Kraszewski JI - 8 Stach z Konar.pdf

(1853 KB) Pobierz
1036720608.001.png
Józef Ignacy Kraszewski
STACH Z KONAR
POWIEŚĆ HISTORYCZNA Z CZASÓW KAZIMIERZA SPRAWIEDLIWEGO
Non enim adolescentularum Inter musas collascivire choris,
sed sacri senatus assistere tenemur suggestui;
non umbratiles palustrium harundines,
sed aureas patriae columnas, non pupas fictiles,
sed veras patrum effigies de sinu oblivionis,
de ebore antiquissimo iubemur excidere:
immo divinae lampades lucis in arce
Regia iubemur appendere et bellicis
inter haec insudare tumultibus.
Mag[istri] Vincentii Episcop[i] Cracov[iensis]
Chron[ica] Po-lonor[um], Prologus.
Panu Gustawowi
baronowi Manteufflowi
w dowód przyjaźni i głębokiego szacunku
przesyła
Autor
TOM I
I
Wiosna była i ranek wiosenny, majowy, taki, jakim Bóg tylko północne obdarza kraje,
płacąc im za długą zimę oczekiwania sennego. Po ciepłych deszczach, słonecznymi przeplatanych
uśmiechami, nabrzmiałe pączki otwierały się, jakby rozmiłowane w promieniach jasnych,
rozpościerały liście szeroko, aby światło przeniknęło do ich głębi; z czarnych śmieci zimy
wylatywały motyle ubarwione złotem i purpurą, muszki brzęczące i łuskami szmaragdowymi
okryte żuczki, zrywające się do lotu skrzydłami jeszcze na wpół splątanymi snem śmierci.
Na wschodzie rumieniło się, mające dopiero z pieluch chmurek różowych i mgły srebrzystej
rozpowić, słońce; mrok rozkoszny ów oblewał ziemię, który już nie jest nocą, a dniem się nie stał
jeszcze i czuć w nim nie zapadające zasłony ciemności, ale precz uchodzący sen ziemi. Z ciszy
głębokiej, która panowała przed chwilą, szmerów tysiącem świat się rozśpiewywał do życia. Chór
ten, poczęty przez muszki drobne skrzydły dźwięcznymi, wzmagał się świergotem ptasząt, śpiewem
ich i szumem rannej lasów modlitwy, rósł w wielki chór uroczysty na powitanie słońca bożego.
A tak było na świecie pięknie i miło, że chyba znużona starość mogła zaspać ranek taki.
Kamienie nawet omszone zdawały się, potniejąc od rosy, wracać na chwilę do straconego żywota. I
woń płynęła we wtór pieśni taka jakaś nie- biańska, nieokreślona, złożona z zapachów tysiąca, że się
nie czuło, czym była, a poiło tylko błogością, jaką z sobą niosła. Mieszały się w niej oddechy
pączków drzew, liści świeżych, kwiatów rozpękłych, zwilżonej ziemi, parujących źródeł, unoszącej
się w powietrzu rosy i traw młodych, i borów starych. Dobrze żyć było, oddychać, słuchać, czuć, że
się jest na tym świecie, który za chwilę ozłocić miało słońce. Król dnia jeszcze był nie wszedł na
godowe gmachy, dwór jego poprzedzał pana. Biegły obłoczki, zwrócone twarzą ozłoconą ku niemu,
zwiastując go rozpostartymi skrzydły, sunęły się chmury, rozbijając w biegu jak przelękłe majestatem
pana, i mgły się rozpływały jak omdlałe z rozkoszy w lazurach coraz silniejszej nabierających barwy.
Na dole, na lasach, w nizinach, spał jeszcze poranek i było szaro a mroczno.
W półcieniach tylko podnosiły się lasy sine, wyciągały łąki strojne wierzbami, strzelały
gdzieniegdzie sterczące wysoko odwiecznych drzew wierzchołki z liści ogołocone. W górze
stawało się coraz jaśniej.
Wtem zza obsłon wybiegł promień jak snop złoty, posypał światłością wierzchołki drzew,
smugami jasnymi poprzerzynał łąki. Ziemia drgnęła od ognistego pocałunku. Jakby na ten promień
czekało wszystko, wnet żywiej zadrgało, ozwało się głośniej na ziemi, co jeszcze drzemało ospałe
przed chwilą.
Okolica była piękna, a na pół dzika jeszcze, choć czuć w niej już było człowieka i jego
pracę. Opasywały ją lasy jak wały ciemne, lecz w głębie ich już się wdzierały polany od łąk
zieleńsze, ręką ludzką uprawne, tu i ówdzie żółta drożyna biegła obok rzeki, przeskakiwała ją
mostem z kłód grubych skleconym i sunęła, wijąc się, ku puszczom. Z pośrodka gęstych drzew po
słupach dymów domyślać się było można osad ludzkich. Stada pasły się na wygonach, na
wzgórzach gdzieniegdzie widniały dachy słomiane i chaty szare.
W pośrodku doliny małymi otoczonej wzgórzami, jeszcze gąszczem porosłymi, u brzegu
rzeczki, na pagórku niezbyt podniosłym, ale wałami i ostrokołami obwiedzionym, widać było stary
grodek, dość rozległy. Z dala, zza okopów zielonych, podnosiła się tylko okrągła, przysadzista
wieżyca z polnych kamieni, panująca nad okolicą. Gmachów, co się z nią zrastały, za drzewy i
wałami prawie widać nie było. Wyszczerbiony wierzch jej nie miał dachu, sterczało tylko nad nią
coś, jak belki powiązane z sobą, nie okryte niczym.
Gródek ten zwał się Ściborzyce, a obszerne dokoła włości należały do niego, i mało było
żupanów w sandomirskiej ziemi nad Ścibora ze Ściborzyc, starego, już stuletniego może wojaka, co
swe ostatnie walki z Krzywoustym odbywszy, złamany i posieczony przyszedł tu wieku swego
dożywać, śmierci doczekiwać. Zgrzybiały rycerz nie ruszył się już z gniazda, a nie było go komu
wyręczać, bo nie miał, ino jedną córkę, żadnego syna, wszystko mu pomarło w pieluchach.
Dziecięcia jedynego, choć je dawno czas było dać komuś. Ścibor z domu nie puszczał, a do domu też
nie wpuścił, kto by mu, usynowiony, gospodarzył.
Kto temu był winien? Czy piękna Jagna Ściborzanka, czy stary ojciec? Mówiono różnie,
nikt pono całej prawdy nie wiedział, a kto ją znał, ten milczał. Ludzie obcy patrzyli na tę dziewkę
wielkimi, ciekawymi oczyma. Było co bo patrzeć i wypatrzeć oczy — nikt jej nie rozumiał. Długo się
na nią oglądając, potrząsali głowami, ruszali ramiony, nie mówili już nic.
1 oto tego poranku, kto by był widział Jagnę, jak spod strzechy się zawczasu wyrwawszy,
nim słonko weszło, wybiegła na wał gródka ; stojąc na nim poglądała smutnie po okolicy,
zdumiałby się pięknej dziewce, nie rozumiejąc, co ją zbudziło i co ją pędziło. Stała tak już dobrą
chwilę na najwyższym cyplu wałów, wyszedłszy z pośrodka rosnących wewnątrz, u stóp jej, lip
świeżo rozpękniętych, stała patrząc w dal zadumana, piękna, posępna, nieodgadnięta.
Co ona tam widziała i na co patrzała, dlaczego się zerwała tak rano, nikt z domowników
nawet nie rozumiał. Ale ci byli nawykli do dziwactw pięknej dziewczyny, której ojciec na wszystko
pozwalał, co chciała. Ona tu sobie, jemu i wszystkim była panią. Czyniła, co się jej zamarzyło,
mówiono, nie zawsze to, co by młodemu przystało dziewczęciu, ale Ścibor, syna nie mając,
dozwalał jej być taką, jak chciała. Chowało się po śmierci matki dziko, samowolnie, pieszczono, a
że w żyłach jej jakaś bujna krew płynęła, trzepiotała się jako ptak, co nie zna, ino to, co mu słońce,
wiatr, pogoda i burza do główki napędzą.
Stała Jagna Ściborzanka na wysokim okopie sama jedna, dziwnie na ranek przystrojona, a
taka piękna, jakby z gałęzi starych lip wyrosła dziwożona. Dziewczę było wzrostu słusznego,
rozkwitłe bujno, krew z mlekiem, twarz miała tylko opaloną nieco, oko czarne i śmiałe, brwi
ruchome i łatwo biegające, w pośrodku których groźny marszczek czasem czoło przerzynał. Nosek
mały rozdymał się różowymi jak u konia chrapkami, usta drobne dumnie ku górze były wzdęte, miały
wyraz nadąsania i dobroci razem, a jak wiśnie różowe wyzywać się zdawały pocałunków.
Cała była tak kształtna, a tak silna, że mimo swej piękności niewieściej podobniejszą była z
podstawy i ruchu do młodzianka raczej niż do pańskiego dziewczęcia.
Tego poranku miała na sobie białe gzło, szyte wzorzysto na ramionach i piersi, i
przyodziewek sukienny krótki a spódniczkę kraśną, szkarłatną, złotem obramowaną, na nogach buciki
ze spiczastymi nosami, pas szeroko obmotany aż pod pierś do góry podniesioną, kształtną i jak z
kamienia wykutą. Ręce, które spod rękawów występowały, ogorzałe jak twarz, formy miały piękne,
rozmiary drobne, a czuć w nich było jednak siłę; nóżka wystająca spod spódniczki
wyglądała niemal kopytkowato, tak była małą i garbatą. Kilka sznurów korali z bursztynów i
szklanych pereł ciasno jak pancerzem białą jej szyję obejmowały. Na głowie zamiast dziewiczego
wianka, który dla dziewuch był w obyczaju, miała czapeczkę czerwoną, małą, zielonymi liśćmi
dokoła obwiedzioną.
Ślicznie jej było w tym stroju, choć twarzyczkę miała zasępioną, a rozglądając się po
okolicy, nie rozjaśniła jej uśmiechem. W oczach, jakby łzą rozpłyniętą zwilżonych, smutek i niepokój
znać było, do ust przylgnął ból jakiś stary, z którym się już zżyła. Stała, patrzała, oddychała, jakby jej
tam pod dachem powietrza było zabrakło, a tu go szukać musiała i chwytała spragniona.
Gdy tak patrzała zadumana, poza nią budziło się wszystko na gródku: piały na wyprzódki
kury, gdakały kokoszę, gruchały gołębie, rżały konie, bydło ryczało, beczały owieczki i czeladka
ruszała się gwarno, a szmery i głosy przemykały po podwórcach, choć jeszcze wczesną dnia dobą
stłumione.
Stary Ścibor spał, więc podle dworu cicho stąpano, nie rozpuszczano głosu; bliżej wałów,
kędy o dziewce pańskiej już rozbudzonej, wiedziano, śmielej pomrukiwali ludzie.
Daremna to rzecz, choćby silną panią była niewiasta, nigdy jej takiego posłuchu i
poszanowania nie oddadzą ludzie, co najsłabszemu mężczyźnie. Jagny też nie bardzo się czeladź
obawiała, choć chwilami straszną być umiała i gniewy miewała męskie. Wiedziano o tym, że gniew
jej przychodził jak piorun, przechodził jak burza. Kochali ją ludzie więcej, niż się lękali, a litowali
się bardziej, niż miłowali. Gdy ranku tego wybiegła nagle o brzasku na wały, dziewczęta i parobcy
popatrzeli na nią, spojrzeli na siebie, głowami potrzęśli, nie mówiąc nic. Stare baby po cichu zwały
ją „nawiedzoną". Nikt jej dobrze nie rozumiał, dlatego znachorki myślały, że chyba kto czar w
kolebce rzucił na nią, i wiele z nich utrzymywało, że trzeba było „odczynić urok", aby dziewka do
rozumu przyszła.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin