Trucicielka- O'Brien Judith.doc

(1551 KB) Pobierz
JUDITH 0'BRIEN

JUDITH 0'BRIEN

 

Trucicielka

 

Pogrążona w głębokim śnie Margaret Garnett poczuła

niemiłą woń. Pokręciła nosem, skrzywiła się i otworzyła oczy.

Jej zdrowa, okrągła twarz o regularnych, nieomal pięknych

rysach była sympatyczna pomimo grymasu zaniepokojenia.

Nawet pozbawiona makijażu, Margaret wyglądała jak typowa

Amerykanka. Miała niebieskie oczy, a włosy jasnobrązowe,

proste, ostrzyżone na chłopaka. Sprawiała wrażenie kobiety

przed trzydziestką, jednak przelotnie w jej oczach pojawiał się

jakiś mroczny cień, który nadawał jej wygląd osoby znacznie

starszej.

Margaret usnęła dopiero po dwóch godzinach jazdy starym

autobusem, gdy udało jej się zapomnieć o celu podróży, tak

odległym i opuszczonym, że można tam było dotrzeć tylko

samochodem lub autobusem Rebel Linę. Takiej podróży nie

podejmuje się pod wpływem impulsu. Trzeba ją sobie zaplanować,

ponieważ nawet stary autobus Rebel Linę kursuje

tam tylko raz w tygodniu. Jeżeli dopisuje pogoda.

Margaret była ostatnio tak przygnębiona, że nawet mijani

na ulicach Nowego Jorku przechodnie starali się ją rozweselić,

nie chciała więc ryzykować podróży wynajętym samochodem.

Zbyt łatwo by jej było stchórzyć i zawrócić do Nashville, oddać

kluczyki auta na lotnisku i złapać najbliższy samolot do

Nowego Jorku.

Odór, który ją wyrwał ze snu, stał się mocniejszy, woń soli,

tłuszczu i czegoś niezdefiniowanego. Margaret obejrzała się;

mały papierowy ręcznik, przymocowany do zagłówka, przylepił

się jej do włosów.

Siedzący za nią mężczyzna, w zielonej czapce baseballowej

i luźno przypiętym pasie, zajadał ze smakiem coś z celofanowej

torebki. Za każdym razem, gdy zanurzał w niej zaczerwienione,

lepkie palce, rozlegał się chrzęst. Margaret już wcześniej

zauważyła, że ów pasażer żuł tytoń z okrągłej czerwonej

puszki, wypychającej tylną kieszeń jego dżinsów. Spostrzegła

wtedy, że butelka coli, którą trzymał w dłoni, staje się coraz

pełniejsza. Gdy pojęła, że mężczyzna wypluwa do niej sok

z przeżutego tytoniu, ogarnęło ją obrzydzenie i postanowiła

szukać ukojenia w drzemce.

Mężczyzna posłał jej krzywy uśmieszek i podsunął celofanową

torebkę. Margaret z zakłopotaniem zdała sobie sprawę, że

nachalnie mu się przygląda. Teraz spostrzegła napis na torebce

„Pikantne skwarki Wuja Bo". Pokręciła głową, zdobywając się

na wymuszony uśmiech. Mężczyzna wpakował sobie do ust

garść chrupiących smakołyków i skinął głową w kierunku okna.

- Ładna okolica - wymamrotał.

Margaret wyjrzała przez okno i musiała mu przyznać rację.

Wspinali się krętą drogą wśród szarych skał, na których

pyszniły się barwne kwiaty - dzikie, obfite i nieoczekiwane.

Przez okno po przeciwnej stronie widać było soczystą zieleń

trawy w dolinie, strome czerwone dachy zagród i niewyraźne

zarysy parkanów, rozdzielających posiadłości.

Autobus rzężąc piął się serpentynami, zgrzytały biegi. Posuwali

się naprzód w ślimaczym tempie przez krainę La Mans.

Wcześniej mijali wioski i małe mieściny o nazwach w rodzaju

Muggin's Pass czy Smileyville. Trudno jej było uwierzyć, że

podróżuje przez kraj, w którym dorastała, tak bardzo tutejsze

okolice różniły się od Nowego Jorku, Chicago czy San Francisco.

Tak właśnie wygląda Południe.

- Dokąd pani jedzie? - zapytał mężczyzna w zielonej czapce.

Margaret splotła dłonie na podołku. Starała się mówić

pogodnym tonem. Dotychczas szło jej zupełnie nieźle, gdy

opowiadała o celu swojej podróży studentom Uniwersytetu

Columbia na Manhattanie.

- Jadę na Uniwersytet Magnolia. Jest to mała uczelnia,

usytuowana w samym sercu przepięknych Smoky Mountains

w stanie Tennessee - odparła.

- Coś takiego! - wykrzyknął jegomość. - Ja także! - Kawałeczek

wieprzowej skwarki wyleciał mu z ust. Margaret

starała się zachować kamienną twarz, ale przez głowę przeleciała

jej straszliwa myśl. A jeśli ten facet jest studentem? Albo

wykładowcą literatury angielskiej? A może nawet dziekanem?

- Jest pani studentką? - zapytał.

- Nie. Będę tam wykładała literaturę angielską. Jestem

docentem.

Facet zagwizdał z podziwem. Była to pierwsza pozytywna

reakcja na jej nowe stanowisko, i choć pochodziła od jegomościa

z ustami pełnymi wieprzowych skwarek, podniosła ją na duchu

bardziej niż słowa kolegów z Uniwersytetu Columbia.

Na początku wszyscy myśleli, że Margaret żartuje. Zwłaszcza

studenci, którzy otrzymali lukratywne propozycje pracy na

Yale, Duke czy Penn State. Margaret była prymuską w swojej

grupie, jedyną studentką, której dysertacja doktorska miała się

ukazać w druku. A był to już jej drugi stopień doktora nauk

filozoficznych. Pierwszy otrzymała w dziedzinie historii Stanów

Zjednoczonych. Za tę dysertację również dostała nagrodę.

Praca nosiła tytuł Zrobił to, co do niego należało, a dotyczyła

marszu Shermana przez Georgię w czasie wojny secesyjnej

i napisana była tak, jakby opowiadał o nim sam Sherman.

Jedyną wadą Margaret była opieszałość. O ile potrafiła

maznąć artykuł w kilka dni, a pracę magisterską w kilka tygodni,

w prawdziwym życiu podejmowała decyzje z opóźnieniem.

Podczas gdy inni studenci starali się o stypendia, granty

i stanowiska, Margaret uważała, że nie należy się śpieszyć, skoro

pracę ma podjąć dopiero za rok. Wolała czytać i poznawać

fascynującą historię. Po co zatruwać sobie życie nudnymi

sprawami dzisiejszymi, gdy przeszłość była tak pasjonująca?

A potem, nagle, nastała wiosna i wszyscy znaleźli już sobie

pracę, Margaret zaś nie miała nic poza rozmaitymi studenckimi

pożyczkami do spłacenia oraz czterdziestoma dolarami zaliczki,

którą otrzymała od wydawnictwa uniwersyteckiego, które

miało opublikować jej dysertację.

Rozesłała stos podań o pracę, na które otrzymała uprzejmie

sformułowane odpowiedzi odmowne, zapewniające ją, że doskonale

nadawałaby się do pracy, ale jej podanie nadeszło zbyt

późno. Wszystkie odpowiednie stanowiska były już zajęte.

I Margaret przyjęła jedyną propozycję, którą przysłano jej

z małego Uniwersytetu Magnolia. Znała nazwę tej uczelni,

ponieważ została ona zburzona podczas wojny secesyjnej przez

pułk żołnierzy z Massachusetts. Urodzona w Bostonie Margaret

była szczególnie dumna, że ziomkowie z jej szlachetnego stanu

usiłowali zmieść Uniwersytet Magnolia z powierzchni ziemi.

Niestety, uczelnia została odbudowana.

Nie znaczy to, że Margaret nienawidziła Uniwersytetu Magnolia

jako takiego. Nigdy tam nie była, nie widziała nawet

jego fotografii. Do czasu wysłania tam swojej prośby o pracę

wiedziała jedynie, że taki w ogóle istnieje.

Ale teraz wszystko się zmieniło. Uniwersytet Magnolia stał

się symbolem jej najgorszych przeczuć. Mogła mieć pretensję

wyłącznie do siebie, ponieważ zbyt długo zwlekała z rozesłaniem

podań o pracę. Inteligentna, błyskotliwa Margaret

została zmuszona do przyjęcia stanowiska na podrzędnej uczelni.

Margaret, która gardziła Południem, będzie się dzieliła

swoją ciężko zdobytą wiedzą Jankeski z grupką dzieciaków

z krainy niewolnictwa.

Nie do pojęcia. Zupełnie jakby konfederaci postanowili

pomścić jej doskonałą dysertację o generale Shermanie.

- Pochodzę z tych stron - oświadczył mężczyzna w zielonej

czapce, wyrywając Margaret z zamyślenia.

- Skąd? - zapytała mechanicznie.

Roześmiał się.

- Urodziłem się i wychowałem w Magnolii. Mój tata i dziadek

pracowali w bufecie. Teraz ja tam pracuję - powiedział

z taką dumą, że Margaret musiała się uśmiechnąć.

- Miło mi pana poznać. Nazywam się Margaret Garnett.

- Ja także się cieszę. Nazywam się O.B. Willy Thaw. Ale

wszyscy zwracają się do mnie po prostu Willy.

- Bardzo interesujące imię. A co znaczy O.B.?

Znów się roześmiał.

- Nie wiem. To inicjały imion w naszej rodzinie. Są przekazywane

z pokolenia na pokolenie od tak dawna, że nikt już

nie pamięta, co oznaczają. A mój praprapradziadek zapomniał

spisać te imiona dla potomności. Tak czy siak, zazwyczaj

pomijamy owe O.B.

Zmiął celofanową torebkę i wepchnął do kieszeni w spodniach.

Raptem wstał i dotknął sufitu autobusu, po czym znowu

usiadł. Spostrzegłszy zdumiony wyraz twarzy Margaret, uniósł

szerokie brwi.

- Pewnie zastanawia się pani, co zrobiłem.

Margaret skinęła głową. Zastanawiała się, czy jej rozmówca

ma dobrze w głowie.

- Po prostu odłożyłem na miejsce mego anioła stróża.

Margaret spojrzała w kierunku kierowcy. Czy zdoła, w razie

potrzeby, zwrócić na siebie jego uwagę? Autobus był prawie

pusty, więc jedyną nadzieję stanowił kierowca.

- To taka legenda, proszę pani - ciągnął Willy. - Powiadają,

że w Magnolii jest jak w raju, więc gdy człowiek się tam

znajduje, nie potrzebuje żadnej anielskiej opieki. Ale gdy

opuszcza jej stare kamienne mury, powinien schwytać swego

anioła, bo w prawdziwym świecie może mu się przydać. Więc

odłożyłem na miejsce swego anioła, bo właśnie przejechaliśmy

kamienną bramę Magnolii. - Wzruszył ramionami. - Robię to

od tak dawna, że w ogóle się nad tym nie zastanawiam. Chyba

że jestem w towarzystwie kogoś, kto przybywa tu po raz

pierwszy. Miła historyjka, prawda?

- Urocza - odparła Margaret, zastanawiając się, jakie ją

jeszcze czekają objawy fantazji nowo poznanego rozmówcy.

Może wszyscy mieszkańcy Południa wierzą, że wygrali wojnę

domową, albo że Uniwersytet Magnolia jest najodpowiedniejszym

miejscem do pobierania nauk.

Willy zepchnął czapkę na tył głowy, odsłaniając głębokie,

zaczerwienione wgłębienia na czole w miejscach, gdzie nakrycie

głowy uciskało go zbyt mocno.

- Jesteśmy na miejscu, panno Garnett - oświadczył, gdy

autobus jęknął po raz ostatni, zanim się zatrzymał.

Margaret niecierpliwie wyjrzała przez okno, aby zobaczyć

swoją nową siedzibę. Pozostali pasażerowie opuszczali autobus,

a Willy stał za nią, czekając, aż się ruszy z miejsca. Ale

Margaret siedziała jak sparaliżowana, porażona tym, co dojrzała.

Wyglądało na to, że współczesne miasteczko Magnolia nie

istnieje. Przypomniała sobie małą mieścinę Mayberry, jedyną

miejscowość z Południa, jaką znała, poza koszmarnymi zaściankami

stworzonymi przez Williama Faulknera i Flannery

0'Connor. W głębi duszy żywiła nadzieję, że ujrzy coś w rodzaju

Mayberry, mieścinę z sympatycznym i rozsądnym szeryfem

oraz biuściastą ciotką Beą, wypiekającą smakowite ciasteczka.

Zamiast tego ujrzała sklep, jeden jedyny sklep. Nad wejściem

wisiał ręcznie wypisany szyld. Kilka pierwszych wyrazów

miało czerwony kolor, pozostałe były brązowe. Szyld głosił:

Ksiągarnia Uniwersytecka/Urząd Pocztowy/Supermarket. Dworzec

Autobusowy/Lotnisko Międzynarodowe/Ośrodek Kultury,

dodała w myślach, a gdy zobaczyła dobrze ubranego młodego

człowieka, wychodzącego ze sklepu z batonikiem w dłoni,

postanowiła dopisać jeszcze słowo: Restauracja.

Willy czekał cierpliwie, przestępując z nogi na nogę.

Margaret wstała.

- Rany boskie... proszę mi wybaczyć - wyjąkał Willy.

Margaret spojrzała na niego z góry, współczująco i z rozbawieniem.

Nieszczęśnik. Nie miał pojęcia, częstując ją wieprzowymi

skwarkami, że zwraca się do kobiety mierzącej sto

osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu.

Można by przypuszczać, że gdy dziewczyna osiągnie taki

wzrost w wieku czternastu lat, w końcu przywyknie do tego,

że się na nią gapią. Ale Margaret nigdy nie przywykła. Wciąż

jeszcze hołubiła w sercu marzenie o tym, jak by to było, gdyby

mierzyła sto sześćdziesiąt centymetrów.

Po latach wysłuchiwania ciągłych żartów o koszykarzach

i głupich pytań o pogodę tam, na górze, wciąż nie wiedziała,

jak ma przygotować ludzi na pierwszy wstrząs, spowodowany

jej niebotycznym wzrostem. Może, gdy Willy poczęstował ją

skwarkami z celofanowej torebki, powinna była uśmiechnąć

się słodko i rzec: „Wieprzowe skwarki? Nie, dziękuję. Mam

sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu".

A może, gdy w rozmowie telefonicznej przyjmowała stanowisko

na Uniwersytecie Magnolia, bo nie było czasu na

wymianę pisemnych formalności, powinna była powiedzieć:

„Pomimo że posiadam zbyt wysokie kwalifikacje na stanowisko

docenta jakiegokolwiek przedmiotu w waszej uczelni,

chętnie je przyjmę, ponieważ mam sto osiemdziesiąt dwa

centymetry wzrostu". A gdy ostatni chłopak porzucił ją dla

maleńkiej kelnereczki, powinna była wykazać więcej zrozumienia.

„Oczywiście, kochanie. To najzupełniej zrozumiałe,

że zamieniasz dwuletni związek, oparty na wspólnych

zainteresowaniach, na trzytygodniowy flirt z dziewczyną,

która jest od ciebie nieomal o połowę młodsza. Nie wspominając

już o tym, że mam sto osiemdziesiąt dwa centymetry

wzrostu".

Willy gwizdnął przez zęby, nie spuszczając z niej oka:

- Jest pani naprawdę wysoka - stwierdził i pokręcił głową.

Margaret rozśmieszyła jego niepomierna szczerość. Większość

ludzi na jej widok popadała w zakłopotanie, pochrząkiwała,

wreszcie zmieniała temat rozmowy.

Podała Willy'emu jego bagaż, który spoczywał na siatkowej

półce. Podziękował, a ona zdjęła swoje dwie torby wyładowane

książkami. Resztę rzeczy wysłała pocztą. Zastanawiała się

teraz, czy służby pocztowe, które zgodnie z zapewnieniami

potrafiły odnaleźć namiot w Nepalu, będą w stanie zlokalizować

miejscowość o nazwie Magnolia.

Willy zaoferował, że zaprowadzi Margaret do jej nowego

domu, chaty o nazwie Odpoczynek Rebelianta. Wynajęła to

miejsce na dziesięć miesięcy, za cenę niższą od miesięcznej

opłaty za mieszkanie na terenie Uniwersytetu Columbia.

Autobus ruszył z rzężeniem dokładnie w chwili, gdy Margaret

zeszła z jego schodków. Pomyślała, że kierowca pragnie jak

najszybciej opuścić Magnolię, równie żarliwie jak ona. Jednakże

kierowca nie musiał zwracać uniwersytetowi zaliczki. Był

wolnym człowiekiem.

Ponieważ sierpień dobiegał końca, po kampusie kręciło się

trochę studentów. Z całą pewnością byli to najlepiej ubrani

studenci, jakich Margaret kiedykolwiek widziała. Nie paradowali

w przetarych dżinsach i bandanach, nie widziało się

żadnych przekłutych nosów ani skórzanych kurtek. W Columbii

złachane ubranie należało do dobrego tonu. Tutejsi studenci

wyglądali jak delegaci na kongres modzieży lub młodzi biznesmeni.

Margaret mogła teraz obejrzeć budynki uniwersyteckie,

wzniesione z grubo ciosanego kamienia, obszerne i przysadziste.

Wszystkie miały jednakową ciemnożółtą barwę, ale każdy

charakteryzował się czymś niepowtarzalnym.

- Przepraszam, czy mam przyjemność z doktor Margaret

Garnett? - zapytał szczupły mężczyzna w średnim wieku,

o delikatnych rysach twarzy, widocznych zza grubych okularów

w rogowej oprawce. Miał na sobie niebieski blezer, porządnie

zapiętą koszulę i starannie odprasowane spodnie koloru khaki.

Spoglądając na innych mężczyzn, Margaret stwierdziła, że jest

to ulubiony zestaw na kampusie.

Był sporo niższy od Margaret, która spostrzegła, że facet

nieświadomie przygląda się jej stopom. Była to naturalna

reakcja, do której dawno przywykła. Mężczyźni, którzy widzieli

ją po raz pierwszy, sądzili, że nosi bardzo wysokie obcasy lub

stanęła na jakimś podwyższeniu. Ona jednak miała obuwie na

płaskiej podeszwie.

- Witam. - Wyciągnęła do niego rękę.

- Witamy w Magnolii. Nazywam się Chester Dick. Rozmawialiśmy

przez telefon. Kieruję wydziałem anglistyki. -

Uścisnęli sobie dłonie. Jego dłoń była sucha i mocna. - Mam

nadzieję, że dotarła tu pani bez kłopotu. Okolica słynie z mgły,

która często odcina nas od świata. Dwanaście godzin temu

mieliśmy tu mgłę, którą można by kroić nożem. - Był dumny

z tutejszych wybryków pogody, podobnie jak nowojorczycy

chwalący się wyczynami psychopatów. «v

- Nie miałam żadnych kłopotów, doktorze Dick. - Zarumieniła

się, nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć, spojrzała na

stojącego obok towarzysząca podróży i zapytała: - Zna pan

Willy'ego Thawa...

- Oczywiście - odparł jowialnie jej rozmówca, klepiąc

Willy'ego po plecach. - Jak się udała wyprawa na ryby?

Złapałeś jakiś wielki okaz?

- Nie, doktorze Dick. - Willy wzruszył ramionami i uniósł

swoją torbę, a Margaret po raz pierwszy spostrzegła na

niej mokrą plamę. - Ale schwytałem kilka żab.

- Mniam, mniam. - Skinął z powagą jej nowy szef. - Smakowita

wyżerka.

- Szczególnie z gorącym sosem mamusi. Coś panu powiem,

doktorze, przygotuję dla pana porcyjkę, ale proszę nikomu nie

mówić. Mam tylko ze dwadzieścia udek, a sam pan wie, jak

szybko się rozchodzą.

- Będę ci szczerze wdzięczny - odparł doktor Dick, zachwycony

perspektywą pałaszowania żabich udek. Odebrał

bagaż od Margaret. - Zaprowadzę panią do Odpoczynku Rebelianta.

Brakowało nam ciebie w bufecie, Willy.

Willy pokraśniał z dumy i mrugnął do Margaret.

- Wszystkiego dobrego, psze pani. - I odszedł.

- Ten Willy to facet z charakterkiem - powiedział doktor

Dick. - Mamy tu takich wielu.

- Nie wątpię - odparła z niewzruszonym wyrazem twarzy.

Wkrótce znaleźli się na imponującym dziedzińcu, otoczonym

przez kamienne budynki.

- Budulec pochodzi z pobliskiego kamieniołomu. Przy

budowie kampusu używano wyłącznie miejscowych surowców.

Dlatego nie sposób odgadnąć, który budynek został wzniesiony

w zeszłym tygodniu, a który w zeszłym stuleciu.

Margaret rozglądała się zaskoczona i poirytowana. Musiała

przyznać, że kampus Uniwersytetu Magnolia jest imponujący.

Złościło ją, że zupełnie nieznana uczelnia dysponuje tak wspaniałą

siedzibą. Pośrodku wznosiła się podobna do fortecy

dwupiętrowa budowla, zwieńczona majestatyczną wieżą z zegarem.

Jej dostojny kształt łagodziły bujne krzewy i barwne

rabaty. W powietrzu unosiła się świeża woń kwiatów. Ciepły

wietrzyk igrał w listowiu.

Idealne miejsce dla uniwersytetu o światowej renomie,

przywodzące na myśl Oxford lub Cambridge, a nie mieścinę

zagubioną gdzieś w górach stanu Tennessee. Gdyby na świecie

panowała sprawiedliwość, kampus Magnolii składałby się

z rdzewiejących przyczep samochodowych, wspartych na betonowych

blokach, oraz z baraków z blachy falistej.

Doktor Dick przyglądał się Margaret zmrużonymi oczami.

- Ile lat ma większość budynków? - zapytała z wymuszonym

uśmiechem.

- Większość pochodzi z końca lat sześćdziesiątych osiemnastego

wieku. Uniwersytet, podobnie jak miasto Magnolia,

został zburzony w czasie wojny secesyjnej. - Margaret doskonale

o tym wiedziała, lecz nagle doznała niedorzecznego

poczucia winy. Utkwiła wzrok w przestrzeni. - Zaledwie kilka

budynków pochodzi sprzed wojny. Ma pani szczęście, panno

Garnett. Pani dom jest najstarszy na całym kampusie.

- Odpoczynek Rebelianta? - spytała Margaret szczerze

przejęta.

- Tak. Został wybudowany przez profesora naszego uniwersytetu.

Później ów profesor został jednym z nasłynniejszych

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin