ty z niecierpliwością czekasz na to, co się wydarzy. A ja nie jestem pewien, czy na twojej pięciolinii rozumienia jestem w stanie zapisać nuty mojej melodii. Chyba nie ma takiego wiolinowego klucza, od którego mógł­bym rozpocząć.

Muszę ci o tym wszystkim zawczasu, bo boję się krytyki, jak ty boisz się nocnych koszmarów. Czasami budzisz się przecież, nie pamiętając nawet tabliczki mnożenia.

Wszystko, co zrobisz, będzie nieistotne. Ucierpi tylko twoja odpowie­dzialność. Najlepiej wytryśnij ją za drzwi! I wróć do siebie.

Już cię zainfekowałem. Teraz nie zdołasz się ode mnie uwolnić. Bę­dziesz do mnie powracać w nieskończoność, choćby czołgając się windą. W czołganiu się nie ustawaj!

2. Niby to lak

Siedzimy przy stoliku zastawionym ropiejącym alkoholem w omsza­łych, wilgotnych szklankach. Przedziwne zjawiska Fizyczne na gościn­nych występach w malej restauracji, o dźwięcznej nazwie Troccadęro, któ­rej klienci w większości rozpoznają jeden drugiego i obmacują się czułkami konwencjonalnych powitań, na podobieństwo mrówek. Podniszczo­ne mebelki przypominają nieudane wytwory kółka stolarskiego dla nie­pełnosprawnych, chyboczą się i skrzypią, ale starają się nie przeszkadzać. Obrazki zawieszone na przykurzonych ścianach przedstawiają niewiado­moco, ale nie przejmują się wcale tym swoim nie wiadomo czym. Naprze­ciw mnie Joanna. Wpatruje się chciwie we mnie. jakbym był co najmniej studolarówką.

-              Pogubiłem się troszkę ostatnio, wiesz... - zaczynam, aby przerwać tę skomlącą ciszę.              ;

Ale przecież to nie o to chodzi. Kimże ja się stałem? Dlaczego silę się na jakiś ekshibicjonizm? Czyż nie słyszałem wyraźnie, że to zupełnie inna re­lacja, do tego numerologicznie zaprogramowana? Po cóż burzyć porządek liczb? Zresztą i tak do niej nic nie dociera. Już dawno przedawkowała rze­czywistość. Mam dziwne wrażenie, że moje słowa lecą niczym ćmy do tej żółtej świecy pomiędzy nami i w jej płomieniu kończą swój żywot, miast dąć w trąbki Eustachiusza uszu Joanny, romantycznej tautologii, z zupełnie nieromantycznym dupskiem. Niestety jej uszy zapomniały już o swej pod­stawowej funkcji, a mianowicie osłuchaniu. Jedyne, do czego się jeszcze naprawdę nadają to delikatna pieszczota wilgotnego arcymistrza, jak go nazwała.

-              Ale w sumie to może mało istotne - urywa temat. - Przede wszystkim cieszę się, że jesteś. Myślałam, że nie przyjdziesz. Zmęczyłeś się trochę tym dzisiejszym wykładem. Widziałam.

Bzdura! Dobrze wiedziała, że obiecując jej to podczas ostatniego werni­sażu Froga i jego znajomych malarzy z Moskwy, trzymałem się na tyle do­brze, iż byłoby drobnym nietaktem nie przyjść, i wiedziała też wspaniale, ze nie rozdrabniam się w nietaktach.

-              Jakże mógłbym nie przyjść na spotkanie z tobą? Przecież wiesz, że jestem ci coś winny.

11

-              Cóż takiego0 Nie przypominam sobie - mówi. podnosząc pucharek do ust. - Nie przesadzaj. Zaraz, jak to było? Take ii rwice! Have a drink, sonny, and don 't be such u murder to me.

Nie mogę znieść tej jej głupkowatej pozy, tego słodkiego, zaczepnego głosiku, Moje rozdygotane łapki z przyklejonym od kilku minut nieśmia­łym papierosem szukają chłodu anyżowego pastisa, anyżowej mgły. która miała być mgłą z założenia, w odróżnieniu od innych mgieł - niby-mgieł. Znalazły. Usiadł chłód na palcach, położył się na języku, wielofunkcyjnym arcymistrzu. Płyn spłynął. Na pół etatu zatrudniłem kubki smakowe. Na mojej głowie pojawił się łupież. Kartagina z zasoloną, jałową ziemią. Szron na afgańskich wydepilowanych stepach.

-              Chciałem cię przeprosić za wybryk Soni. Mam nadzieję, że zrozu­miesz... - mówię i już czuję, jak ogromna ćma, słowo-owad. Przeciska się przez gąszcz słów-rozładowywaczy. - Nie układało się między nami ostat­nio - dodaję.

Joanna patrzy na mnie i dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że między moimi zębami trzepocze przykurzonymi skrzydełkami ostatnia ćma, której odgryzłem w porę kosmatą główkę. Połykam ją wraz z anyżową ambrozją. Dla rozładowania napięcia używam rozładowywacza.

-              Ja już się przyzwyczaiłem - łżę starannie, łżę i dziwię się sam sobie, że to znoszę. - Ale najważniejsze w tej chwili jest 10. że mogę ci podzięko­wać. Uratowałaś tamtą noc, Nie chciałbym, abyś czuła się skrępowana, ale powinnaś wiedzieć, że jesteś piękna. 1 powinnaś wiedzieć jeszcze o tym, że ja wiem o tym od momentu, w którym cię zobaczyłem. Tylko że wtedy, na imprezie u Froga, wszystko było takie odrealnione. Wiesz, absolutnie ko­smiczne... Zawsze tam odpływam, a jeszcze ci Rosjanie...

Spojrzała na mnie. uśmiechnęła się.

-              Ładnie powiedziane. Naprawdę ci się podobam?

A więc to chce usłyszeć... Idiotka! Kamil pękłby ze śmiechu. On jeden wie, że podobają mi się raczej brzydkie kobiety. Zawsze tak było. Nie ru­szają mnie żadne tam blonddonny-madonny ani Barbie-style panny z naj­nowszą parą silikonowych cycków. Nawet gdy w młodym wieku rozpoczy­nałem moją masturbacyjną eksplorację, jebałem w myśli dobrze mi znane, brzydkie sąsiadki, a nie gwiazdy telewizyjne. Później przekonałem się zresztą, że te drugiego sortu są bardziej realne, bardziej namacalne, są bar­dziej żywe. I to nie na zasadzie, że jest ich więcej lub że te brzydkie mniej tego mają i dlatego więcej tego chcą. O nie! Jebiąc taką zwykłą pizdę, wiem, że mam do czynienia z istotą z krwi i kości, ograniczoną przez swój biolo­giczny wymiar, niemogącą zakamuflować się perfumami, muszącą prze­zwyciężyć swoją samiczą nieatrakcyjność jakąś witalnością. W brzydkich kobietach naprawdę drzemie jakiś nieopisany elan vital i nigdy nie można im mieć za złe, że gdy liżesz ich chwoje, spuszczą ci się na twarz podczas szczytowania za dużą ilością zbyt gęstego śluzu, albo że podrygują jakoś tak nierytmicznie, nieudacznie nawet, w pogoni za tymi skurczami nieba, pojawiającymi się w momencie, gdy zanurzasz w nie swój jednooki wy­cior. Uwielbiam pierdolić brzydkie kobiety. Nie mógłbym znieść takich przy­padłości u perfekcyjnie zbudowanej cipy. Pamiętam jeden taki przypadek, gdy piękne, uszminkowane usta jednej z najładniejszych studentek, jakie udało mi się wypatrzyć na moich wykładach, okazały się należeć do drew­nianej lalki, do lepkiej martwej kłody. Chędożyłem, jak mogłem, a nie usły­szałem nawet jednego westchnienia, nie wykonała najmniejszego ruchu, a gdy chciałem zalać jej włosy gorącą, żywą spermą, zaczęła się zasłaniać rękami. Boże!!! Najprawdopodobniej rozdziewiczał ją przede mną jakiś cherlawy kleryk! To było jak pierdolenie półżywej ryby! Prehistorycznej.

Ale Joanna nie jest zwykłą, przeciętną kobietą. W rzeczywistości muszę przyznać, że jest rasowa. Rasowa sucz! Smukła szyja z uczepioną na szczy-, cie kształtną, choć niezbyt obszerną czaszką, pełne wargi, mięsiste niczym | dojrzale czereśnie, piwne oczy i te delikatnie zaznaczające się pod bluzką piersi, erogenne przynęty, od których nie można oderwać wzroku. Za to mogłaby nosić rodowód! Mógłbym jq często wyprowadzać na psi wybieg, skracając plecioną złotymi nićmi smycz tak mocno, że ocierałaby się o mo­je nogi rozkołysaną talią. Tylko, dlaczego ta suka jest taka drobiazgowa? kokieteryjna. Głupia, wiecznie flirtująca samica w okresie permanentnej rui. Zrezygnowała, jak zresztą większość ze znanych mi kobiet, z drogi macierzyńskiej pokory i spełnienia prokreacyjnego obowiązku na rzecz niby to progresywnej autostrady komfortu psychofinansowego, ale przecież pod pozorem chęci samorealizacji. Tylko, że ta samorealizacja przeistoczyła się z kolei w obsesyjną nimfomanię i przede wszystkim w nimfomanię wszelkich obsesji. I chyba za to drugie jeszcze odrobinę ją lubię. Ale w zasadzie wszystko mi jedno. Uwielbienie obsesji jest obsesją samą w sobie.

Nie za bardzo rozumiem, dlaczego takie kobiety mierzą swoją wartość ilością oglądających się na ich widok facetów? To cywilizacyjne pranie mózgu, któremu zostały poddane w ostatnich dekadach, wyrządziło im więcej szkody niż pożytku. Budują sobie zamki z kolorowych gazet, żeby potem rozczarowywać się na każdym kroku. Skierowanie tej ich lęgowej energii na zupełnie inne przedsięwzięcia nie ma najmniejszego związku z natural­nymi prawami fizyki, w których energie kinetyczne i potencjalne, choć rów­noważące się, trzymają w ryzach całą materialną rzeczywistość, a jest wła­śnie czymś odwrotnym. Jest mianowicie pozbawieniem ich prawdziwej toż­samości. Jak to mówią, największy problem z mewami polega na tym. że same nie wiedzą, czy są psami czy kotami. Nie potrafią dogadać się ani z jednymi, ani z drugimi, chociaż jazgoczą na podobieństwo obydwu ga­tunków. Wiem. że z pewnością Joanna chciała, jak i inne tak zwane współ­czesne kobiety, być niezależna, chciała zachować ten mały rdzeń jaźni w sta­nie constans, ukryty gdzieś w piersi i pozwalający zachować jej dystans do tej sfery pośredniej, w której zachodzi specyficzna wymiana, towarowa in­terakcja, rodzą się relacje oddania i poddania, relacje seksualnych zależno­ści. Kiedyś jednak musiała zdać sobie sprawę, że rozchylając swoje uda i poddając cipę penetracji penisa, za każdym razem traci coś z tego rdzenia, jakąś malutką cząstkę, niedający się uzupełnić element. Przestała z tym walczyć, gdy okazało się, że im bardziej próbowała stawić temu opór, tym bardziej puszczały jej hamulce. Nie potrafiła cieszyć się tylko przyjemno­ścią oddania swego ciała, jak my potrafimy cieszyć się z brania, bo nie zda­wała sobie sprawy, że ciało i to coś w nim nie dają się rozdzielić. Mam nadzieję, że wraz z moją zadowoloną spermą w jej ustach zakwitnie w niej szacunek do samej siebie i do tego, co tak lubi robić. Nie ma nic lepszego, niż zerżnąć poddanego anioła w stylu Joanny. To jak rżnąć Voltarine de Clayre po jej chicagowskim urazie mózgu. One pieprzą się z taką furią!

-              Bardzo - odpowiadam.

-              A ja się tak ciebie bałam. Pamiętasz wtedy u Froga...? Wydawałeś mi się taki niedostępny. Arogancki i cyniczny.

-              Byłem po prostu zdrowo nawalony. To było ostre party.

-              Widziałam, że miałeś luźny kontakt z rzeczywistością. Nie wierzyłam w te historie, które opowiadałeś, ale opowiadałeś świetnie. Chciałabym być twoją studentką.

-              Żarty na bok - kończę tę pogawędkę, bo zaczynam się denerwować i mogę stać się znów arogancki i cyniczny. - Trujące komplementy! A dla­czego nie wierzyłaś? W którą nie uwierzyłaś w ogóle? W historię bankruc­twa naszej radiostacji czy może w tę, jak zaszlachtowałem człowieka, który zachował się nieodpowiednio wobec mnie dziesięć lat temu? W sumie może i nawet nie zrobił nic takiego, ale najbardziej złośliwe diabły tkwią w szcze­gółach. A przecież ja mam pamięć do szczegółów. Czemu nie uwierzyłaś? Wyglądam zbyt łagodnie czy może profesja tłumacza z definicji wyklucza możliwość takiego zajścia? Bawię się? Jasne! Do cholery z wami wszystki­mi czasami... - muszę zakończyć kwestią otwartą.

Idiotka! Jak wszyscy. Wszyscy, którzy chcą zaśmiecić moje życie, wy­ssać moje myśli, niczym szpik z żywej kości, aby ratować swoje za raczone poglądy, kraść mój czas tak bezkarnie, jak kradnie się publiczne pieniądze i przeszukiwać bezceremonialnie moje najskrytsze zakamarki, jak gdyby to były wykopki w kopalni odkrywkowej. A kimże ja dla nich wszystkich je­stem? Dajcie mi spokój! Już jakiś czas temu towarzystwo znajomych ogra­niczyłem do pretekstu. 1 10 nie do błahego. Na pewno nie pozwolę teraz na upokarzające gmeranie w mych trzewiach. Ciągle tylko słyszę, że ktoś się chce ze mną spotkać, porozmawiać. Tylu ludzi codziennie niepokoi mnie tymi pytaniami, czy już wiem, co będę pisał, tłumaczył, oglądał... Czy wiem. gdzie się będę bawił, jadł...? Czy wiem, że ten lub tamten strzelił sobie w łeb, zakrztusił się śledziem, wpadł pod rozpędzonego trucka, zdechł w szpi­talu z wyrazem bólu na ustach, bo nie miał ani jednego przyjaciela, który wstrzyknąłby w jego łydkę odpowiednią dawkę morfiny, aby dać mu szan­sę odejścia jak zwierzę z naczelnych, a nie zgnić jak opuszczone warzywo w kompoście? A przecież jestem wolny. W każdym bądź razie na pewno od nich wszystkich. Tylko oni nie potrafią uwierzyć w to, co im opowiadam. Łatwiej im wierzyć, że Chrystus zamieniał mocz w piwo, niż że ktoś taki, jak ja, może wysłać do diabła jakiegoś dupka, zamienionego w skomlący o litość pasztet. Po prostu traktują to jak literacką fabułę. Ale może to i le­piej. Sam czasami w to, kurwa, nie wierzę!

Musze tylko zrobić coś, by się pogodzić z samym sobą, oswoić czter­dziestu sześciu mych niewidzialnych syjamskich braci, zrośniętych jakimiś niewidzialnymi komórkami nerwowymi, żerujących jeden na drugim, jak huby na starych konarach, niczym jemioły uczepione jaźni drzew, i popisu­jących się przed sobą nawzajem jak początkujący cyrkowcy przed swoimi chlebobezmasładawcami. Odczuwam rzadką potrzebę wygadania się. Do­prawiam sos nocy miną, o jakiej marzyłem wczoraj.

-              Wczoraj nie zastałem nikogo w domu - uprzedzam jej pytanie.

-              Ach, rozumiem.

Nic nie rozumie. Zastałem puste mieszkanie. Gościła w nim tylko Pust­ka, która od czterech lat w moim mniemaniu nie istniała. Taki gość to nie zwykła wizyta marnotrawnego kolegi z lat studiów. Taki gość to wielka

15

okazja. Piliśmy więc z Pustką noc całą, gin piliśmy, bo jak to zwykłem mówić: „od ginu się życie odgina". Odginałem je do południa. Potem ucie­kałem tylko przed kacem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin