Zola Emil - Pieniądz.doc

(2697 KB) Pobierz

 

PIENIĄDZ

 

 

Zola Emil

 

 

 

I

Jedenasta wybiła właśnie na giełdzie, gdy Saccard wszedł do biało-złotej sali restauracji. Champeaux, której oba wysokie okna wychodzą na plac. Szybkim spojrzeniem przebiegł szeregi stolików, przy których tłoczyli się zaaferowani goście i wydał się zaskoczony nie widząc twarzy, której szukał.

Ponieważ mijał go akurat zapędzony kelner obładowany półmiskami, rzucił pytanie:

— Czy pana Huret jeszcze nie było?

— Nie, proszę pana, jeszcze nie.

Wtedy Saccard zdecydował się; usiadł przy zwolnionym właśnie przez jakiegoś klienta stoliku, we framudze jednego z okien. Sądził, że się spóźnił, i podczas gdy zmieniano nakrycie, spoglądał przez okno, śledząc bacznie przechodniów. Nawet gdy nakryto już na nowo, nie zamówił na razie niczego, lecz przez chwilę wpatrywał się w plac jaśniejący wesołym blaskiem pierwszych dni majowych. W tej godzinie południowego posiłku plac był niemal pusty: pod kasztanami pokrytymi zielenią świeżą i delikatną, ławki stały wolne; na postoju wzdłuż żelaznych sztachet, od jednego do drugiego ich krańca, ciągnął się sznur dorożek, a omnibus przychodzący z Bastylii zatrzymywał się przy budce kontrolerskiej na rogu skwerku, nikt jednak nie wysiadał, ani nie wsiadał. Słońce padało prostopadle, kąpiąc w swoich promieniach gmach giełdy wraz z kolumnadą, dwoma posągami i szerokimi schodami, u których szczytu na razie stała tylko we wzorowym porządku armia krzeseł.

Saccard, odwróciwszy się, dostrzegł przy sąsiednim stoliku maklera giełdowego, Mazaud. Wyciągnął do niego rękę.

— Kogo widzę! Dzień dobry!

— Dzień dobry! — odparł makler, z roztargnieniem oddając uścisk dłoni.

Mazaud, drobiny, bardzo żywy przystojny brunet, odziedziczył niedawno, w

trzydziestym drugim roku życia, urząd maklerski po jednym z wujów. Wydawał

się bez reszty pochłonięty rozmową ze swoim współbiesiadnikiem, otyłym

jegomościem o rumianej, wygolonej twarzy, słynnym Amadieu, którego cała

giełda wielbiła od czasu pamiętnej spekulacji na akcjach kopalni Selsis.

Gdy walory te spadły do piętnastu franków i gdy każdego nabywcę traktowano

jak szaleńca, ulokował w nich cały swój majątek, dwieście tysięcy franków,

na los szczęścia, bez kalkulacji ani namysłu, powodowany uporem tępego

szczęściarza. Dzisiaj, kiedy dzięki odkryciu rzeczywistych i bogatych żył

kruszczu kurs akcji przekroczył tysiąc franków, zarabiał na tym interesie

około piętnastu milionów; w ten sposób bezmyślna operacja, za którą wtedy

należało go było zamknąć, stawiała go w szeregu wybitnych talentów

finansowych. Kłaniano mu się nisko, a zwłaszcza zasięgano jego rad.

Zresztą nie dawał już więcej zleceń, zaspokojony . jakby, spoczywając

odtąd na laurach swego jedynego i legendarnego przebłysku geniuszu. Mazaud

musiał niewątpliwie marzyć o zdobyciu w nim klienta.

Saccard, nie zdoławszy uzyskać od Amadieu nawet uśmiechu, pozdrowił

siedzących razem przy przeciwległym stoliku trzech znajomych spekulantów:

Pilleraulta, Mosera i Salmona.

— Dzień dobry! Co słychać?

— Jakoś idzie... Dzień dobry!

Z ich strony również wyczuł chłód, prawie niechęć. A przecież Pillerault,

bardzo wysoki, bardzo chudy, o gwałtownych ruchach i z nosem ostrym, jak

klinga szabli, w kościstej twarzy błędnego rycerza, odznaczał się

zazwyczaj poufałością gracza, który do godności zasady podniósł

karkołomność, twierdząc, iż zawsze staczał się w katastrofy, ilekroć

usiłował myśleć. Była to bujna natura zwyżkowca przewidującego zawsze

zwycięstwo; w przeciwieństwie do niego Moser, niski człowieczek o żółtej

cerze, ciężko chory na wątrobę, biadolił nieustannie, dręczony ciągłymi

obawami jakichś kataklizmów. Salmon natomiast, wybitnie przystojny

mężczyzna, dzielnie zmagający się z nadchodzącą pięćdziesiątką, dumny ze

swej okazałej, czarnej jak atrament brody, uchodził za niezwykle tęgi

umysł. Nigdy się nie odzywał, odpowiadał jedynie uśmiechami, nie

wiedziano, ani jak gra, ani czy w ogóle gra; a sposób, w jaki słuchał, tak silne wywierał wrażenie na Moserze, że ten bardzo często, zwierzywszy mu się z jakiegoś zamiaru,

biegł zmieniać dane już zlecenie, zbity z tropu jego milczeniem.

Wśród tej okazywanej mu ogólnie obojętności, Saccard kończył przegląd

sali, obejmując ją rozgorączkowanym i wyzywającym spojrzeniem. Wymienił

jeszcze tylko ukłon z wysokim młodzieńcem, siedzącym trzy stoliki dalej,-

pięknym Sabatanim, Lewantyńczykiem o pociągłej i smagłej twarzy, którą

rozświetlały wspaniałe czarne oczy, lecz którą szpeciły złe, niepokojące

usta. Uprzejmość tego młodzika ostatecznie go zirytowała: skompromitowany

gracz, usunięty z jakiejś zagranicznej giełdy, jeden z owych tajemniczych

ulubieńców kobiet, który nie wiadomo skąd wziął się zeszłej jesieni na

rynku paryskim, a którego widział już przy robocie jako figuranta

zamieszanego w jakiś krach bankowy, i który teraz odzyskiwał stopniowo

zaufanie parkietu i kulisy układnymi manierami i niestrudzoną uprzejmością

w stosunku do najbardziej nawet skompromitowanych.

Przed Saccardem stanął kelner.

—— Co pan każe podać?

— Ach!... Cokolwiek, może jakiś kotlet, szparagi. Następnie, przywoławszy

odchodzącego kelnera, zapytał:

— Czy pan Huret ma pewno nie był tu przede mną i nie wyszedł już?

— Z całą pewnością nie, proszę pana!

W takiej oto sytuacji znalazł się teraz, po klęsce, która w październiku

zmusiła go raz jeszcze do likwidacji wszystkiego, do sprzedania pałacyku w

parku Monceau i wynajęcia mieszkania: tylko ludzie pokroju Sabataniego

kłaniali mu się jeszcze, a gdy wchodził do restauracji, w której niegdyś

królował, nie odwracały się już wszystkie głowy, nie wyciągały wszystkie

ręce. Był wytrawnym graczem, nie żywił urazy po tej ostatniej,

skandalicznej i katastrofalnej aferze z placami, z której z trudem udało

mu się wynieść własną skórę. Ale cała jego istota zaczynała pałać żądzą

odwetu i nieobecność Hureta, który przyrzekł uroczyście, że będzie tu już

o jedenastej, by zdać mu sprawę z rezultatu zabiegów, jakich podjął się u

jego brata Rougona, triumfującego podówczas ministra, wzmagała jego złość

głównie ma tego ostatniego. Cóż, Huret, uległy poseł, kreatura wielkiego człowieka, był tylko pośrednikiem. Ale czyż podobna, aby Rougon, on, który mógł wszystko, opuszczał go w ten sposób? Nigdy nie był dobrym bratem. To, że pogniewał się na niego po ostatniej katastrofie,

że jawnie z nim zerwał, aby samemu się nie skompromitować, to było wytłumaczalne: ale czyż od sześciu miesięcy nie powinien był przyjść mu po kryjomu z pomocą? A teraz, czyż będzie .miał serce odmówić mu ostatniego poparcia, o jakie prosił go przez osobę trzecią, nie śmiąc iść doń osobiście, obawiając się jakiegoś wybuchu wściekłości, któremu dałby się może porwać? Wystarczy, by powiedział jedno słowo, a postawi go z powrotem na nogi, rzucając mu do stóp cały ten podły i wielki Paryż.

— Jakie wino podać szanownemu panu? — zapytał kelner.

— Wasze zwykłe bordeaux.

Saccard, który nie czując głodu, zaprzątnięty myślami, zapomniał o

stygnącym kotlecie, podniósł oczy widząc jakiś cień przesuwający się po

obrusie. Był to Massias, krępy, rumiany chłopak, remizjer tkwiący wiecznie

w tarapatach materialnych, który z cedułą giełdową w ręce

prześlizgiwał.się między stolikami. Poczuł się dotknięty widząc, jak

Massias bez zatrzymania się mija go, by podejść z cedułą do Pilleraulta i

Mosera. Zajęci ożywioną rozmową, obaj spekulanci zaledwie rzucili aa nią

roztargnione spojrzenie: nie, nie zamierzali dać żadnego zlecenia, może

innym razem. Massias, nie śmiąc zagadnąć słynnego Amadieu, pochylonego nad

sałatką z homara i rozmawiającego półgłosem z Mazaudem, wrócił do Salmona,

który wziął cedułę, długo ją studiował, a następnie oddał bez słowa. Sala

ożywiała się. Nowi remizjerzy wpadali co chwila, trzaskając drzwiami.

Wymieniano na odległość głośne uwagi, gorączka spekulacyjna rosła z każdą

minutą. A Saccard, którego spojrzenia kierowały się nieustannie ku oknu,

widział, jak i plac również zapełniał się powoli napływającymi pojazdami i

pieszymi, podczas gdy na błyszczących od słońca stopniach giełdy pojawiały

się pojedyncze czarne plamy — ludzie.

— Mówię wam — odezwał się zbolałym tonem Moser — że te wybory

uzupełniające z 20 marca są objawem nader niepokojącym... Znaczy to, że

cały Paryż przeszedł dziś na stronę opozycji.

Ale Pillerault wzruszył tylko ramionami. Garnot i Garnier-Pages, dwóch

posłów więcej na ławach lewicy, cóż to mogło mieć za znaczenie?

— To tak jak ze sprawą księstw — ciągnął dalej Moser. — Grozi ona

poważnymi komplikacjami... Oczywiście! Możecie się sobie śmiać! Nie

twierdzę bynajmniej, że należało wypowiedzieć wojnę Prusom, by

przeszkodzić im w utuczeniu się kosztem Danii, ale można to było jakoś

załatwić... Tak, tak, kiedy wielcy zaczynają pożerać małych, nigdy nie

wiadomo, na czym to się skończy... A jeżeli chodzi o Meksyk...

Pillerault, który miał właśnie jeden ze swych dni szampańskiego humoru,

przerwał mu głośnym wybuchem śmiechu.

— No nie, mój drogi, niechżeż nam pan nie zawraca głowy swoimi obawami o

Meksyk... Meksyk to będzie chkiibna karta naszej historii... Skąd, u

licha, wpadło panu na myśl, że Cesarstwo ma być chore? Czyż rozpisana w

styczniu pożyczka; na trzysta milionów franków nie została  przeszło

piętnastokrotnie pokryta? To oszałamiający sukces!... Słuchaj pan!

Spotkamy się za trzy lata, w sześćdziesiątym siódmym roku, na otwarciu

Wystawy Powszechnej, którą cesarz postanowił właśnie zorganizować.

— Powiadam wam, sytuacja jest opłakana! — powtórzył z rozpaczą w głosie

Moser.

— A daj nam pan. święty spokój! Sytuacja jest świetna! Salmon spoglądał to

na jednego, to na drugiego, uśmiechając się

z właściwą sobie nieprzeniknioną miną. Saccard zaś, przysłuchując się im,

przyrównywał do swoich własnych trudności ów kryzys, w który zdawało się

wkraczać Cesarstwo. On raz jeszcze znalazł się pod wozem: czyżby i to

Cesarstwo, którego był tworem, miało, podobnie jak on, zbankrutować,

staczając się nagle z wyżyn świetności w otchłań nędzy? Och, od dwunastu

lat kochał i bronił ten ustrój czując, iż żyje w nim pełnią życia,

wzrasta, czerpie zeń soki, niczym drzewo, którego korzenie trafiły na

odpowiedni dla siebie gwint! Gdyby jednak brat chciał wyrwać go z tego

gruntu, gdyby miano wyrzucić go z szeregów tych, którzy pienią się bujnie

na żyznej glebie uciech, to niechaj wszystko zginie porwane wirem wielkiej

katastrofy czyhającej u kresu szaleńczych orgii!

Czekał teraz na zamówione szparagi, ogarnięty falą wspomnień, myślą

nieobecny na sali, gdzie z każdą chwilą wzrastał tumult. W szerokim

lustrze wiszącym naprzeciwko dostrzegł swoje odbicie; zdumiało go ono.

Wiek nie pozostawiał śladów na jego drobnej postaci; mimo pięćdziesiątki wyglądał co najwyżej na trzydzieści osiem lat, zachował młodzieńczą szczupłość i żywość. Z biegiem lat nawet jego śniada i zapadła marionetkowa twarz o spiczastym nosie i małych błyszczących oczkach wyprzystojniała jakby, nabrała wdzięku owej nieprzemijającej młodości, tak zwinnej, tak ruchliwej, przy gęstych jeszcze włosach, w których nie przeświecała ani jedna nitka siwizny. I natrętnie wracały wspomnienia; przypominał sobie swoje przybycie do Paryża nazajutrz po zamachu stanu, ów zimowy wieczór, gdy wylądował na bruku paryskim, bez grosza w kieszeni, zgłodniały, dręczony żądzą niezaspokojonych apetytów. Ach, te pierwsze chwile, kiedy nie rozpakowawszy nawet kuferka wybiegł w zdartych butach i poplamionym palcie na ulice Paryża, czując potrzebę rzucenia się w wir tego miasta, by je podbić! Od owego wieczora niejednokrotnie sięgał szczytów, przez ręce jego przepłynęła rzeka milionów, nigdy jednak fortuna nie stała się jego niewolnicą, rzeczą własną, którą się rozporządza, którą trzyma się pod kluczem, żywą, namacalną. Zawsze kłamstwo, fikcja zamieszkiwały jego kasy, skąd złoto zdawało się wyciekać jakimiś niewiadomymi szczelinami. I teraz oto znowu znalazł się na bruku, jak w owej odległej chwili startu, równie młody, równie zgłodniały, ciągle nienasycony, dręczony stale tą samą

potrzebą uciech i podbojów. Zakosztował wszystkiego i nie zaspokoił głodu,

nigdy bowiem, jak mu się wydawało, nie miał okazji ani czasu, by

dostatecznie głęboko wgryźć się w ludzi i rzeczy. W obecnej chwili

szczególnie dotkliwie odczuwał swoją niedolę: znalazł się na bruku w

położeniu gorszym aniżeli wchodzący w życie młodzieniec, któremu otuchy

dodawałyby złudzenia i nadzieje. I ogarniało go gorączkowe pragnienie

rozpoczęcia wszystkiego na nowo, by wszystko na nowo zdobyć, by wznieść

się wyżej niż kiedykolwiek dotąd, postawić wreszcie swą stopę zwycięzcy na

podbitym mieście. Zdobyć na koniec nie kłamliwą fasadę bogactwa, ale

solidny gmach fortuny, prawdziwe królestwo złota na tronie z pełnych

worków!

Głos Mosera, który dał się na nowo słyszeć, ostry i przenikliwy, wyrwał na

chwilę Saccarda z jego rozmyślań.

— Wyprawa meksykańska kosztuje, jak dowiódł tego Thiers, czternaście

milionów miesięcznie... I zaiste trzeba być ślepym, aby nie widzieć, że

większość w parlamencie jest zachwiana. Jest ich teraz trzydziestu paru na

lewicy. Sam nawet cesarz rozumie, że władza absolutna staje się

niemożliwa, występuje bowiem jako rzecznik wolności.

 

 

 

 

Pieniądz Strona 8/395

 

Zola Emil

 

 

 

Pillerault przestał już odpowiadać, zadowalając się pogardliwym,

szyderczym uśmiechem. '

— Tak, wiem, rynek wydaje się wam solidny, interesy idą świetnie. Ale

poczekajcie końca!... Widzicie, w Paryżu zbyt wiele zburzono i zbyt wiele

odbudowano. Ogromne roboty publiczne wyczerpały oszczędności. A co się

tyczy potężnych banków, które wydają się wam tak doskonale prosperujące,

to niech tylko jeden z nich runie, a zobaczycie, jak wszystkie po kolei

zaczną plajtować... Nie mówiąc o tym, że lud zaczyna się ruszać. To

Międzynarodowe Stowarzyszenie Robotników, które założono niedawno, by

polepszyć byt warstw pracujących, mnie osobiście mocno przeraża. We

Francji istnieje jakaś opozycja, jakiś ruch rewolucyjny, który wzmaga się

z każdym dniem. Powiadam wam, owoc jest zrobaczywiały od wewnątrz.

Wszystko diabli wezmą.

Słowa te wywołały hałaśliwy protest. Ten przeklęty Moser ma chyba znów

atak wątroby. On jednak, mówiąc, nie spuszczał oka z sąsiedniego stolika,

gdzie wśród ogólnego rozgwaru Mazaud i Amadieu nie przerywali cichej

pogawędki. Powoli ta długotrwała rozmowa zaczęła budzić niepokój całej

sali. Co mieli sobie do powiedzenia ci dwaj, że tak długo szeptali?

Amadieu dawał niewątpliwie jakieś zlecenia, przygotowywał jakąś nową

bombę. Od trzech dni krążyły niepokojące pogłoski o robotach sueskich.

Moser przymrużył oczy i również ściszył głos.

— Czy wiecie, Anglicy chcą podobno przeszkodzić robotom w Suezie. Może

dojść do wojny.

Tym razem potworność wiadomości wstrząsnęła nawet Pilleraultem. To nie do

wiary; nowina obiegła w lot wszystkie stoliki, nabierając mocy

niewątpliwego faktu. Anglia wysłała ultimatum z żądaniem natychmiastowego

zaprzestania robót. Amadieu oczywiście o tym tylko rozmawiał z Mazaudem,

polecając mu sprzedać wszystkie swoje „Suezy". W powietrzu przesyconym

tłustymi wyziewami, wśród wzrastającego brzęku przesuwanych półmisków

rozległ się szmer przerażenia. I w tym momencie ogólne poruszenie dosięgło

szczytu wskutek nagłego wejścia pomocnika maklera, małego Flory,

młodzieńca o delikatnej twarzy okolonej gęstą ciemną brodą. Szybkim

krokiem, z plikiem kartek w ręce, podszedł do swego szefa i oddając je

szepnął mu coś do ucha.

— W porządku! — odparł krótko Mazaud, układając kartki

 

 

 

 

Pieniądz Strona 9/395

 

Zola Emil

 

 

 

w swoim notesie. I dodał, wyciągając zegarek: — Wkrótce dwunasta! Powiedz

pan Berthierowi, żeby na mnie czekał. I pan też niech tam będzie i pójdzie

po depesze.

Gdy Flory odszedł, Mazaud podjął rozmowę z Amadieu, wyciągnął z kieszeni

inne jeszcze kartki i położył je na obrusie obok talerza; co chwila jakiś

wychodzący klient pochylał się nad nim w przejściu i mówił mu parę słów,

które ten zapisywał szybko, między dwoma kęsami, ma kawałku papieru.

Fałszywa pogłoska, pochodząca nie wiedzieć skąd, zrodzona z niczego,

olbrzymiała niczym chmura gradowa.

— Pan sprzedaje, nieprawdaż? — zapytał Moser Salmona.

Lecz bezgłośny uśmiech tego ostatniego był tak zagadkowy, że zaniepokoił

Mosera, który zaczynał teraz wątpić w to ultimatum angielskie, nie wiedząc

nawet; że sam je wymyślił.

— Ja kupuję, ile się da! — stwierdził Pillerault z pyszałkowatą

zuchwałością gracza bez metody.

Saocard, ze skroniami pulsującymi upojeniem gry, potęgowanym przez ten

burzliwy koniec posiłku w ciasnej salce, zdecydował się wreszcie zjeść

swoje szparagi, wściekły znowu na Hureta, na którego przestał już liczyć.

Od wielu tygodni on, tak skory zazwyczaj do podejmowania szybkich decyzji,

wahał się szarpany wątpliwościami. Zdawał sobie dobrze sprawę z naglącej

konieczności przyobleczenia nowej skóry i marzył początkowo o życiu

całkiem innym, na jakimś wysokim stanowisku w administracji lub polityce.

Dlaczegóż by parlament nie miał doprowadzić go, podobnie jak brata, do

rady ministrów? Spekulacji zarzucał przede wszystkim ciągłą niepewność,

ogromne sumy równie szybko tracone jak wygrywane: nigdy nie miał na

własność prawdziwego miliona, bez żadnych długów. I w tej godzinie

rachunku sumienia powiadał sobie, iż zbytnio może powodował się

namiętnościami, by wyjść zwycięsko z tej walki o pieniądz, która wymaga

tyle zimnej krwi. To tłumaczyłoby, dlaczego po tak niezwykłym życiu, na

przemian w luksusie i niedostatku, wychodził spłukany, spalony z tych

dziesięcioletnich zawrotnyc spekulacji placami nowego Paryża, spekulacji,

na których tylu innych, mniej obrotnych, porobiło kolosalne majątki. Tak,

może mylił się w ocenie swoich prawdziwych uzdolnień, może odniósłby

natychmiastowy sukces w rozgrywkach politycznych dzięki swojej aktywności,

swojej żarliwej wierze. Wszystko miało zależeć teraz od odpowiedzi brata.

Jeżeli ten odepchnie go, wtrąci ponownie w otchłań ażiotażu, wtedy

 

 

 

 

Pieniądz Strona 10/395

 

Zola Emil

 

 

 

niech się dzieje, co chce: to trudno. Zdecyduje się na to wielkie

przedsięwzięcie, o którym dotąd nikomu jeszcze nie wspominał, na ten

zawrotny interes, o którym przemyśliwał od tygodni, a którego ogrom

przerażał jego samego, zdolny był bowiem wstrząsnąć światem bez względu na

to, czy skończy się powodzeniem, czy też krachem.

Pillerault zwrócił się głośno do Mazauda:

— Skończyliście już ze Schlosserem?

— Tak — odparł makler — ogłoszenie dziś jeszcze będzie wywieszone... Go

robić, to nie należy do przyjemności, ale dostałem jak najbardziej

niepokojące informacje i pierwszy cofnąłem mu kredyt. Od czasu do czasu

trzeba zrobić porządek.

— Słyszałem — wtrącił Moser — że pańscy koledzy, Jacoby i DeIarocque,

grubo na tym wpadli.

Makler machnął niewyraźnie ręką.

— Cóż! Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą... Ten Schlosser należał

prawdopodobnie do jakiejś bandy i teraz wyjedzie po prostu, by żerować na

giełdzie berlińskiej czy wiedeńskiej.

Saccard przeniósł wzrok na Sabataniego, przypadek wyjawił mu bowiem jego

tajemną spółkę ze Schlosserem: obaj uprawiali znany proceder, grając jeden

na zwyżkę, a drugi na zniżkę tych samych walorów; ten, który tracił,

dostawał po prosta część zysków wspólnika i znikał. Ale młody człowiek

płacił spokojnie rachunek za wykwintne śniadanie, które właśnie spożył.

Następnie, z pieszczotliwym wdziękiem człowieka Wschodu skrzyżowanego z

Włochem, podszedł uścisnąć dłoń Mazauda, którego był klientem. Pochyliwszy

się, dał mu jakieś zlecenie, które ten zapisał na kartce.

—  Sprzedaje pewno swoje „Suezy" — szepnął Moser. I chory z niepokoju, nie

mogąc powstrzymać się, zapytał głośno: — Panie! Co pan myśli o Suezie?

Gwar głosów przycichł, wszystkie głowy przy sąsiednich stolikach odwróciły

się. Pytanie wyrażało narastający niepokój. Ale Amadieu, który zaprosił

Mazauda po to tylko, by polecić mu jednego ze swoich bratanków, nie

poruszył się nawet, nie mając nic do powiedzenia; makler zaś, którego

zaczynały już dziwić otrzymywane zewsząd zlecenia sprzedaży, pokręcił

tylko głową z nawyku zawodowej dyskrecji.

— Suez? Stoi doskonale! — oświadczył właściwym sobie śpiewnym akcentem

Sabatiani, który przed wyjściem zboczył nieco z drogi, by z uprzedzającą

grzecznością uścisnąć dłoń Saccarda.

 

 

 

 

Pieniądz Strona 11/395

 

Zola ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin