JEAN RASPAIL
Pierścień Rybaka
(L‘anneau dupecheur)
tłum. Marian Miszalski
Książka ta jest rezultatem badań przedsięwziętych bardzo dawno temu.
Wszystkie postacie należące do przeszłości występują pod prawdziwymi nazwiskami. Co do postaci współczesnych – niektóre, oczywiście, noszą swe prawdziwe nazwiska, niektórym je zmieniłem albo użyłem tylko inicjałów.
Przytoczone fakty historyczne są zgodne z rzeczywistością.
W tym względzie wyrażam wdzięczność dwóm francuskim pisarzom: Georges’owi Pillementowi i Christianowi Murciaux; oni wiedzieli wszystko o Piotrze de Lunie, któremu każdy z nich poświęcił wspaniałą książkę.
Co zaś się tyczy wielkiej schizmy zachodniej – całą swą wdzięczność kieruję do ojca Louisa Maimbourga SJ. Jego wspaniała praca, opublikowana w 1681 roku – której wydanie oryginalne mogłem zdobyć dzięki nieocenionemu Pierre’owi Joannonowi – nie ma sobie równej aż do dziś.
Wreszcie winien jestem przyjacielskie podziękowania ojcu C. P. Ch. za jego wielką erudycję oraz cudowną i gościnną bibliotekę.
Wieczorem, w Boże Narodzenie, niełatwo dostać talerz zupy i kawałek chleba. Mężczyzna doświadczył już odmowy w kilku barach przy placu Broni, udekorowanych girlandami lampek elektrycznych. Siadał przy najbardziej odosobnionym, najmniej rzucającym się w oczy stoliku, kładł przy nogach swój plecak i mówił do podchodzącego kelnera: „Poproszę talerz zupy z chlebem” – otwierając prawą dłoń z samotną dziesięciofrankówką.
Chleb był, ale tylko w postaci sandwicza i na pewno nie za dziesięć franków. Mężczyzna upierał się łagodnym tonem, chciałby jednak zjeść coś na gorąco, noc będzie długa. Może więc kawę?
Nie, kawą głodu się nie zaspokoi... Rogalik? Hot-dog? Za dziesięć franków? Kelner wzruszał ramionami. Albo szedł do kasy naradzić się szeptem z grubą kasjerką o farbowanych na niebiesko włosach i fioletowych paznokciach, która rzucała szybkie spojrzenie w stronę przybysza i potrząsała przecząco głową, z oburzoną miną. Kelner wracał: „Nie obsługujemy...”. Co chciał dopowiedzieć? Że nie obsługują włóczęgów, żebraków?
Jego wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem mężczyzny, który słuchał go w milczeniu. „Przykro mi, proszę pana, to niemożliwe” mówił dalej kelner, sam zdziwiony swym tonem, teraz prawie pełnym szacunku. „Dziękuję panu” odpowiadał mężczyzna przy stoliku. I zabierając swój plecak, kierował się ku wyjściu, a gruba kasjerka ożywiała się nagle, niezadowolona, wściekła, że poczuła wyrzuty sumienia, których przedtem nie znała.
Mężczyzna na ogół unikał miast, idąc z wioski do wioski, przez Causses i Cevennes, Levezou, Aubrac i Albigeois, ufając swej pamięci i zatrzymując się w miejscach, których nazwy znał na pamięć, nauczywszy się ich od tego, który szedł przed nim.
Czasem odnajdywał znak na starych domach lub budynkach gospodarczych, wyrzeźbiony w kamieniu w zwyczajowym miejscu, nadgryziony upływem wieków. Rozgarniał wtedy palcami bluszcz i rozpoznawał dotykiem, równie pewnie jak niewidomy, ów znak, o którego obecności właściciele domostwa zwykle nie mieli pojęcia i który nie odnosił się już do niczego ani do nikogo, kto rozumiałby jeszcze jego znaczenie. Tak bardzo zmieniły się czasy.
Wioski się wyludniały, tracąc swych najstarszych mieszkańców.
Drzwi się już nie otwierały, a spoza zamkniętych żaluzji zamieszkanych jeszcze domów dobiegał metaliczny dźwięk wszechobecnej telewizji, zacierający przeszłość i pamięć wspomnień. Trzydzieści lat wcześniej mężczyzna z plecakiem łatwo jeszcze znajdował pracę w gospodarstwie albo w lesie, na dzień, tydzień, miesiąc, zadowalając się siennikiem w ciepłym kącie i talerzem w końcu stołu, ale już wtedy się nie zdarzało, by powstawano z miejsca na powitanie i nakrywano stół białym obrusem, jak to czyniono dla innego Benedykta, przed nim, kiedyś, choć i w tamtej epoce było to jeszcze – czy może już – czymś wyjątkowym.
Z czasem o pracę było coraz trudniej. Ziemia zdradzała wieśniaków, którzy umierali, nie pozostawiając następców i zabierając pamięć do grobu. Stodoły i szałasy pasterskie, gdzie znajdował schronienie, pozawalały się, a gdy nawet się zdarzało, że jakiś dom znowu ożywał – to już za sprawą obcych przybyszów, ignorantów bez duszy i przeszłości. Zamykały się ostatnie oberże, gdzie na piecu, w rogu, zawsze stała gęsta, dymiąca zupa dla sezonowych robotników, którzy wędrowali od wsi do wsi, najmując się na dniówki; pełna miska takiej zupy z chlebem, który można było jeść do sytości, nie kosztowała aż dziesięciu franków. Obecnie mężczyzna z podróżnym workiem na plecach coraz częściej był skazany na żebractwo. Nie żeby uważał je za coś niegodnego, wszak biedaczyna z Asyżu czynił tak przez całe życie, ale cierpiał, nie mogąc wyjaśnić – ponieważ nikt by mu nie uwierzył – że właśnie w imię Boże i w Jego służbie wyciąga proszalnie dłoń. Pewnego dnia, gdy był bardzo zmęczony, prawie u kresu sił, droga zawiodła go do opactwa Sainte-Tarcisse, w wapiennych górach Lanhac: był tęgi mróz tego wieczoru, sam środek zimy. Ten znak wykuto tam bardzo dawno temu, może przed pięciuset lub sześciuset laty, z czasem jednak się zatarł i teraz nikt już o nim nie pamiętał poza tym ostatnim depozytariuszem starych szlaków. Brat furtian zaprowadził mężczyznę do kominka w pomieszczeniach gościnnych. Był jedynym gościem. Kolację spożył razem z zakonnikami. Gdy wchodził do refektarza, opat, zgodnie z dawnym obyczajem, chcąc uhonorować gościa, polał mu palce wodą i podał biały ręcznik. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Nazajutrz, zaraz po laudesach, w których uczestniczył, łącząc swój głos ze śpiewem zakonników, brat furtian zapytał, czy – zanim wyruszy w dalszą drogę – nie chciałby się spotkać z najczcigodniejszym ojcem przełożonym, a pytanie zabrzmiało mocniej niż zwykła sugestia. Mężczyzna zawahał się przez chwilę. Rozmawiać, zwierzać się, tłumaczyć, przerwać tę okropną samotność, wyznać wreszcie prawdę, wypowiedzieć ją z otwartym sercem... Mimo serdecznego przyjęcia, nie była to jeszcze ani ta chwila, ani to miejsce, ani ten rozmówca. Później. W innym miejscu. Musi odbyć daleką podróż. Poza tym nie sięgnął jeszcze dna rozpaczy. Podziękował furtianowi, który pożegnał go, zaciekawiony, składając dłonie przy ustach i lekko pochylając głowę.
Przygotowano dla niego nowy plecak, ten właśnie, który teraz miał ze sobą, śpiwór, spory bochenek świeżo upieczonego chleba, czekoladę, książeczkę do nabożeństwa (mimo wszystko wywołała jego uśmiech) i kopertę, oznaczoną krzyżem, z podpisem opata i odręcznym zapewnieniem o jego modlitwach, która zawierała dziesięć banknotów stufrankowych. Gdy zakręt drogi miał mu już ostatecznie przesłonić widok klasztoru, mężczyzna przystanął na chwilę. Miał łzy w oczach. Po chwili, opanowując wzruszenie i upewniwszy się, że nikt go nie obserwuje ani że nie nadjeżdża drogą żaden pojazd, pobłogosławił klasztor, trzykrotnie kreśląc ręką w powietrzu znak krzyża. Od tamtego czasu minęło kilka miesięcy...
Za katedrą, przy ulicy Touat, mężczyzna znalazł wreszcie mały bar o biednej prezencji i dumnej nazwie „Wieża Anglików”, do której faktycznie przylegał tylną ścianą. Kobieta w szarej sukni i o nieokreślonym wieku bez słowa wzięła jego dziesięciofrankówkę i przyniosła talerz rosołu z mięsem i kwaterkę wina.
Trzech starszych jegomościów, grających w belotkę przy sąsiednim stole, ledwo podniosło wzrok znad kart. W barze nie było innych klientów, a ciszę przerywały tylko krótkie uwagi rzucane przez graczy w miejscowym dialekcie oraz tykanie dużego zegara, który wraz z wiejskim kredensem, poczerniałymi od sadzy belkami stropowymi i upstrzoną przez muchy reprodukcją Pańskiego Milleta stanowił jedyną ozdobę tego lokalu. Położone w centrum starego Rodez, dawnego lenna miejscowych biskupów, wśród których, przed wiekami, był kardynał Jan Carrier, późniejszy papież – miejsce to wydawało się tkwić poza czasem, jakby pogrążone w pośmiertnej ciszy. Mężczyzna wreszcie poczuł się swobodnie. Spojrzał na zegar i zorientował się, że ma jeszcze dobrą godzinę, zanim będzie musiał stanąć w kruchcie katedry, wyciągając proszalną dłoń do wiernych, którzy jeszcze nie zapomnieli, że tej nocy świętuje się narodziny Chrystusa w Betlejem.
Zaczął jeść. Przeżuwał powoli, maczając obficie chleb w rosole, myślami był daleko. Betlejem... Betlejem, jego najstarszy druh. Od jak dawna, ileż to już lat go nie widział? W ostatnim umówionym miejscu, w Aleth, nie doczekał się go. Rok później, w Maguelone, czy może to było dwa lata później, zjawił się tylko posłaniec: Betlejem nie przybędzie. Nie może chodzić. Nie ma z czego żyć. Od tamtej pory – cisza. Żadnej wiadomości. Mężczyzna pomyślał, że w ich samotności i nędzy ani on, ani żaden z jego błąkających się druhów nie ma już dziś do dyspozycji tych spontanicznych posłańców, którzy niegdyś zapewniali jego poprzednikom choćby symboliczne poczucie więzi. Zapewne Jakub z Betlejem od dawna nie żył i już dane mu było poznać, jak w świetle wiecznej sprawiedliwości został osądzony ich upór.
A tymczasem obraz jego szlachetnej twarzy okolonej krzaczastą brodą powoli zacierał się w pamięci; mężczyzna usiłował wydobyć ją z otchłani zapomnienia, ale zdołał ocalić tylko blask tego ostatniego spojrzenia, z którego biła cała ufność, jaką Betlejem w nim pokładał. Mężczyzna ze wzruszenia przestał jeść, potem zaczął machinalnie liczyć na palcach.
Tyberiada i Hebron opuścili go na zawsze. Pierwszemu zamknął oczy w pewien zimowy, śnieżny wieczór w Glandeves, obecnie Entrevaux, gdzie wśród ledwo widocznych ruin katedry Notre-Dame-de-la-Sedz miał to gorzkie szczęście odmówić nad jego ciałem modlitwy za zmarłych. Drugi jego towarzysz, podczas powrotu z Aleth, w pobliżu Carcassonne, oświadczył nagle: „Wybaczcie mi. Już nie mogę. Pozwólcie mi powrócić między żywych”. I Łukasz z Hebronu poszedł w stronę miasta, nie oglądając się za siebie. Nikt go nie zastąpił. Z upływem czasu łańcuch się kruszył, zostało już tylko ostatnie ogniwo. Cezarea żył pośród swych owiec na płaskowyżu Riez, w Górnej Prowansji. Od niego także od dawna nie miał żadnych wieści. Mężczyzna pomyślał, że Riez i Senez, położone blisko siebie, nie wymagałyby zbyt wielkiego nadłożenia drogi wobec tej długiej, ostatecznej podróży, którą postanowił odbyć. W Senez odnalazłby Gibeleta. Piotr z Gibelet, najwierniejszy i najmłodszy. Co do Iony Szkota, któż wie, czy ktokolwiek nosi jeszcze to imię na tej dalekiej, smaganej przez wiatry wyspie? Poza tymi ludźmi, żywymi czy martwymi, nie było już nikogo na tym świecie, kto wiedziałby, kim jest ten mężczyzna z plecakiem i co uosabia na tej ziemi...
Minęła godzina. Mężczyzna starannie wytarł talerz resztką chleba, który łamał w palcach, zastanawiając się, ile czeka go jeszcze dni marszu, zanim dotrze do celu swej podróży. Licząc po dwadzieścia kilometrów dziennie, może sześćdziesiąt, może osiemdziesiąt dni. Nawet nie przyszło mu na myśl, żeby podróżować koleją czy samolotem, zresztą i tak nie stać go było na bilet, nie szukał też szczęścia na poboczach głównych dróg, podnosząc w górę kciuk, jak, widywał nieraz, robili to inni. Po co przyśpieszać bieg spraw? Wybierając wedle swego upodobania szlaki oddalone od głównych dróg, wędrował zawsze w rytmie własnego istnienia, które było niczym innym, jak anachronicznym przedłużeniem tylu wcześniejszych wędrówek.
Odległość nie przerażała go. Poza tym nie widział siebie w roli zwykłego pasażera. To nie odpowiadało jego stanowi, który sytuował go poza społeczeństwem. Nie było w nim jednak cienia pychy, przeciwnie, to właśnie pokora i poczucie własnej znikomości nakazywały mu unikać, w miarę możliwości, kontaktów ze światem. Kobieta w szarej sukni zabrała talerz i...
GILGUSZ