Zasłona dymna.pdf

(630 KB) Pobierz
DICK FRANCIS
DICK FRANCIS
ZASŁONA DYMNA
Tłumaczyła MIRA MICHAŁOWSKA
CZYTELNIK ■ WARSZAWA 1976
Jane i Christopherowi Coldrey z podziękowaniem
Rozdział pierwszy
Byłem spocony, nękany pragnieniem, zgrzany i zmęczony do granic wytrzymałości.
Dla zabicia czasu zabawiałem się wyliczaniem wszystkich swoich kłopotów.
A było ich sporo.
Siedziałem za kierownicą sportowego samochodu o opływowych kształtach,
zrobionego niewątpliwie na zamówienie dla synka jednego z naftowych szejków, któremu się
widać znudziła ta kosztowna zabawka. Nazwaliśmy go Specjał. Siedziałem tak od bez mała
trzech dni. Przede mną ciągnął się wysuszony piekielnym słońcem rozległy płaskowyż,
zakończony hen na horyzoncie łańcuchem brunatnofioletowych wzgórz. Godziny mijały, a
zarys horyzontu nie zmieniał się ani na milimetr, nie zbliżał, nie oddalał, a to po prostu
dlatego, że ten Specjał, przeznaczony do robienia co najmniej dwustu trzydziestu kilometrów
na godzinę, tkwił w miejscu.
I ja też. Ponurym wzrokiem wpatrywałem się w mocne, nierdzewne kajdanki na
moich przegubach. Jedno ramię przewleczone miałem przez kierownicę, drugie obejmowało
ją górą. W ten sposób byłem przykuty do tej kierownicy, a tym samym do samochodu.
Ale zaraz, nie zapominajmy o jeszcze jednym drobiazgu, a mianowicie o pasach
bezpieczeństwa. Specjał nie mógł ruszyć, jeżeli pasy nie były zapięte. Jednakże, mimo że w
stacyjce nie było klucza, pasy miałem założone bardzo starannie i ciasno: jeden wciskał mi się
w żołądek, drugi przecinał klatkę piersiową:
Znajdowałem się - jak to w samochodzie sportowym - w pozycji na pół leżącej, toteż
zgięcie nóg w kolanach było wykluczone. Wielokrotnie próbowałem to zrobić, gdyż chciałem
silnym uderzeniem stóp złamać kierownicę. Ale byłem za wysoki i miałem za długie nogi.
Poza tym kierownica skonstruowana była na pewno z bardzo solidnego i zupełnie
niełamliwego materiału. Firmy, które zajmują się produkcją tak kosztownych samochodów
jak Specjał, nie wykonują kierownicy z masy plastycznej. Moja, co tu gadać, była mała, ale
metalowa, obciągnięta autentyczną skórą. A trwała jak Mont Blanc.
Miałem naprawdę tego dość. Bolały mnie wszystkie mięśnie, nogi, kręgosłup i
ramiona. Głuchy ból zaciskał mi się ciasną obręczą wokół czaszki.
No, ale co tam, trzeba zrobić kolejny wysiłek, żeby się uwolnić, mimo że poprzednie
nie dały rezultatu.
Napiąłem znowu mięśnie i wytężyłem wszystkie siły, próbując przerwać pasy i
kajdanki. Pot już strumieniami spływał mi po twarzy. I nic.
Odchyliłem głowę, oparłem ją o miękkie zaplecze fotela i zwróciłem twarz w prawo,
ku otwartemu oknu.
Przymknąłem oczy. Promień słońca jak ostrze brzytwy przeciął mi policzek, szyję i
ramię. Zapomniałem na chwilę, że jest lipiec, godzina trzecia po południu, i że znajduję się na
trzydziestym siódmym równoleżniku. Słońce odparzyło mi lewą powiekę. Wiedziałem, że na
mojej twarzy maluje się wyraz cierpienia, że czoło pokrywają bruzdy bólu, a kąciki ust
opadły. Mięśnie szczęk zaczęły mi drgać spazmatycznie, z trudem przełykałem ślinę.
Opuściła mnie wszelka nadzieja.
A potem siedziałem już tylko bez ruchu i czekałem.
Dokoła panowała pustynna cisza.
Czekałem.
Evan Pentelow krzyknął „Stop!”, bez zresztą większego entuzjazmu i kamerzyści
oderwali oczy od obiektywów. Najmniejszy nawet wiaterek nie poruszał wielkich,
kolorowych parasoli, które chroniły ich i aparaturę przed morderczym działaniem słońca.
Evan zaczął się energicznie wachlować trzymanym w ręku skryptem, próbując wytworzyć
chociażby najlżejszy ruch powietrza, a spod zielonych, poliesterowych daszków wyłaniali się
powoli inni członkowie zespołu. Widać było, że są u kresu sił, że ich energia życiowa
roztopiła się po prostu w tej bezlitosnej temperaturze. Dźwiękowiec zdjął z uszu słuchawki,
zawiesił je na poręczy krzesła i powoli kręcił gałkami Nagry, podczas gdy litościwi elektrycy
gasili skierowane na mnie reflektory, którymi wzmacniali efekt słonecznych promieni.
Spojrzałem w soczewkę Arriflexa, która precyzyjnie rejestrowała każdą kroplę
mojego potu. Była ustawiona w odległości prawie dwóch metrów od mojego prawego
ramienia. Kamerzysta Terry wycierał sobie kark zakurzoną chustką do nosa, a Simon pisał
zlecenie do laboratorium i etykietkę dla negatywu.
Z większej odległości i pod innym kątem ta sama scena została zarejestrowana na
taśmie aparatu kamery Mitchell, której pojemność wynosi trzysta metrów taśmy. Obsługiwał
go Lucky. Zauważyłem, że od rana unika mojego wzroku i zastanawiałem się dlaczego.
Pewnie myśli, że gniewam się na niego za to, że wszystkie zdjęcia, jakie zrobiliśmy
poprzedniego dnia, okazały się do niczego, bo taśma miała jakieś braki. Powiedziałem mu
tylko, stosunkowo zresztą łagodnie, że mam nadzieję, że dzisiaj wszystko pójdzie gładko, bo
nie wyobrażam sobie, żebym mógł scenę 623 powtórzyć jeszcze kilka razy.
Mimo to powtarzaliśmy ją jeszcze sześć razy. Tyle że z przerwą na lunch.
Evan Pentelow bardzo głośno i wielokrotnie przepraszał zespół, zapewniając nas
jednocześnie, że będziemy powtarzali tę scenę, dopóki nie zagram jej bezbłędnie. Zmieniał
jednakże instrukcje po każdym ujęciu, a chociaż uwzględniałem niemal każdą jego
precyzyjną wskazówkę, wciąż nie był w pełni zadowolony.
Wszyscy członkowie zespołu, którzy przyjechali z nami do południowej Hiszpanii na
dokręcenie plenerów, zdawali sobie sprawę z niechęci, kryjącej się za dymną zasłoną
uprzejmości, z jaką Pentelow zwracał się do mnie, no ale doceniali również moją zimną krew.
Słyszałem, że idą duże zakłady o to, kiedy wreszcie stracę cierpliwość.
Dziewczyna, której powierzono bezcenne kluczyki od kajdanków, wyłoniła się spod
zielonego daszku, gdzie na rozłożonych na piasku ręcznikach siedziały jej koleżanki,
odpowiedzialne za garderobę, makijaż i ciągłość, i zaczęła iść ku mnie powolnym krokiem.
Otworzyła drzwiczki wozu, wsunęła kluczyk do stacyjki. Kosmyki wilgotnych włosów wiły
się na jej karku. Kajdanki były angielskie, takie zwykłe, policyjne, z zamkiem obracającym
się na dość sztywnej śrubie. Przy ostatnich i najważniejszych obrotach kluczyka dziewczyna
zawsze natrafiała na trudności.
Spojrzała na mnie nerwowo, bo zdawała sobie sprawę z tego, że jestem bliski
wybuchu. Zdobyłem się na uśmiech, przypominający raczej skurcz mięśni policzkowych,
więc uszczęśliwiona, że jej nie zwymyślałem, szybko i sprawnie uwolniła mi ręce.
Odpiąłem pasy, wysunąłem się z wozu i wyprostowałem się. Na zewnątrz było o
dobre 10 stopni chłodniej.
- Wracaj! - krzyknął Evan. - Zrobimy jeszcze jednego dubla.
Nabrałem w płuca haust iście pustynnego powietrza i policzyłem w duchu do pięciu. -
Pójdę tylko do przyczepy, żeby się odlać i coś wypić. Zaraz wrócę.
To chyba nie zostanie uznane przez zakładające się strony za moment decydujący,
pomyślałem i uśmiechnąłem się do samego siebie. Wulkan zaczął wprawdzie już
pomrukiwać, ale do wybuchu było mu jeszcze daleko. A może pozwolą mi obstawić
niewielką sumą granicę własnej wytrzymałości?
Nikt się nie pofatygował, żeby zasłonić Minimoka przed słońcem, toteż kiedy
wsunąłem się za kierownicę, aż syknąłem z bólu. Skórzane siedzenie rozpalone było tak
silnie, że sparzyło mi uda poprzez cienką bawełnę spodni. Na kierownicy można było śmiało
smażyć jajecznicę.
Nogawki miałem zawinięte do kolan, a na nogach klapki. Stanowiło to dość
groteskowy kontrast z białą koszulą i ciemnym krawatem, ale Arriflex ujmował mnie od
kolan, a Mitchell tylko od pasa.
Bez większego pośpiechu pojechałem do bazy, składającej się z kilku przyczep,
ustawionych półkoliście w niewielkiej dolince, odległej o jakie dwieście jardów od Specjała.
W cherlawym cieniu małego drzewka zaparkowałem - jeepa i wszedłem do przyczepy, która
służyła mi za garderobę.
Zimne, klimatyzowane powietrze spadło na mnie jak lodowaty prysznic i z miejsca
zrobiło mi się lepiej. Rozluźniłem krawat, rozpiąłem kołnierzyk koszuli, wyjąłem puszkę
piwa z lodówki i runąłem na tapczan.
Evan Pentelow wyrównywał ze mną stare porachunki i nie miałem niestety żadnego
sposobu na to, żeby go powstrzymać. Pracowałem z nim dotychczas tylko jeden jedyny raz.
Był to wówczas jego pierwszy liczący się film, a mój siódmy. Kiedy skończyły się zdjęcia,
byliśmy wrogami. Od tej chwili odmawiałem podpisania jakiegokolwiek kontraktu na pracę
w filmie jego reżyserii, co w rezultacie pozbawiło go możliwości nakręcenia przynajmniej
dwóch bardzo kasowych szlagierów.
Evan był bożyszczem tych wszystkich krytyków, którzy uważają, że aktorzy potrafią
grać tylko wtedy, gdy reżyser prowadzi ich za rękę krok za krokiem. Evan nigdy nie udzielał
ogólnikowych wskazówek. Dążył do tego, żeby o jego filmach pisano „najnowsze dzieło
Pentelowa”, a osiągał to wmawiając naiwniakom, że wszystko, co widzą na ekranie, jest w
najdrobniejszych szczegółach owocem jego i tylko jego talentu. Niezależnie od tego, jak stary
i doświadczony był aktor, Evan komenderował nim bezlitośnie.
Evan nigdy nie omawiał żadnej kwestii czy sceny z aktorami. Dyktował im, co mają
robić.
Przyczynił się do niejednej klęski wielu słynnych aktorów, do notatek takich jak:
„Pentelow wydobył z takiej to a takiej gwiazdy zupełnie niezłą kreację...” Nienawidził
aktorów mojego pokroju, takich co nie podporządkowują się reżyserowi bezapelacyjnie.
Był to niewątpliwie doskonały reżyser, obdarzony wspaniałą wyobraźnią. Większość
aktorów chwaliła sobie współpracę z nim, a to głównie dlatego, że robił filmy kasowe, a
krytycy zwracali baczną uwagę na każdą jego produkcję. Tylko tacy bezkompromisowi
kretyni jak ja upierają się, że aktor powinien być co najmniej w dziewięciu dziesiątych
odpowiedzialny za własną pracę.
Westchnąłem, wysączyłem ostatni łyk piwa, załatwiłem, co miałem do załatwienia, i
powlokłem się z powrotem do Minimoka. Na niebie w dalszym ciągu szalał Apollo, jak
można by powiedzieć, gdyby się miało skłonność do takich metafor.
Pierwotnym reżyserem dość komercjalnego dreszczowca, który nakręcaliśmy w tej
chwili, był smutnawy inteligent o cichym głosie, który już przed śniadaniem wychylał
pierwszego kielicha i pewnego pięknego dnia przed godziną dziesiątą rano wykitował na
skutek zbyt wielkiej dawki Scotcha. Stało się to w czasie wolnego weekendu, który spędziłem
na samotnych spacerach po wzgórzach Yorkshire’u, a kiedy w następny wtorek powróciłem
na plan, zastałem tam Evana, który przejął produkcję i już zaczynał się wszystkim dobrze
dawać we znaki.
Pozostała mniej więcej jedna ósma filmu do nakręcenia. Kiedy Evan mnie zobaczył,
na jego ustach pojawił się filuterny uśmieszek, za którym kryła się czysta i niczym nie
zmącona złośliwość.
Moje protesty pod adresem kierownictwa produkcji spotkały się wprawdzie ze
zrozumieniem, ale spełzły na niczym.
- Nie udało nam się znaleźć tej miary reżysera, który byłby akurat wolny... nie
możemy ryzykować pieniędzy naszych finansistów, wie pan przecież, jaka jest sytuacja...
trzeba patrzeć na sprawę realistycznie... jasne, Link, wiemy, że z zasady z nim nie pracujesz,
ale to sytuacja specjalna, człowieku, rozumiesz... tym razem nie masz tej klauzuli w
kontrakcie, stary, sprawdzaliśmy... no cóż, liczymy wszyscy na twój dobry charakter, bo
inaczej jak?...
- I na fakt, że mam czteroprocentowy udział w zyskach, prawda? - przerwałem.
Kierownictwo chrząknęło. - Nie chcieliśmy być nietaktowni, więc nie wspominaliśmy
o tym... ale skoro sam sobie przypomniałeś... więc tak, oczywiście.
Rozbawiony, zgodziłem się w końcu na skończenie filmu, ale nie bez wewnętrznych
obaw, bo pamiętałem, że sceny plenerowe w samochodzie nie zostały jeszcze nakręcone.
Wiedziałem, że Evan będzie niełatwy ale nie wpadło mi do głowy, że okaże się niemal
sadystą.
Ze zgrzytem hamulców zatrzymałem jeepa, zaparkowałem go w cieniu, nakryłem
pokrowcem. Nie było mnie dokładnie dwanaście minut, ale kiedy wchodziłem do przyczepy,
słyszałem, jak Evan przeprasza kamerzystów za to, że przeze mnie przedłuża się robota w
tym okrutnym upale. Terry wzruszył ramionami. Właśnie kończył ładowanie Arriflexa świeżą
Zgłoś jeśli naruszono regulamin