Mankell Henning - 03 - Biała Lwica.rtf

(2001 KB) Pobierz
Pam

HENNING MANKELL

 

 

Biała lwica

 

Przełożyła HALINA THYLWE

Tytuł oryginału: Den vita lejoninnan


Moim przyjaciołom w Mozambiku.


Dopóki różnie będziemy oceniać ludzi w naszym kraju, zależnie od koloru ich skóry, nie opuści nas przypadłość, którą Sokrates nazywa kłamstwem duszy.

Jan Hofmeyr, premier Afryki Południowej, 1946

 

Angurumapo simba, mcheza nani?

(Kto się odważy bawić, kiedy ryczy lew?) przysłowie afrykańskie


Afryka Południowa 1918

Prolog

Późnym popołudniem 21 kwietnia 1918 roku w niczym się niewyróżniającej kawiarni w dzielnicy Kensington w Johannesburgu spotkało się trzech młodych mężczyzn. Najmłodszy, Werner van der Merwe, dopiero co skończył dziewiętnaście lat, najstarszy, Henning Klopper, liczył dwadzieścia dwa lata, a Hans du Pleiss miał za kilka tygodni obchodzić dwudzieste pierwsze urodziny. Właśnie tego popołudnia postanowili omówić szczegóły przyjęcia urodzinowego. Żaden z nich nie przypuszczał, ba, nie miał najbledszego pojęcia, że ich spotkanie w kawiarni na Kensingtonie będzie miało historyczne znaczenie. Temat przyjęcia w ogóle nie został poruszony. Nawet Henning Klopper, który przedstawił propozycję mającą w przyszłości odmienić całe południowoafrykańskie społeczeństwo, nie zdawał sobie sprawy z siły oddziaływania ani z konsekwencji swoich nie do końca przetrawionych myśli.

Tych trzech młodych mężczyzn, mimo odmiennych temperamentów i charakterów, łączyło coś absolutnie rozstrzygającego. Byli Burami. Wszyscy pochodzili z szacownych rodów, które przybyły do Afryki Południowej w latach osiemdziesiątych XVII wieku wraz z jedną z pierwszych dużych fal emigrantów, bezdomnych holenderskich hugenotów. Kiedy nasilające się wpływy angielskie przybrały formę jawnego ucisku, Burowie udali się w długą podróż zaprzężonymi w woły wozami w głąb kraju, na bezkresne równiny Transwalu i Oranii. Dla tych trzech młodych mężczyzn, tak jak dla wszystkich Burów, wolność i niezależność stanowiły warunek podstawowy zachowania ich języka i kultury. Wolność dawała gwarancję, że nie dojdzie do niechcianego stopienia się ze znienawidzoną ludnością pochodzenia angielskiego, nie wspominając o obcowaniu z czarnymi mieszkańcami kraju i mniejszością hinduską, która utrzymywała się głównie z handlu w przybrzeżnych miastach, takich jak Durban, Port Elizabeth i Kapsztad.

Henning Klopper, Werner van der Merwe i Hans du Pleiss byli Burami. Nie mogli tego wyrzucić z pamięci. Ba, szczycili się tym. Z najwcześniejszego dzieciństwa wynieśli wiedzę, że są narodem wybranym. Było to coś tak oczywistego, że rzadko o tym mówili podczas codziennych spotkań w tej małej kawiarence. Stanowiło istotę ich przyjaźni i wzajemnego zaufania, ich myśli i odczuć.

Byli zatrudnieni w biurze Południowoafrykańskiej Spółki Kolejowej i po pracy chodzili do kawiarni. Przeważnie rozprawiali o dziewczętach, o wielkiej wojnie w Europie, która osiągnęła punkt kulminacyjny, i oddawali się marzeniom o przyszłości. Ale tego dnia Henning Klopper siedział zatopiony w myślach. Koledzy patrzyli na niego zdziwieni, przywykli do tego, że jest najbardziej rozmowny w ich gronie.

- Źle się czujesz? - spytał Hans du Pleiss. - Masz malarię? Henning Klopper przecząco pokręcił głową.

Hans du Pleiss wzruszył ramionami i spojrzał na Wernera van der Merwe.

- Henning myśli - powiedział Werner. - Zastanawia się, jak jeszcze w tym roku mógłby podnieść swoją pensję z czterech do sześciu funtów miesięcznie.

Ciągle wracali do tego tematu: jak nakłonić opornych szefów do podwyższenia ich skromnych poborów. Nie wątpili, że w przyszłości obejmą wysokie stanowiska w Południowo-afrykańskiej Spółce Kolejowej. Wszyscy trzej wierzyli w swoje możliwości, byli inteligentni i energiczni. Problem polegał na tym, że w ich mniemaniu trwało to nieznośnie długo.

Henning Klopper sięgnął po filiżankę i wypił łyk kawy. Opuszkami palców sprawdził, czy biały kołnierzyk jest na właściwym miejscu, po czym niespiesznie przesunął dłonią po włosach, które czesał z przedziałkiem pośrodku.

- Opowiem wam o czymś, co się wydarzyło czterdzieści lat temu - powiedział powoli.

Werner van der Merwe, mrużąc oczy, spojrzał na niego zza okularów.

- Jesteś za młody, Henning. Tak odległe wspomnienia będziesz miał za dwadzieścia parę lat. Nie wcześniej.

Henning Klopper pokręcił głową.

- Nie chodzi o moje wspomnienia. Nie chodzi ani o mnie, ani o moją rodzinę, tylko o angielskiego sierżanta, Georgea Strattona.

Hans du Pleiss zaniechał prób zapalenia cygaretki.

- Od kiedy zacząłeś się interesować Anglikami? - spytał. - Dobry Anglik to martwy Anglik, bez względu na to, czy jest sierżantem, politykiem czy sztygarem.

- On jest martwy - odparł Henning Klopper. - Sierżant Stratton jest martwy. Możesz być całkowicie spokojny. Chcę opowiedzieć o jego śmierci. Zmarł czterdzieści lat temu.

Hans du Pleiss otworzył usta, żeby zgłosić kolejną uwagę, ale Werner van der Merwe szybko położył mu dłoń na ramieniu.

- Poczekaj. Daj Henningowi dojść do słowa.

Henning Klopper wypił łyk kawy, po czym starannie osuszył serwetką wargi i cienkie jasne wąsy.

- Było to w kwietniu tysiąc osiemset siedemdziesiątego ósmego roku - zaczął. - Podczas brytyjskiej wojny przeciwko zbuntowanym afrykańskim plemionom.

- Przegranej wojny - wtrącił Hans du Pleiss. - Tylko Anglicy są w stanie przegrać z dzikusami. Pod Isandłwaną i Rorkes Drift armia angielska udowodniła, do czego się nadaje. Dzikusy rozniosły ją w pył.

- Pozwól mu kontynuować - zirytował się Werner van der Merwe. - Nie przerywaj.

- To, o czym chcę opowiedzieć, wydarzyło się w okolicach Buffalo River - podjął Henning Klopper - rzeki, którą tubylcy nazywają Gongqo. Oddział Mounted Rifles podległy Strattonowi rozbił tam obóz i zajął pozycje na otwartym polu. Przed nimi było wzgórze - nazwy nie pamiętam - za którym czekała źle uzbrojona grupa wojowników z plemienia Khosa. Żołnierze Strattona nie mieli powodów do niepokoju. Zwiadowcy stwierdzili, że tamci są niezorganizowani i prawdopodobnie szykują się do odwrotu. Poza tym Stratton i jego podkomendni spodziewali się tego dnia posiłków w postaci co najmniej jednego batalionu. Nagle znany z opanowania sierżant Stratton zaczął się żegnać z żołnierzami. Ci, którzy to widzieli, mówili, że sprawiał takie wrażenie, jakby miał atak wysokiej gorączki. Potem wyciągnął pistolet i na oczach całego oddziału strzelił sobie w głowę. Miał dwadzieścia sześć lat. Był cztery lata starszy ode mnie.

Henning Klopper raptownie umilkł, jakby go zaskoczył koniec tej opowieści. Hans du Pleiss puścił kółko dymu z cygaretki i czekał na dalszy ciąg. Werner van der Merwe pstryknął palcami na czarnego kelnera, który wycierał stół w innej części lokalu.

- To wszystko? - zdziwił się Hans du Pleiss.

- Tak - odparł Henning Klopper. - A co, to mało?

- Chyba przydałoby się nam więcej kawy - zauważył Werner van der Merwe.

Utykający na jedną nogę czarny kelner z ukłonem przyjął zamówienie i zniknął za wahadłowymi drzwiami prowadzącymi do kuchni.

- Angielski sierżant dostaje udaru słonecznego i strzela sobie w głowę - powiedział Hans du Pleiss. - Dlaczego nam o tym mówisz?

Henning Klopper ze zdumieniem patrzył na przyjaciół.

- Nie rozumiecie? Naprawdę nie rozumiecie?

Jego zdumienie było szczere, niczego nie udawał. Kiedy w domu rodzinnym przez przypadek przeczytał w jakimś piśmie o śmierci sierżanta Strattona, natychmiast przyszło mu do głowy, że go to dotyczy. W losie sierżanta Strattona dostrzegł swój własny los. Speszył się, ponieważ ta myśl wydawała się nieprawdopodobna. Cóż mógł mieć wspólnego z sierżantem służącym w angielskiej armii, który najwyraźniej wpadł w obłęd, wycelował lufę pistoletu w skroń i wystrzelił?

Jego uwagę przykuł nie tyle los Strattona, ile sens ostatnich linijek artykułu. Pewien szeregowiec, świadek zdarzenia, dużo później wyjawił, że sierżant Stratton w ostatnim dniu życia bez przerwy mruczał pod nosem jedno i to samo zdanie, raz po raz, jakby wypowiadał zaklęcie. Prędzej popełnię samobójstwo niż dam się wziąć żywcem wojownikom z plemienia Khosa.

Właśnie tak Henning Klopper postrzegał swoją sytuację Bura w zdominowanej przez Anglików Afryce Południowej. Nagle zdał sobie sprawę, że stoi przed takim samym wyborem jak sierżant Stratton.

Uległość. Nie ma nic gorszego niż życie w warunkach, na które nie ma się żadnego wpływu. Wszyscy moi krewni, myślał, mój naród, muszą się podporządkować angielskiemu prawu, angielskiej tyranii, angielskiej pogardzie. Naszej kulturze zagraża zmasowany atak i degradacja. Anglicy nie spoczną, póki nas nie złamią. Największe niebezpieczeństwo uległości to przyzwyczajenie, rezygnacja obezwładniająca jak trucizna, której działania być może nie zauważamy. Stajemy się niewolnikami, ginie ostatnia ostoja, mętnieje świadomość.

Nigdy dotąd nie dzielił się z Hansem du Pleissem i Wernerem van der Merwe swoimi myślami. Zwrócił uwagę, że w ich rozmowach o krzywdach wyrządzonych przez Anglików coraz częściej pojawiają się gorzkie i ironiczne komentarze. Nie było w nich tej wściekłości, która zmusiła jego ojca do wojny przeciwko Anglikom.

To go wprawiło w popłoch. Kto, jeśli nie ludzie z jego pokolenia, stawi Anglikom opór? Kto będzie bronił praw Burów, jeśli on, Hans du Pleiss albo Werner van der Merwe tego nie zrobią?

Opowieść o sierżancie Strattonie utwierdziła go w tym przeświadczeniu. Prędzej popełnię samobójstwo niż się poddam. A ponieważ chcę żyć, trzeba wyeliminować przyczyny zniewolenia. Prosta, trudna i jednoznaczna alternatywa.

Nie wiedział, dlaczego wybrał właśnie ten dzień, żeby opowiedzieć przyjaciołom o sierżancie Strattonie. Po prostu owładnęło nim uczucie, że dłużej nie może czekać. Czas nagli. Nie mogą godzinami przesiadywać w kawiarni, oddając się marzeniom i planując urodzinowe imprezy. Są sprawy o wiele ważniejsze, związane z ich i nie tylko ich przyszłością. Anglicy, którzy źle się czują w Afryce Południowej, mogą wrócić do ojczyzny albo załatwić sobie placówkę gdzie indziej w tym pozornie bezkresnym brytyjskim imperium. Ale Henning Klopper, tak jak inni Burowie, był skazany wyłącznie na Afrykę Południową. Blisko dwieście pięćdziesiąt lat temu spalili za sobą wszystkie mosty, uciekli przed prześladowaniami religijnymi i uznali Afrykę Południową za raj. Ich wyrzeczenia sprawiły, że poczuli się narodem wybranym. Przyszłość odnaleźli właśnie tu, na południowym skrawku afrykańskiego kontynentu. Albo przyszłość, albo podległość równoznaczną z powolną, acz nieuchronną zagładą.

Stary kelner przykuśtykał z kawą. Niezdarnie wymienił brudne porcelanowe filiżanki na czyste i postawił dzbanek na stole.

Henning Klopper zapalił papierosa i popatrzył na przyjaciół.

- Nie rozumiecie? - powtórzył. - Nie rozumiecie, że stoimy przed takim samym wyborem jak sierżant Stratton?

Werner van der Merwe zdjął okulary i przetarł je chusteczką.

- Chcę cię wyraźnie widzieć, Henning. Chcę się upewnić, że to rzeczywiście ty siedzisz naprzeciwko mnie.

Henning Klopper wpadł w złość. Dlaczego nie chcą go zrozumieć? Czy to możliwe, żeby tylko on o tym myślał?

- Nie widzicie, co się dookoła dzieje? - spytał. - Kto ma bronić naszych praw, jeśli nie my? Czy mamy czekać, aż nas osłabią, wdepczą w ziemię i pozostanie nam tylko zrobić to, co George Stratton?

Werner van der Merwe wolno pokręcił głową.

- Przegraliśmy wojnę - odparł. - Jest nas mało, zgodziliśmy się na obecność zbyt wielu Anglików w kraju, który kiedyś należał do nas. Musimy z nimi jakoś koegzystować. Nic innego nie wchodzi w grę. Jest nas za mało. I będziemy w mniejszości, nawet gdyby nasze kobiety zajmowały się wyłącznie rodzeniem dzieci.

- Nie chodzi o liczebność - oburzył się Henning Klopper. - Chodzi o wiarę. O odpowiedzialność.

- Nie tylko - zauważył Werner van der Merwe. - Już rozumiem, co chciałeś nam powiedzieć. Masz rację. Nie musisz mi przypominać, kim jestem. Ale to mrzonki. Rzeczywistość jest inna i twoi sierżanci jej nie zmienią.

Hans du Pleiss słuchał z uwagą. Położył cygaretkę na popielniczce i spojrzał na Henninga Kloppera.

- Coś ci chodzi po głowie - powiedział. - Co, twoim zdaniem, mamy zrobić? Naśladować rosyjskich komunistów? Uzbroić się i zaciągnąć do partyzantki? Nie zapominaj, że nie tylko Anglików jest za dużo. Ogromne zagrożenie dla naszego sposobu życia stanowią tubylcy, czarni.

- Oni nigdy nie odegrają żadnej roli - odparł Henning Klopper. - Są od nas tak zależni, że zawsze będą robić, co im każemy, i myśleć tak, jak nam się spodoba. Przyszłość to walka z wpływami Anglików.

Hans du Pleiss dopił kawę i zawołał na kelnera, który bez ruchu czekał przy drzwiach do kuchni. Nie licząc kilku starszych mężczyzn pochłoniętych partią szachów, byli w kawiarni sami.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - stwierdził Hans du Pleiss. - O czym myślisz?

- Henning Klopper zawsze ma dobre pomysły - wtrącił Werner van der Merwe. - Czy to dotyczy sprawniejszego planowania stacji rozrządowych Południowoafrykańskiej Spółki Kolejowej, czy adorowania pięknych kobiet.

- Możliwe - odrzekł z uśmiechem Henning Klopper.

Nareszcie miał wrażenie, że przyjaciele zaczęli go słuchać. Choć nie przemyślał wszystkiego do końca, postanowił im powiedzieć, nad czym od dawna się zastanawiał.

Stary kelner podszedł do ich stolika.

- Trzy kieliszki porto - zamówił Hans du Pleiss. - Picie ulubionego wina Anglików napawa mnie wstrętem. Na szczęście produkuje się je w Portugalii.

- Anglicy są właścicielami wielu największych portugalskich destylarni porto - zauważył Werner van der Merwe.

- Przeklęte Angole są wszędzie. Wszędzie.

Kelner zaczął zbierać filiżanki po kawie. Kiedy Werner van der Merwe wspomniał o Anglikach, niechcący potrącił stolik. Przewrócił się dzbanuszek i śmietanka obryzgała Wernerowi koszulę.

Przy stoliku zaległa cisza. Werner van der Merwe spojrzał na kelnera, po czym szybko wstał, chwycił go za ucho i brutalnie wytargał.

- Pochlapałeś mi koszulę! - wrzasnął i wymierzył kelnerowi policzek.

Starszy mężczyzna aż się cofnął od silnego ciosu i pospiesznie ruszył do kuchni po porto.

Werner van der Merwe usiadł i osuszył koszulę chusteczką.

- Gdyby nie Anglicy - mruknął - Afryka byłaby rajem. A tubylców mielibyśmy tylu, ilu byśmy potrzebowali.

- Zrobimy z Afryki raj - powiedział Henning Klopper.

- Zostaniemy najważniejszymi ludźmi w kolejnictwie. Będziemy też najważniejszymi Burami. Przypomnimy wszystkim naszym rówieśnikom, czego się od nas oczekuje. Musi my przywrócić naszą dumę. Anglicy muszą zrozumieć, że nigdy się nie poddamy. Nie jesteśmy tacy jak George Stratton, nie będziemy uciekać.

Przerwał, kiedy kelner stawiał na stoliku trzy kieliszki i pół butelki porto.

- Nie prosiłeś o wybaczenie, kaffir - zauważył Werner van der Merwe.

- Przepraszam za swoją niezdarność - odrzekł kelner po angielsku.

- W przyszłości nauczysz się afrikaans - kontynuował Werner van der Merwe. - Każdy kaffir mówiący po angielsku stanie przed sądem polowym i będzie rozstrzelany jak pies. Idź już. Wynocha!

- Niech nam zafunduje to porto - zaproponował Hans du Pleiss. - Poplamił ci koszulę. Gwoli sprawiedliwości powinien zapłacić za wino z własnej kieszeni.

Werner van der Merwe pokiwał głową.

- Zrozumiałeś, kaffir?

- Naturalnie zapłacę za wino - powiedział kelner.

- Z radością - dodał Werner van der Merwe.

- Z radością zapłacę za wino - powtórzył kelner. Kiedy zostali sami, Henning Klopper podjął wątek. Zajście z kelnerem poszło w niepamięć.

- Pomyślałem o założeniu związku. Albo klubu. Oczywiście tylko dla Burów. Moglibyśmy dyskutować, lepiej poznać naszą historię. Mówilibyśmy wyłącznie w naszym języku, śpiewalibyśmy nasze piosenki, czytalibyśmy naszych auto rów, jedli nasze potrawy. Jeśli zaczniemy tutaj, na Kensingtonie w Johannesburgu, może z czasem zarazimy inne miasta, Pretorię, Bloemfontein, King William’s Town, Pietermaritzburg, Kapsztad. Cały kraj. Potrzebny jest ruch narodowego przebudzenia. Przypomnienie ludziom, że Burowie nigdy się nie poddadzą, że nikt nie złamie naszego ducha nawet po naszej śmierci. Wydaje mi się, że wiele osób na to czeka.

Wznieśli kieliszki.

- Znakomity pomysł - przyznał Hans du Pleiss. - Mam nadzieję, że znajdziemy trochę czasu na kontakty z pięknymi kobietami.

- Naturalnie - powiedział Henning Klopper. - Wszystko zostanie tak jak dawniej. Dodamy tylko coś, co wyparliśmy. Coś, co nada naszemu życiu całkiem nową treść.

Henning Klopper zauważył, że używa wzniosłych, nieco patetycznych słów. Ale w tej sytuacji było to uzasadnione. Za słowami kryły się wielkie idee, rozstrzygające o przyszłości wszystkich Burów. Dlaczego więc nie miałby sobie pozwolić na wzniosłość?

- Czy kobiety też będą w tym związku? - zapytał nie śmiało Werner van der Merwe.

Henning Klopper pokręcił głową.

- To męska sprawa. Nasze kobiety nie będą biegały na spotkania. Nie leży to w naszej tradycji.

Trącili się kieliszkami. Henning Klopper nagle sobie uświadomił, że przyjaciele zachowują się tak, jakby to oni wpadli na pomysł przywrócenia czegoś, co zostało zaprzepaszczone po przegranej szesnaście lat temu wojnie. Ale się nie zirytował. Przeciwnie, ulżyło mu. To znaczy, że myślał dobrze.

- Nazwa - powiedział Hans du Pleiss - statut, zasady naboru, forma spotkań. Na pewno wszystko zapiąłeś na ostatni guzik.

- Jeszcze na to za wcześnie - odparł Henning Klopper. - Musimy się poważnie zastanowić. Teraz, kiedy czym prędzej trzeba przywrócić Burom wiarę w siebie, powinniśmy zachować cierpliwość....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin