Griffin William Edmund Butterworth - Gliniarze.rtf

(1043 KB) Pobierz

W.E.B. Griffin

 

 

 

Gliniarze

 

Odznaka Honoru II

Men In Blue

Przełożyła Ewa Wojtczak


Dla emerytowanego sierżanta Zebulona V. Caseya

z Wydziału Spraw Wewnętrznych

Departamentu Policji Miasta Filadelfia.

On wie, za co.


Jeden

 

„Myślę, że jestem — pomyślała długowłosa, długonoga blondynka, rozdarta między uczuciami podniecenia i niepokoju — o krok od swojego pierwszego romansu z żonatym mężczyzną”.

Nazywała się Louise Dutton. Zasznurowała wargi w zadumie i nieświadomie przekrzywiła głowę na bok, gdy rozważała tę nieprawdopodobną możliwość.

Siedziała za kierownicą sześcioletniego żółtego kabrioletu marki Cadillac, model z 1967. Z opuszczonym dachem jechała na północ — dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę szybciej niż dozwolone siedemdziesiąt — środkowym pasem Roosevelt Boulevard, który przebiega przez centrum północno–wschodniej Filadelfii, od Broad Street do Bucks County.

Louise Dutton miała dwadzieścia pięć lat, ważyła pięćdziesiąt dwa kilogramy, a jej blond włosy miały naturalny kolor, stanowiąc genetyczny dar od ojca. Trzy lata temu ukończyła studia (licencjat z angielskiego) na Uniwersytecie Chicagowskim. Przepracowała rok jako reporter „od wszystkiego” w gazecie „Clarion”, wydawanej w mieście Cedar Rapids, stan Iowa, sześć miesięcy zajmowała się zbieraniem informacji dla dziennikarzy KLOS–TV (Kanał 10) w Los Angeles, stan Kalifornia, a później przez jedenaście miesięcy pojawiała się na wizji, przedstawiając informacje z terenu w WNOG–TV (Kanał 7), w Nowym Orleanie, stan Luizjana. Od pięciu tygodni mieszkała w Filadelfii, współprowadząc program Wiadomości Dziewiątki w WCBL–TV (Kanał 9), czyli trzydziestominutowe lokalne informacje, nadawane dwukrotnie — o 18.00 przed ogólnokrajowym dziennikiem oraz o 23.00.

Teraz, podczas jazdy, przyszedł jej do głowy zwariowany scenariusz.

Mogłaby zostać zatrzymana za przekroczenie szybkości. Najlepiej przez jednego z tych nadętych policjantów z drogówki. Podszedłby butnie do jej auta; taki facet w krótkiej, lśniącej skórzanej kurtce, pod którą widać kaburę, broń i naboje.

— Gdzieś się pali, kochana? — spytałby pan Macho, wymachując pistoletem i odznaką.

— Tak naprawdę — odparłaby powoli, patrząc mu prosto w oczy i trzepocząc długimi rzęsami — jadę na spotkanie z kapitanem Moffittem.

Kapitan Richard C. „Dutch” Moffitt był dowódcą filadelfijskiej policji drogowej.

Oczywiście mundurowy, który by ją zatrzymał za przekroczenie prędkości, albo by jej uwierzył i potraktował z odpowiednim szacunkiem, albo by jej nie uwierzył i wypytał, gdzie ma się spotkać z kapitanem, a po jej odpowiedzi może pojechałby za nią w celu sprawdzenia, czy dziewczyna mówi prawdę. Tak, tak byłoby jeszcze zabawniej! Być może „Dutch” Moffitt poczułby się zakłopotany faktem, że jeden z jego ludzi dowiedział o potajemnym spotkaniu szefa z blondynką w restauracji.

„E — stwierdziła w myślach — chyba jednak nie”.

Moffittowi zapewne by się coś takiego spodobało. Policjant mrugnąłby do kapitana, zwanego Dużym Dutchem, a ten skromnie wzruszyłby ramionami. Szef drogówki na pewno uważał, że młode blondynki powinny się za nim wprost uganiać.

„Rany, tracę rozum — rozmyślała dalej. — Czy to samo przydarzyło się mojej matce? Pewnego dnia pojawił się mój ojciec, a ona oszalała na jego punkcie? Czy dlatego jadę tam, dokąd jadę? I w tych okolicznościach? Ponieważ »Dutch« Moffitt przypomina mi ojca? Czy to prawda, że wszystkie małe dziewczynki skrywają w sobie wstydliwe, sekretne pragnienie pójścia do łóżka z własnym ojcem? Czy tym jest dla mnie »Dutch« Moffitt — in loco parentis?’.

Przed sobą po lewej Louise zauważyła miejsce ich randki. A może po prostu miejsce zwyczajnego spotkania…?

Restauracja Waikiki Diner, sądząc z zewnętrznego wystroju, nie była filadelfijskim odpowiednikiem nowoorleańskiego lokalu U Arnauda czy choćby U Brennana; bardziej kojarzyła się ze Złotym Kociołkiem w miejscowości Cedar Rapids.

Louise poszukała skrętu i zawróciła, wciskając pedał gazu aż do podłogi, gdyż pragnęła zdążyć przed nadjeżdżającą z przeciwka dużą grupą samochodów, po czym szybko wjechała w Roosevelt Boulevard. Zbyt szybko! Skrzywiła się, gdy poczuła, że podwozie cadillaca szoruje po krawężniku.

Cadillac był prezentem dla niej za ukończenie college’u. A może raczej jednym z prezentów. Ojciec wręczył jej czek i powiedział, że ma sobie wybrać samochód.

— Najbardziej podoba mi się twój — wypaliła bez zastanowienia. — Jeśli mogę.

Zdezorientowany przyglądał się córce przez chwilę, po czym zrozumiał.

— Ach, żółty kabriolet? Ma już trzy lata. Właśnie miałem się go pozbyć.

— Mogę więc go wziąć? — spytała. — Jest prawie nieużywany.

Zanim odpowiedział, popatrzył na nią z uwagą. Jak sądziła, usiłował pojąć jej pobudki.

— Oczywiście — odparł w końcu. — Każę go komuś podstawić.

Pochyliła się i cmoknęła go.

— Dzięki, tatku. A on ją uściskał.

Ojciec Louise Dutton nigdy nie ożenił się z jej matką. Louise była zatem dzieckiem z nieprawego łoża, inaczej mówiąc — bękartem. Jednak rzeczywistość wcale nie była — i nie jest — tak zła, jak uważałaby większość ludzi, wysłuchawszy tej historii.

Louise postawiono przed faktami, kiedy była małą dziewczynką. Otrzymała rzeczowe wyjaśnienie, iż istniały powody, dla których jej ojciec i matka nie mogli się pobrać, dla których nie mógł mieszkać z nimi ani widywać swojej córeczki tak często, jak by chciał. Tak przedstawiały się sprawy i najprawdopodobniej nic się w tej kwestii nie zmieni. Louise nie czuła nienawiści do żony ojca ani do swoich przyrodnich braci i sióstr.

Nie była zresztą dla swego ojca jakimś wstydliwym sekretem i mężczyzna bynajmniej nie żałował, że córka pojawiła się na świecie. Im była starsza, tym lepiej go rozumiała. On spędzał święta Bożego Narodzenia ze swoją rodziną, a ona z matką i jej mężem. Do obu mężczyzn mówiła „tato”. Z tego, co wiedziała, nigdy się nie spotkali, a Louise również nigdy nie widziała rodziny swego ojca, nawet z daleka.

Jej ojciec, odkąd ukończyła dziewięć czy dziesięć lat, co roku znajdował przed lub po Bożym Narodzeniu kilka dni, by spędzić je z nią, posyłał też po nią parę razy w roku i wtedy wyjeżdżała z nim na parę dni albo tydzień. W towarzystwie zawsze przedstawiał ją jako swoją córkę.

Gdy była uczennicą pierwszej klasy college’u, zabrał ją w dziesięciodniowy rejs z Baja, w Kalifornii. Poleciała do Los Angeles i spędziła noc w jego domu na plaży w Malibu, a potem pojechała żółtym kabrioletem do Baja. Cudowne dziesięć dni! Tak, tak, ojciec dobrze wiedział, dlaczego Louise chciała mieć jego kabriolet.

Przez jakiś czas zastanawiała się, co żona ojca i przyrodnie rodzeństwo myślą o niej i w końcu sobie uświadomiła, że są dokładnie w takim samym położeniu, co ona. Stanford Fortner Wells III, przewodniczący rady nadzorczej Wells Newspapers, Inc., postępował po prostu tak, jak mu się, cholera, podobało. Wszyscy oni mieli zatem szczęście, że jednocześnie był człowiekiem niemal zawsze uprzejmym, troskliwym i honorowym.

Och, może było mu łatwiej, skoro odziedziczył duże pieniądze… Może wcale nie byłby taki dobry, troskliwy czy honorowy, gdyby dla zarobku sprzedawał ubezpieczenia na życie albo był dilerem samochodowym. Może, lecz los wybrał inaczej. Stanford Fortner Wells III dostał w spadku po ojcu siedemnaście gazet i trzy stacje radiowe, po czym rozbudował to imperium do trzydziestu jeden gazet, czterech stacji telewizyjnych i czterech (wielkich) radiowych.

Jedyny niemoralny czyn, jaki Louise mogła mu przypisać, to był pozamałżeński romans. Innymi słowy, jako człowiek żonaty zrobił dziecko kobiecie, która nie była jego żoną. Spłodził Louise na niedozwolonym poletku. Jednak mimo to zachował się przyzwoicie. Nie opuścił żony i dzieci dla młodszej kobiety, nie porzucił też jej, swojej córki. A przecież mógł bez najmniejszego trudu „odpowiednio zabezpieczyć ją finansowo” i nigdy jej się nie pokazać na oczy.

Louise kochała i podziwiała swego ojca, a jeżeli ludzie tego nie pojmowali, miała ich gdzieś!

Znalazła miejsce do zaparkowania dla żółtego kabrioletu, wysiadła i ruszyła do Waikiki Diner. Na parkingu nie dostrzegła żadnych aut, które wyglądałyby na nieoznakowane wozy policyjne, co oznaczało, że „Dutch” Moffitt albo przyjechał własnym samochodem, albo jeszcze nie dotarł na miejsce.

Pchnęła drzwi do lokalu i weszła do środka. Wnętrze było większe, niż wyglądało z zewnątrz i miało kształt litery „L”. W krótszej odnodze, którą Louise widziała z ulicy, znajdował się kontuar ze stołkami o wyściełanych siedzeniach, a pod ścianą rząd ław z kanapami. Obok drzwi mieszczących się w narożniku litery „L” stała szklana lada z kasą oraz bar. Dłuższa odnoga litery „L” była szersza i mieściła jadalnię. Louise naliczyła około czterdziestu stolików; pod ścianą także tu stały ławy z kanapami.

Moffitta nigdzie nie było.

Louise zjadliwie powiedziała sobie w myślach: „A zatem pan kapitan Richard C. »Dutch« Moffitt, dowódca drogówki filadelfijskiego departamentu policji, jeszcze nie znalazł czasu, aby zaszczycić swoją obecnością Waikiki Diner”.

— Pomóc ci, dziewczyno? — spytała kelnerka. Była drobna, miała pod sześćdziesiątkę, pomarańczoworude włosy i zbyt mocny makijaż.

— Przypuszczalnie mam się tutaj z kimś spotkać — odparła Louise.

— Czyli stolik — mruknęła kelnerka i zaprowadziła ją do jadalni. Louise zauważyła jednak, że jedna z ław przy ścianie, w miejscu, z którego widać było drzwi obok kasy, jest pusta, więc bez słowa wsunęła się na siedzenie przy niej. Kelnerka uszła jeszcze z dziesięć metrów, zanim zorientowała się, że dziewczyna już za nią nie idzie.

Obróciła się wreszcie i — oczywiście urażona — podeszła i położyła przed Louise ogromne menu.

— Jakiś koktajl albo coś na czas czekania? — spytała.

— Poproszę kawę — powiedziała Louise. — Czarną. Nie chciała, by alkohol jeszcze bardziej zaburzył jej procesy myślowe.

Rozejrzała się po jadalni i uznała, że jest to prawdopodobnie najbrzydszy lokal, w jakim kiedykolwiek była. Pod sufitem wyłożonym plastikowymi replikami drewnianych belek sufitowych wisiały fałszywe lampy udające te od Tiffany’ego, z lamp z kolei zwisały ogromne, obracające się wentylatory. Stojące przy ławach kanapy obito fioletowym winylem, tłoczonym w diamentowy wzorek. Ściana po przeciwnej stronie pomieszczenia stanowiła absolutnie koszmarny fresk, przedstawiający dziewczęta w powłóczystych sukienkach i chłopców w strojach, które wyglądały jak pieluchy. Wszyscy tańczyli wokół czegoś, co najpewniej miało być Partenonem.

Kawę Louise otrzymała w grubym, porcelanowym kubku, ozdobionym parą pochyłych palm i napisem: „Waikiki Diner, Roosevelt Blvd, Filad, Pens”.

Kapitan Richard C. „Dutch” Moffitt wszedł, akurat gdy odsuwała kubek — zaskoczona, wręcz zaszokowana gorącem płynu — od swoich poparzonych warg.

Policjant nie zdążył jeszcze przejść drzwi obok kasjerki, a już podskoczył do niego mały, drobny mężczyzna z dużymi wąsami, noszący obcisły garnitur w szerokie pasy. Osobnik ów podszedł do kapitana i wyciągnął rękę, uśmiechając się szeroko, jakby popisywał się licznymi złotymi zębami.

Dutch odpowiedział mu uśmiechem, prezentując komplet zębów dużych, równych i białych. Wówczas dostrzegł Louise i jego uśmiech jeszcze bardziej się rozszerzył, brwi zaś uniosły. Ruszył do stolika.

— Cześć — zagaił, wsuwając się na krzesło naprzeciwko niej.

— Cześć! — odparła.

— To nasz gospodarz — dodał Dutch, kiwnąwszy głową na wąsacza. — Teddy Galanapoulos.

— Proszę się czuć jak u siebie. Wszyscy przyjaciele kapitana Moffitta…

— Witam — przerwała mu Louise. Mężczyzna mówił z lekkim greckim akcentem. Tak, teraz wyjaśniły się tańczące wokół Partenonu dziewczęta w sukniach i chłopcy w pieluchach.

— Pięknie wyglądasz — ciągnął kapitan.

— Dziękuję — odrzekła Louise. Zawstydziła się, poczuła bowiem, że się rumieni. Wstała. — Wybaczycie mi na chwilkę?

Kiedy wróciła z damskiej toalety, gdzie wściekła na siebie poprawiała włosy i szminkę na ustach, zauważyła, że kapitan zmienił miejsce. Teraz siedział na kanapce z fioletowego winylu. Jego lewa ręka, ogromna ręka, otaczała pękatą szklanicę z whisky. Dutch miał szeroką, złotą obrączkę na środkowym palcu prawej ręki.

Na jej widok zaczął wstawać.

Pierwszy raz widziała go w cywilu. Nosił niebieską marynarkę, pod nią żółtą koszulkę z dzianiny. Koszulka ściśle opinała jego szeroką pierś. Louise nie umknęło również, że w ramionach marynarki nie było pustego miejsca.

— Nie przesiadaj się — poprosiła. — Najwyraźniej tu bardziej ci się podoba.

— Jestem policjantem — odparł. — Policjanci nie lubią siadać tyłem do drzwi.

— Naprawdę? — spytała, niepewna, czy Dutch mówi poważnie, czy też sobie z niej żartuje.

— Naprawdę — potwierdził, po czym dorzucił: — Nie wiedziałem, co pijasz.

— Niesamowite — mruknęła. — Jak to możliwe? Po raz pierwszy spotkała go dwa dni wcześniej.

Ich miejscowy oficjel, burmistrz Jerry Carlucci, który nigdy nie przepuścił okazji pokazania swojej twarzy w gazetach lub w telewizji, właśnie ponownie otwierał naprawiony odcinek autostrady Schuylkill Expressway. Była to prawdziwa uroczystość z rytuałem przecięcia wstęgi. Louise, nie mając akurat nic lepszego do roboty, pojechała wraz ze zwykłą ekipą, składającą się z operatora filmowego i producenta w jednym oraz reportera.

Początkowo zamierzała sama wystąpić przed kamerą. Jednak kiedy dotarła na miejsce i zobaczyła, co się dzieje — a było tam wiele hałasu o nic — uznała, że nie będzie udawać wielkiej reporterki. Nie odjechała wszakże, postanowiła pokręcić się w pobliżu, na wypadek gdyby burmistrzowi znów coś się wypsnęło. Panu Carlucciemu często się to bowiem zdarzało (podczas ostatniego tego typu incydentu nazwał jednego z miejskich radnych „niedouczonym czarnuchem”), a Louise stale szukała ciekawych historii.

Kazała operatorowi rejestrować poczynania burmistrza od momentu jego przybycia aż do odjazdu.

Carlucci miał zwyczaj przemieszczać się po mieście w dobrym stylu, w czarnej limuzynie cadillac, przed którą jechały dwa nieoznakowane wozy policyjne z ochroniarzami w cywilu.

Trzeci samochód zatrzymał się dokładnie obok Louise. Drzwiczki od strony kierowcy otworzyły się i z auta wyskoczył kapitan Richard C. „Dutch” Moffitt. Był wielkim facetem i miał na sobie mundur. A przedstawiciele drogówki nosili zupełnie inne mundury niż reszta filadelfijskiej policji.

Tutejsza policja drogowa powstała wiele lat temu jako wydział kontrolujący ruch drogowy, którego funkcjonariusze jeździli pierwotnie na motocyklach. Z tego też względu (z wyjątkiem najbardziej oficjalnych okazji) zakładali stroje motocyklistów — skórzane kurtki i spodnie oraz sztylpy z czarnej skóry — nawet gdy przesiedli się już do zwyczajnych wozów patrolowych i stali się odrębną, elitarną jednostką policji, którą wysyłano we wszystkie najbardziej kryminogenne punkty miasta.

W pokoju redakcji informacyjnej Kanału 9 przedstawicieli filadelfijskiej drogówki nazywano „komandosami Carlucciego” — z lekkim przekąsem, choć, co od razu zauważyła Louise, nie bez pewnej dozy szacunku.

Wówczas, gdy kapitan Richard C. Moffitt wysiadł z auta, Louise Dutton odkryła, że stoi tak blisko niego, iż czuje zapach skóry jego kurtki oraz żutego przez mężczyznę odświeżającego Sen — Sen. Jej oczy znajdowały się na wysokości jego odznaki, nad którą widniała przypięta błękitna wstążka w złote paski i pół tuzina gwiazdek. Jak słusznie przypuszczała dziewczyna, każda z tych gwiazdek oznaczała jakąś pochwałę i sugerowała wielokrotne nagrody za odwagę i dokonania.

Kapitan mrugnął do Louise, a potem — kładąc rękę na drzwiczkach samochodu — wspiął się na palce, aby zerknąć na limuzynę burmistrza Carlucciego. Louise dostrzegła, że nosił obrączkę, po czym odwróciła się, chcąc sprawdzić, na co Moffitt patrzy. W tłumie dwóch funkcjonariuszy w cywilu torowało drogę burmistrzowi, który zmierzał do zdobionych flagą słupków, połączonych wstęgą.

Wtedy kapitan ponownie spojrzał na Louise.

— Widziałem panią w telewizji — zagaił. — Jestem Dutch Moffitt.

Podała mu rękę i również się przedstawiła.

— Na żywo wygląda pani znacznie lepiej, Louise Dutton — stwierdził.

— Mogę zadać panu pytanie, kapitanie Moffitt? — Natychmiast wykorzystała okazję.

— Jasne.

— Niektóre znane mi osoby określają policję drogową mianem „komandosów Carlucciego”. Jak pan reaguje na to określenie?

— Mam je w dupie — odparował momentalnie i jednoznacznie.

— Mogę pana zacytować? — spytała szybko.

— Jasne, chociaż nie sądzę, by pozwolono powiedzieć to pani na wizji — odrzekł, szczerząc do niej zęby.

— Arogancki z pana drań!

— Och, z wielką chęcią spotkam się z panią gdzieś w mieście i wyjaśnię, czym dokładnie zajmuje się filadelfijska policja drogowa — oświadczył z całą powagą. — I dlaczego samą swoją obecnością drażnimy wszystkich chuliganów i różnych innych gnojków.

Posłała mu spojrzenie, które miało być maksymalnie pogardliwe.

— Dorzucę do zaproszenia także kilka drinków i kolację — naciskał.

— Może pan do mnie zadzwoni? — odcięła się z olśniewającym uśmiechem. — Oczywiście na domowy. Wolałabym, aby po telewizji nie zaczęła krążyć plotka, że umawiam się na kolację i drinka z jakimś komandosem Carlucciego. Szczególnie z żonatym komandosem… A zatem… Miło się z panem gawędziło, kapitanie…

Nie otrzymała odpowiedzi, której oczekiwała.

— Naprawdę jest pani nadętą, zgryźliwą babą, co? — mruknął wesoło.

Odeszła wściekła. Zdecydowała wprawdzie, że Moffitt jest wystarczająco arogancki, by — mimo jej jednoznacznego sarkazmu — do niej zatelefonować, pomyślała jednak, z nadzieją, która szybko okazała się naiwna i dziecinna, że kapitan nie jest w stanie się do niej dodzwonić. Ze względu na rozmaitych świrów i maniaków, w studiach telewizyjnych panowała pewna niepisana zasada dotycząca telefonów. Nie można było zatem ot, tak sobie, po prostu zadzwonić do Kanału 9 i poprosić o połączenie z panną Dutton. Ale kapitana policji mogliby jednak z nią połączyć i… I co wtedy?

Dlatego też kiedy Louise wróciła do telewizji, od razu udała się do głównej telefonistki i oświadczyła, że z pewnych względów nie chce nigdy rozmawiać z kapitanem policji nazwiskiem Moffitt. Więc gdyby dzwonił, telefonistka miała mu powiedzieć, że Louise nie ma.

Wierzyła, że arogancki drań prędzej czy później zrozumie, iż ona nie ma ochoty na żadne kontakty z nim.

Na pewno przecież nie mógł zadzwonić do niej do domu. W studiu nie podadzą mu adresu, a jej numer telefonu był zastrzeżony.

Tyle że… Dzisiaj, mniej więcej przed trzema godzinami, telefon w jej mieszkaniu zadzwonił, akurat gdy Louise wchodziła pod prysznic.

Wiedziała, że to nie ojciec, gdyż zadzwonił już o dziesiątej, budząc ją i pytając, co słychać. A wszyscy inni mogli poczekać. Gdyby ktoś zrzucił na jej kraj bombę atomową, Louise na pewno wiedziałaby o tym wcześniej.

Telefon nie przestawał jednak dzwonić, więc dziewczyna — rozdarta między straszliwym rozdrażnieniem i rosnącym zainteresowaniem, które pojawiało się zawsze, gdy na horyzoncie migotała jakaś ciekawa historia — ociekając wodą, podeszła do aparatu stojącego obok łóżka.

— Halo?

— Wszystko u ciebie w porządku?

Głos kapitana „Dutcha” Moffitta pobrzmiewał prawdziwą troską, jednak zanim Louise uprzytomniła sobie ten fakt, zdążyła odburknąć mężczyźnie:

— Dlaczego nie miałoby być?

— Och, niektórych ludzi w twojej dzielnicy ktoś napada, rabuje albo coś gorszego — wyjaśnił.

— Skąd masz mój numer? — warknęła, po czym, nie czekając na odpowiedź, dorzuciła: — Skąd wiedziałeś, że jestem w domu?

— Wysłałem radiowóz na twoją ulicę — odparł. — Powiedziano mi, że żółty kabriolet stoi w garażu.

Uniosła oczy i dostrzegła odbicie swego nagiego ciała w lustrze na drzwiach szafy. Zastanowiła się, co by kapitan Dutch Moffitt o niej pomyślał, gdyby ją teraz zobaczył.

Potrząsnęła głową i poczuła, że się rumieni.

— Czego chcesz? — spytała.

— Chcę się z tobą spotkać — odrzekł.

— To absurd — prychnęła.

— Tak, wiem — przyznał. — Mogę się wyrwać po szesnastej. Jest taka knajpka przy Roosevelt Boulevard, obok skrzyżowania z Harbison. Nazywa się Waikiki. Spotkajmy się tam kwadrans po czwartej.

— Niemożliwe — bąknęła.

— Z jakiego powodu?

— Muszę pracować — jęknęła.

— Nie, nie musisz. Nie okłamuj mnie, Louise.

— Cholera, Dutch!

— Szesnasta piętnaście — podsumował i odłożył słuchawkę. Dziewczyna znów obejrzała w lustrze swoje nagie ciało i wiedziała, że nieco po czwartej zjawi się w Waikiki Diner.

I teraz była w tym lokalu i patrzyła w oczy tego żonatego faceta, nagle uświadamiając sobie, że ostatnią rzeczą na świecie, jakiej pragnie, jest romans czy też inny bliski kontakt z nim.

„Co ja sobie, do diabła, myślałam? Chyba mi kompletnie odbiło, że tu przyjechałam!”.

— Jestem policjantem — wytłumaczył się. — Zdobycie twojego adresu i numeru telefonu to dla mnie pestka.

— Chyba wezmę szkocką z wodą sodową — mruknęła Louise. — Czarny Johnnie Walker.

Pchnął swoją szklankę w jej stronę.

— Zamówię następne drinki — powiedział.

Było to z lekka nieprzyzwoite i prawdopodobnie niehigieniczne, mimo to wzięła szklankę i upiła łyk. Tymczasem Dutch dał znak w stronę baru i zamówił dwa razy whisky.

„Dlaczego to zrobiłam, do cholery? — zastanowiła się i szybko znalazła odpowiedź: — Ponieważ nie wiem, jak się zachować, żeby nie zrobić z siebie jeszcze większej idiotki niż dotąd. Jak ja się z tego wypłaczę?”.

Wąsaty grecki właściciel osobiście ich obsłużył.

— Najwyraźniej mamy przynajmniej jedną wspólną rzecz — oznajmił „Dutch” Moffitt.

— Niewiarygodne! — odcięła się złośliwie.

— Uspokój się, Louise — poprosił. — Nie zrobię ci krzywdy.

Przypatrzyła mu się z uwagą, wytrzymała przez moment jego spojrzenie, po czym odwróciła wzrok.

— Nie wiem, po co tu przyjechałam — wyznała. — Muszę się jednak przyznać, że popełniłam błąd.

Moffitt otworzył usta, jednak zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, dał się słyszeć męski głos.

— Dzień dobry, kapitanie Moffitt, miło pana widzieć. Przed oczyma Louise pojawił się rękaw garnituru w drobną kratkę.

— Witaj, Angelo — odparł policjant.

Louise, gdy ramię zniknęło jej sprzed oczu, podniosła wzrok. Nad ławą stał mężczyzna o przyjemnej aparycji i oliwkowej karnacji — wnosząc z imienia, Włoch — dokładnie ogolony i pachnący kosztowną wodą kolońską.

— Akurat dziś rano mój ojciec pytał o pana — powiedział.

— A jak się miewa twoja matka, Angelo? — odpowiedział pytaniem Moffitt.

— Bardzo dobrze, dzięki.

— Złóż jej ode mnie wyrazy uszanowania — dodał kapitan.

Angelo uśmiechnął się do Louise, po czym spojrzał na Moffitta.

— Przedstawi mnie pan tej uroczej pani?

— Miło cię było zobaczyć, Angelo — odparował Moffitt.

Angelo spłonił się i odszedł.

— Co to było? — nie wytrzymała Louise. — Po prostu kiepskie maniery? Czy też może raczej…

— Nazywa się Angelo Turpino — wszedł jej w słowo kapitan. — Nie chciałabyś go znać.

— Niby czemu?

— Bo to bandyta — wyjaśnił Moffitt. — Nie, poprawka. To człowiek dobrze ustawiony. Ich standardy są śliskie. Kilka lata temu ten wstrętny, mały gnojek był przecież zupełnie nikim.

— Co to znaczy „człowiek dobrze ustawiony”? Dutch przyjrzał się Louise, ich oczy znów się spotkały.

— Kiedy ktoś rozpoczyna karierę w świecie przestępczości zorganizowanej, jego największym pragnieniem jest właśnie taka funkcja — oświadczył kpiącym tonem Moffitt. — Ustawiony facet jest powszechnie akceptowany, cieszy się wszelkimi prawami i przywilejami niekwestionowanego mistrza w wybranym przez siebie fachu. Tak jak student medycyny marzy o zostaniu dobrym lekarzem…

— Twierdzisz, że Angelo jest w mafii?

— Nazywamy ich światek rodziną — wyjaśnił kapitan.

— W jakiś sposób stał się „niekwestionowanym mistrzem”?

— Jakieś sześć tygodni temu Vita Poltaro, ze względu na inicjały czasami nazywanego wiceprezydentem, znaleziono w bagażniku jego własnego samochodu na parkingu w centrum, tuż za hotelem Bellevue–Stratford. Biedny Vito miał z tyłu głowy dwie dziury po kulach kaliber .22, a w ustach, uszach, nozdrzach i innych otworach ciała pięciodolarowe banknoty. To oznacza chciwość. Myślę, że tę zbrodnię popełnił właśnie Angelo. Tydzień po tym, jak ci z przestępczości zorganizowanej znaleźli Vita, słyszeli, że Angelo pojechał do Nowego Jorku i wrócił w glorii chwały.

Louise nie miała najmniejszych wątpliwości, że Dutch mówi jej całą prawdę.

— Czekaj, czekaj, jak mam rozumieć twoje stwierdzenie, że „ci z przestępczości zorganizowanej” znaleźli ciało? — spytała. — Umknął mi chyba sens tej części opowieści.

— W policji powołano wydział do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej, który próbuje mieć na oku takich drani jak Angelo — wyjaśnił.

Znów popatrzyli sobie w oczy. Dziewczyna pierwsza odwróciła wzrok.

— Tak naprawdę wcale nie chcesz rozmawiać o mafii, zgadza się? — spytał.

— Nie — przyznała. — Nie chcę.

— A więc o czym pomówimy?

— Może o twojej żonie? — wyrwało się Louise.

Moffitt opuścił głowę, wzruszył ramionami, potem zerknął na swoją towarzyszkę.

— O cholera! — warknął.

Była to reakcja na coś, co widział, patrząc ponad ramieniem Louise.

Dziewczyna zaczęła się obracać.

— Nie odwracaj się! — polecił niemal bezgłośnie, lecz stanowczo.

Wysunął się zza ławy, wstał i ruszył do drzwi na palcach, cicho niczym kot.

Louise rozpaczliwie pragnęła spojrzeć i znów zaczęła obracać głowę, zrezygnowała jednak. Przecież Dutch wyraźnie jej zabronił. Chwilę później zdołała zobaczyć słabe odbicie kapitana w lustrzanej ścianie za barem. Widziała, jak Moffitt odrzuca dłonią połę marynarki, sięgając — jak się za chwilę okazało — po broń.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin