01.09.2007.
Kinga z Trzecieskich Moysowa - Wspomnienia z mojego dzieciństwaDynów, w dzień Niepokalanego Poczęcia N.M.P.6. Grudnia, 1954 r.
Od dawna już noszę się z zamiarem napisania wspomnień mojego dzieciństwa spędzonego we dworze w Dynowie, tj. w moim rodzinnym domu. Pragnę opowiedzieć dzieciom z rodziny, które żyją i żyć będą w tak zupełnie innych warunkach niż ja żyłam, jak wyglądał ten dwór w Dynowie w latach mniej więcej 1902- 1908, tj. 50 lat temu, jacy w nim ludzie żyli, jakie było to życie, jakie zwyczaje i obyczaje.
Zaczynam od tego, że nie mam najmniejszego talentu literackiego i nie mam do niego pretensji; będę pisać jakbym to wszystko ustnie opowiadała i tak jak pamiętam. Mogę też wszystkich zapewnić, że będę pisać najszczerszą prawdę, niczego nie upiększając, ani tym mniej zmyślając. Jest też rzeczą zrozumiałą, że czasy, o których będę tu mówić, wspominam z miłością, że kochałam ten mój dom rodzinny, nasz kościół parafialny, tych ludzi, o których tu pisać będę i całą atmosferę tak charakterystyczną dla tych czasów, a której dzisiejsze pokolenie nie może sobie wyobrazić. Świat zmienił się radykalnie, w niejednym może na lepsze, ale wspomnienia z dzieciństwa, to wspomnienia do których się zawsze chętnie wraca, bo było się młodym i zdawało się, że człowiek zawsze młodym i szczęśliwym zostanie.
Dynów, 10.XII.1954 r.
Opis domu, otoczenia, rodziny
Opiszę wpierw sam dwór, tj. jego położenie, budynki, ogród, a potem naszą rodzinę, która w tym domu żyła, tych co tu pracowali, szare dni codzienne i zawsze radosne dni świąteczne, oraz związane z nimi zwyczaje dziś już nieistniejące, albo bardzo zmienione. W roku 1902, to jest, gdy ja miałam 6 lat już sobie doskonale przypominam jak wyglądał nasz tzw. „stary dom”. Stał on mniej więcej w środku całego obejścia, trochę na północny zachód od starego dębu, (który do dziś jeszcze stoi). Stary dom był zbudowany przez Stanisława Trzecieskiego około roku 1755- go, a gruntownie odrestaurowany przez mojego ojca, Stefana, w roku 1895.
Był murowany, niski, frontem zwrócony do północy. Miał duży ganek wsparty na sześciu grubych, okrągłych słupach, typowy dla dworów polskich z XVIII wieku.
Po lewej stronie drzwi wchodowych do domu wisiał obraz tzw. „Błogosławieństwo duchowe domu”, duża karta ozdobiona obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej z modlitwami o błogosławieństwo dla mieszkańców tego domu. Na tym ganku zawsze się w lecie jadało, bo był obszerny i ładnie umeblowany koszykowymi meblami lakierowanymi na czerwono. Słupy były oplecione zwojami Kapryfolium, które w Czerwcu napełniały cały ganek przemiłym zapachem. Najmilsze były te letnie wieczory, gdy często podczas kolacji mój Ojciec na dźwięk dzwonka kościoła na Anioł Pański, wstawał od stołu, wychodził przed ganek i zwrócony do zorzy wieczornej, którą bardzo lubił, odmawiał Anioł Pański, przyklękając przy słowach: „A Słowo Ciałem się stało”. Z ganku wchodziło się do tzw. „Kamiennej Sieni”, gdzie stał stół z kamienia, duża szafa i prowadziły drzwi na strych. Sień ta bywała w dni uroczyste oświetlana lampą „wenecką” z „fer forge” z kolorowymi okrągłymi szkiełkami. My dzieci, ogromnie lubiliśmy, gdy służący zapalał ją, bo wprowadzało to pewien nastrój świąteczny i zapowiadało się jakieś miłe wydarzenie w życiu rodziny. Z Kamiennej sieni drzwi na prawo prowadziły do pokoju jadalnego, w którym koncentrowało się w pewnym stopniu życie w zimie. Pokój ten miał tapety naśladujące boazerie, duży kaflowy piec, ściany zaś były obwieszone portretami rodzinnymi. Tuż przy drzwiach był portret Stanisława Trzecieskiego,
Konfederata Barskiego, w ciemnym kontuszu, z koralową spinką przy żupanie, obok niego, jego żona Wiktoria z Dramińskich, w białym czepku i sukni obszytej futrem. Naprzeciw wisiał portret mojej prababki Izabeli z Urbańskich, Józefowej Trzecieskiej, robiony około roku 1860, w balowej, niebieskiej krynolinie, z wachlarzem w pięknych rękach i perłowymi kolczykami. Obok był portret jej męża, Józefa w jaskrawym mundurze z epoletami. W pokoju tym był też sztych Augustyna Trzecieskiego w mundurze pułkownika 15 pułku ułanów Księstwa Warszawskiego, którego był fundatorem, a przytem Kawalerem orderu Virtuti Militari i Św. Stanisława. Posiadał też Legię Honorową francuską ( La Legion d` honneurs). Na umeblowanie tego pokoju składały się duży, rzeźbiony kredens ozdobiony w górze herbem Trzecieskich „Strzemię”. Leżał na nim zawsze pożółkły bukiet ślubny mojej Matki, który wydawał mi się jakimś bardzo tajemniczym przedmiotem, którego stamtąd zdjąć nie wolno. Na dużej kanapie z wysokim oparciem wyprawialiśmy nasze dziecinne harce i koziołki. Krzesła obite skorą, z których kilka przetrwało dwie wojny światowe, podczas gdy inne meble oraz portrety zniszczyła już pierwsza wojna światowa w 1914 roku. Z pokoju jadalnego wchodziło się do tzw. „biblioteki”, w której stał fortepian, dwie szafy pełne książek, fotele i ogromna kanapa, podłoga zaś cała była wyłożona ciemnozielonym suknem. W tej bibliotece spędzaliśmy w dzieciństwie wieczory z rodzicami. Matka
Eleonora Trzecieska jako panna (portret St. Batowskiego)
pokazywała nam ryciny, czytała głośno, a Ojciec często grywał na fortepianie. Gdyśmy czasem tańczyli w takt oberka czy polki (a do tańca grał Ojciec świetnie), to często przerywał grę twierdząc, że „tańczymy obok taktu”, co Go , jako bardzo muzykalnego człowieka, drażniło. Wracając do opisu domu dodaję, że z pokoju jadalnego prowadziły oszklone drzwi do tzw. „buduaru” mojej matki. Był to miły, ładny pokoik oddzielony od sypialni rodziców czerwono-brązową kotarą. Stało w nim małe biureczko damskie, szafka biblioteczna inkrustowana perłową masą, niskie wygodne fotele i kanapa. W rogu pokoju był biało-różowy kaflowy piec z kominkiem. Sypialnia rodziców miała ładne orzechowe meble, duże lustro (do dziś istniejące), marmurowy stolik pod umywalnią i tzw. (określenie nieczytelne M. W.) srebrną z szufladką, którą Matka czasem tylko otwierała, aby nam pokazać jej zawartość. Były tam futerały ze skóry wyłożone atłasem, a w nich parę ładnych przedmiotów z biżuterii: serduszko z brylantów, duża bransoleta z kłosem z brylantów i szmaragdów, broszka z szafirem i brylantami i parę mniej cennych drobiazgów. Oglądaliśmy to nieraz, ale z równym zawsze zaciekawieniem. Z buduaru i sypialni prowadziły duże, oszklone drzwi na werandę, czyli tzw. „galerię” otwartą i otoczoną żelazną balustradą.
Malutkie Józia i Kinia z rodzicami Leonia i Stefanem na werandzie, 1897 r.
Był to najcieplejszy kąt naszego domu. Weranda ta była osłonięta od północy, wschodu i zachodu, a otwarta od południa. Schodziło się z niej paroma stopniami do ogrodu, w którym na lewo stał patriarcha naszych drzew dynowskich, stary, piękny dąb, który już wtenczas miał do 400 lat i dziś jeszcze stanowi najpiękniejszą ozdobę resztki naszego ogrodu. Część ogrodu znajdująca się na południe od domu służba i chłopi nazywali „za pokojami”, bo „pokoje” w ich ludowej gwarze to był cały mieszkalny dom, czyli dwór. Wschodnia cześć domu zajmował salonik „zielony” malutki i przytulny, którego najmilszym meblem był mały stolik obity zielonym aksamitem i opatrzony takąż firaneczką. Na nim stała zawsze kaseta pełna rodzinnych fotografii, których nam, dzieciom, nie wolno było samym oglądać. Salon miał wygodne, duże meble, kryte pasowym adamaszkiem i zwykle osłonięte pokrowcami, które zdejmowało się na przyjęcie gości. W oknach wszystkich pokoi wisiały ciężkie firanki, a raczej portiery z tego samego materiału co meble, a i drzwi były portierami obramowane. W uroczyste dni na białym, kaflowym kominku trzaskał zimą ogień ku naszej wielkiej radości. Moja matka lubiła ładne lampy, wiec było ich kilka, bardzo gustownych, z kryształu, brązu, z abażurami z jedwabiu i koronek, zaświecane w wyjątkowych okolicznościach. Za salonem były trzy pokoje dziecinne, z których jeden nazywano „łazienką”, choć nikt się w nim nigdy nie kąpał, może z racji kamiennej posadzki. W pokojach tych moje rodzeństwo, czyli Józia, Antek, Kuba i ja spędziliśmy nasze najpierwsze dzieciństwo, z nimi związane były pierwsze wspomnienia z życia, radosne i przykre. Okna wychodziły na ogród, a w jednym z pokoi były drzwi prowadzące wprost do ogrodu, w lecie stale otwarte, tak że w nocy czasem żaby do pokoju wskakiwały.
Raz nawet nasza ulubiona i uprzywilejowana krowa „Pisanka”, której było wolno paść się samej w ogrodzie, schroniła się przed deszczem do tego pokoju, ku naszemu zachwytowi. Za pokojami dziecinnymi znajdowały się tzw. w języku dawnych dworów „garderoby” w budynku dobudowanym do głównego domu. Był to osobliwy budynek: drewniany, bardzo stary, w którym były dwie ogromne spiżarnie i olbrzymia, ciemna sień, bez określonego przeznaczenia. Pełno w nim było myszy i szczurów. Budynek ten zwany przez mego Ojca „lamusem”, został rozebrany, gdyśmy się dnia 9 Grudnia 1905 częściowo przeprowadzili do nowego domu, w którym do dziś mieszkamy. Wspomniana „garderoba” to była duża izba z kuchennym piecem w której mieszkały dziewczęta służące, a więc praczka, pokojówka i niańka do dzieci. Tam się dla małych dzieci gotowało, prasowało bieliznę. Drzwi z niej prowadziły do „garderoby” Tety w której mieszkała do 1905 r. nasza ukochana Teta, czyli Tekluńcia, o której jeszcze obszerniej wspomnę. Okno tego pokoju wychodziło wprost na część ogrodu „za pokojami”. Stały w nim rzędem niskie, ciemne szafy pełne sukien i okryć, cała piękna wyprawa naszej Matki zrobiona w 1895 roku w pierwszych zakładach krawieckich Wiednia.
Czteroletnia Kinia z nianią(?) 1900 r.
Dynów, 12.12.1954
Gdy nasza poczciwa Tekluńcia chciała nam tj. Józi i mnie zrobić przyjemność, to pokazywała nam zawartość tych szaf. Były tam suknie balowe z prawdziwych liońskich jedwabi, niezmiernie szerokie i przeładowane ozdobami, szarfami i koronkami, szlafrok ze złotobrązowego aksamitu, stanik ślubny mojej Matki pokryty gazą; zaś ze spódnicy ślubnej z liońskiej „mory” „ivoire” została zrobiona kapa do Dynowskiego Kościoła, dziś jeszcze po 60 latach używana. W tej szafie stały maszyny do szycia, na których Teta szyła nasze sukienki. Resztki materiałów i szmatki składała do dużego kosza, który stanowił dla nas przedmiot ciągłych pożądań. Miałyśmy ochotę często wyciągać z niego jakieś szmatki do zabawy, ale często Tekluńcia nie pozwalała słowami: „Nie rusz tego, to potrzebne”. Garderoba ta była zamykana na olbrzymi klucz nazywany przez Tekluńcię „Kluczem Świętego Piotra”. Pamiętam dobrze czas, w którym mi się zdawało, że „Klucze Królestwa Niebieskiego” są na pewno do tego klucza podobne. W tej części domu rozlegały się wieczorami istne koncerty świerszczy, które bardzo lubiłam. Dziś jeszcze mam w uszach ostre i monotonne ćwierkanie w zakamarkach starego, pełnego wspomnień, domu. Druga cześć domu za pokojem jadalnym i biblioteką była zajęta przez męską służbę i nazywała się „Kredens”. Mieszkał tam tzw. „chłopiec kredensowy”, zwykle młody chłopak, uczący się na lokaja pod okiem służącego, czyli tzw. lokaja. W „Kredensie” tym czyszczono obuwie, nalewano naftowe lampy i palono kawę, to też unosił się w nim zawsze swoisty zapach nafty, „szwarcu”, butów, (bo wtedy jeszcze tzw. pasty nie znano) i świeżo palonej, ziarnistej kawy. Za Kredensem był korytarz, z którego drzwi prowadziły do Kancelarji mego Ojca. Był to duży pokój tworzący skrzydło zachodnie domu. Miał swój specjalny charakter i bynajmniej nie przypominał miejskich, urzędniczych kancelarji. Z lewej strony od drzwi stał domowy ołtarzyk nakryty obrusem a na nim Krucyfiks, statuetka Matki Boskiej i stary obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Paliła się na tym ołtarzyku zawsze oliwna lampka, a na klęczniku przed nim klękali moi Rodzice w majowe i czerwcowe wieczory na majowe i czerwcowe nabożeństwo. Zbierała się na nie cała rodzina i cała służba domowa i folwarczna. Odmawiano litanię, dziesiątek Różańca a potem modlitwy ułożone przez mego Ojca, w których polecaliśmy Bogu „krewnych, domowników, przyjaciół i nieprzyjaciół naszych”. Zapach czeremchy, narcyzów, bzu, a potem jaśminu zmieszany z zapachem spalonej w lampce oliwy a też zapachem stajennym, przyniesionym w ubraniach służby wprost ze stajni, przypominał mi zawsze te pełne uroku wiosenne wieczory i te modlitwy przepojone głęboką wiarą. Pamiętam, iż pewnego wieczoru przyjechali do nas niespodzianie dwaj Ojcowie Jezuici ze Starejwsi i wszedłwszy do Kancelarji podczas tego nabożeństwa uklękli przy drzwiach i modlili się z nami a po skończonej modlitwie powitali nas słowami: „Pokój temu domowi”. Wracając do opisu Kancelarji Ojca, dodaję, że stało tam ogromne biurko opatrzone jakby półką z przegrodami na rozmaite papiery i zasłaniające osobę siedzącą przy nim. Była tam tez duża szafa, kanapa i pokryty ceratą fotel, na którym stale leżał pies mojej Matki żółty legawiec „Bravo”. Na zielonym suknie ujętym w dębowa ramę wisiały strzelby myśliwskie mego Ojca, a pod oknem stało drugie biurko jesionowe i pulpit na gospodarskie rejestry i księgi. Był też w tej Kancelarji kominek, przed którym stawali wieczorami na „tzw” sesje polowi, ekonom i karbownik. Na takiej sesji omawiano roboty gospodarskie na dzień następny. Oto mniej więcej opis ogólny naszego Dynowskiego „starego domu”. Stał on przez nieomal 200 lat, bo został zbudowany przez Stanisława Trzecieskiego w połowie XVIII wieku.
Stanisław Trzecieski z żoną Wiktorią z Dramińskich
Urodziło się w nim i wychowało sześć pokoleń naszej rodziny, a mianowicie: Syn Stanisława, Jakób Trzecieski, (zmarły w 1832 roku i pochowany na cmentarzu w Dynowie pod obeliskiem na prawo od Kaplicy cmentarnej),
Jakób Trzecieski
Jakóbowa Trzecieska
...
sylwiatime