Kraszewski JI - 4 Masław t.1.pdf

(621 KB) Pobierz
1036718174.001.png
Józef Ignacy Kraszewski
Masław
Powieść z XI wieku.
Czcigodnemu dziejopisowi naszemu
TEODOROWI MORAWSKIEMU, w dowód
najgłębszego szacunku - przesyła Autor.
Tom pierwszy
Rozdział 1.
Smutny był wieczór jesienny; słońce zakryte, którego spłowiałe blaski zza chmur gdzieniegdzie
przeglądały, już się ku zachodowi kłoniło. Całe niebios sklepienia okrywały szare, podarte, kłębiące
się nad widnokręgiem, w ciemną, jednostajną zasłonę zbite obłoki. W powietrzu oczyma było można
dojrzeć górą goniący wicher, który kiedy niekiedy tylko z chmur spadał na ziemię, sunął się po niej,
uginając drzew wierzchołki, obłamując gałęzie i uciekał znów gdzieś w górne szlaki.
Ziemia obleczona żałobą, szara, z zieloności odarta, wydawała się zmarłą, uśpioną, gdy ponad nią
pędem leciały z zachodu poszarpane dziwnie, postrzępione, rozpływające się i zlewające obłoki,
przybierające barwy różne, jakby je to gniew rumienił, to złość sinymi czyniła. Tam, gdzie czuć było
słońce, gorzały żółtawe łuny, gdzie na chwilę obnażyło się niebo, jaśniało jakąś barwą zielonawą.
Szare chmury wszystkie zdawały się spieszyć na wschód, by tam stanąć jak wojsko do boju, jedną
groźną, czarną ławą.
Dołem niewesoły też krajobraz przedstawiał się oku.Niska, błotnista dolina leżała wśród lasów,
które ją czarnymi obejmowały ścianami. Gdzieniegdzie na niej stało osamotnione, na pół zeschłe czy
zgorzałe drzewo prastare, z gałęźmi obnażonymi i jakby w rozpaczy podniesionymi do góry. Resztę
liści pożółkłych oberwały z nich wichry jesienne.
Wśród błota wiła się droga, na której świeże ślady wypisały jakieś straszne dzieje wczorajsze,
niestarte jeszcze niczym i nie spłukane, nie oschłe i nie zarosłe.
Czytać było można z tej drogi jak z księgi, co się tu wczoraj, dziś może dziać musiało. Przeszła po
niej burza straszliwa; wydeptana była, wygnieciona, wybita, jakby nią mnogi lud i stada przeszły,
koła ją poryły, drągi porozrzynały, tu i owdzie leżały drzewa, wozów połamanych szczęty, podarte
szmaty krwawe, porwane szaty, potargane powrozy. Znać było na niej resztki wielkiego obozowiska
czy olbrzymiej gromad wędrówki. Na śliskiej powierzchni gdzieniegdzie bosych nóg ślady się
wycisnęły, dziecięce obok starych, zwierzęce obok ludzkich, owdzie leżącego ciała znamię, które
padło i wlokło się, pasami porąc ziemię. Wśród kałuż błota były i czarne zastygłej posoki plamy.
Wojny to zdawały się być ślady nielitosne, co po sobie śmierć i spustoszenie zostawiły. Na
stratowanym gościńcu szczątkami życia karmiło się ptastwo, dzióbiąc rozsypane ziarna, pijąc może
krew rozlaną.
W dali, na pagórku widać było mury ogorzałe, niżej sterczące w dolinie belki czarne, powywracane
budowy, szczątki jakiejś ludzkiej osady, w której nie było człowieka. Ponad tą pustynią głuche
panowało milczenie, z wiatrem tylko kiedy niekiedy jakby złośliwe dolatywało psów wycie. Stado
kruków i kawek zwijało się w powietrzu, to przypadając do ziemi, to podnosząc się z wrzaskiem i
krążąc nad opustoszoną doliną, Ptacy obejmowali tu panowanie, a zwierz z lasów poglądał, rychło
mógł przyjść za nimi, po człowieku zagarnąć dziedzictwo. Nad błotem latały z krzykiem bolesnym
strwożone czajki. Jedno życie się tu skończyło, zaczynać miało drugie.
Wpatrzywszy się w miejsce, gdzie osadę zniszczoną znaczyły mury rozbite, jeszcze ponad nią
dostrzec było można nie znaczne prawie pasemka dymu, unoszącego się z pogorzeliska; na próżno
usiłując się wzbić do góry, podniósłszy się nieco, opadały ciężko i rozścielały się po ziemi. W
powietrzu czuć było zgorzeliznę trupią.
Na ścieżynie, wiodącej do najbliższego cypla lasu, ukazał się jeździec na koniu. Wysunął się z wolna
zza gałęzi, stał i patrzał długo, rozsłuchiwał bacznie, nim się dalej posunąć ośmielił. Oko jego
rozglądało się po okolicy, wśród której żywej nie widać było duszy, głosu, ni cienia człowieka.
Jeździec ów z ciemną brodą potarganą, lat średnich mężczyzna, był, jakby świeżo wyrwał się z boju i
ocalał z walki, potłuczony cały i krwawy. Pancerz miał poszarpany od ciosów, co go ugodziły i na
kawały na nim porozcinały. Szmaty jego wisiały zeń, obnażając gdzieniegdzie pokaleczone ciało
krwawe. Reszta pogiętego hełmu ledwie się trzymała na głowie, bujnym, ciemnym włosem okrytej,
strzaskanego miecza głownia wisiała mu u pasa; w ręku miał kawał włóczni złamanej, w kilku
miejscach zbroja i spod niej przezierająca odzież jak rdzą brunatną, zaschłą krwią była zbroczona.
Koń pod nim posieczon i poraniony był także, szedł, nakuliwając, z głową zwieszoną, a gdy mógł
stanąć, wnet łeb spuszczał, szukając pod nogami wyschłej trawy w kałużach wody.
Pomimo tej nędzy dzisiejszej, na wojaku i jego wierzchowcu znać było dawne, lepsze czasy. Twarz
biednego, wyblakłego zbiega rysy miała szlachetne i dumne, oko zamglone było smutkiem nie
niewieścim, lecz mężną, rycerską niedolą.
Poszarpane suknie i zbroje niegdy były kosztowne i piękne.
Westchnąwszy, gdy z konia obejrzał okolicę, zsiadł z niego wędrowiec, poklepał biedne zwierzę po
szyi, uzdę wziął w rękę i podpierając się dzidą, powolnym krokiem iść począł ku pogorzelisku.
Ranny w nogę, z posieczoną piersią, rozbitą głową, wlec się musiał powoli i często odpoczywać.
Zdało się czasami, że zachwiawszy się, padnie, że mu ochota odejdzie dalej się tak ciągnąć, aby
nędzny żywot ocalić, stawał, opierał się na koniu, dyszał i znowu tak wlókł się ku pogorzelisku. Koń,
też kulejąc i napadając, szedł posłuszny, a raczej dawał mu się ciągnąć, skubiąc z głodu resztki traw,
gdy je znajdował po drodze. Tak ścieżką tą od lasów, znaną mu pewnie, zbliżał się wojak ów ku
kopcowi naprzód, grodzisku otoczonemu wałami, na którym spalonego zamczyska widać było
sczerniałe ściany.
Spustoszenie straszliwe jakieś, nieludzkie, przeszło tędy nie dawno jeszcze, nie zostawiwszy po
sobie nic, nad kupę węgli i gruzu. Na okopach poopalane, połamane sterczały gdzieniegdzie
ostrokoły, brama strzaskana, na pół zgorzała leżała w błoto wciśnięta na ziemi.
Krokiem powolnym przybysz wsunął się w środek okopów. Miejsce to
musiało mu być dobrze znane, szukał po nim oczyma w gruzach przeszłości, którą pamiętał.
Żadna budowa nie ostała się całą na grodzisku; gdzieniegdzie kamiennych murów grubych sterczały
ściany na pół poobalane, oparłszy się zniszczeniu. Obok ziemia nawet była poryta, jakby w niej
czegoś szukano. Rozbitych naczyń skorupy, rozsypanych bodni klepki, koły, belki, wyleżana słoma
starta i pomięta, poogryzane kości białe plac prawie cały zalegały. Na boku leżały ścierwa koni,
których żebra już na pół obnażyły kruki. Spłoszone, podniosły się wrzeszcząc i wnet obsiadły znowu
swą pastwę .
Wszedłszy do środka, wzrokiem ponurym przejrzał dokoła wszystko człek nieznany, konia postawił u
wnijścia, a sam krokiem powolnym począł przez łomy, zalegające grodzisko, wdzierać się w głąb
jego. Szukał miejsc jakichś, śladów, jakby z nich odgadnąć chciał dzieje tego zniszczenia. Lecz gruzy
je przysypały, zwaliska zatarły. Spodziewał się może znaleźć trupy, a tych tu widać nie było.
Kilka razy, rozpatrując się, schylił ku ziemi, sięgnął ręką po łachman jakiś, dobył opalony szmat spod
drzewa i rzucił go z odrazą i gniewem. Minąwszy kupę rumowisk, szedł pod mur dalej, ale i tu toż
samo znalazł bezładne zniszczenie.
U muru tylko jakby osypana i zapadła ziemia czarną obnażyła pieczarę, w której głębiach nic widać
nie było. Z ciemności gdzieniegdzie sterczały połamanych belek końce. Zajrzał tu przybysz, ręką się
osłoniwszy, zginając z trudnością, patrzał
długo i wstał namarszczony. Właśnie miał to cmentarzysko opuścić, gdy podrażniony słuch jego,
wśród tej ciszy głuchej, pochwycił jakby szmer jakiś, niby ostrożnego chodu ludzkiego echo.
Strzymał się, spoglądając ku wnijściu.
Tu nic widać nie było, koń tylko pasł się chciwie na wałach znalezioną odrobiną zieleni. Posunął się
więc, krocząc znowu przez belki i rumowiska ku miejscu, gdzie były wrota zamkowe, gdy w tejże
chwili ukazała się w nich ludzka postać.
Człowiek ten wchodził, wsuwał się raczej ostrożnie, wstrzymał na widok konia i stał wylękły,
oczyma wodząc na wszystkie strony. Z daleka postrzegłszy z ruin wychodzącego zbrojnego
mężczyznę naprzeciw sobie, w pierwszej chwili rzucił
się był do ucieczki, lecz za drugim ku niemu spojrzeniem, w ręce plasnąwszy, zatrzymał się i, kroków
parę podbiegłszy, padł przed nim na kolana.
To niespodziane wśród ruin zjawisko było jakby do nich podobne; podstarzały już mężczyzna, z
głową odkrytą, włosami rozrzuconymi, nie miał na sobie nic oprócz na ciało nagie narzuconej,
zdartej, połatanej siermięgi. Nogi jego okrywały spodnie z płótna grubego, poobwiązywane sznurami
u dołu, które skórznie podarte utrzymywały. Twarz wynędzniała, żółta, z oczyma bladymi, miejscami
włosem porosła, podobniejszym go czyniła do trupa wstającego z grobu niż do żywego stworzenia.
Padłszy na kolana, załamane ręce podniósł do góry.
― Wy żywi! ― krzyknął.
Wojak, nie odpowiadając nic, ręką wskazał na wiszącą kawałami
porozdzieranymi zbroję, na poszarpane i poranione ciało.
― Żywem! ― rzekł głosem bez dźwięku. ― Żywem, ale po co żywot, gdy wszyscy moi poginęli, gdy
nam tylko grób został!
I powiódł oczyma dokoła.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin