McNaught Judith - Królestwo marzeń.rtf

(1521 KB) Pobierz
Judith McNaught

Judith McNaught

 

KRÓLESTWO MARZEŃ

(A Kingom of Dreams)

Przełożyła Kinga Dobrowolska

Data wydania oryginalnego 1989

Data wydania polskiego 2002
Mojemu synowi.

ugą drogę przeszliśmy razem, Clay.

 

Bezzębnym uśmiechom i pierwszym zabawkom,

meczom Małej Ligi i łzom,

których nie chciałeś wylewać;

szybkim samochodom, ładnym dziewczynom

i piłce nożnej w college’u;

współczuciu, urokowi i poczuciu humoru.

 

Składam także specjalne podziękowania

mojej sekretarce, Karen T. Caton,

za wszystkie rozgorączkowane wieczory,

kiedy do późna ze mną pracowałaś;

za to, że nigdy nie traciłaś cierpliwości i poczucia humoru

i zawsze umiałaś za mną nadążyć

oraz

doktorowi Benjaminowi Hudsonowi

z wydziału historii uniwersytetu Penn State

za wskazanie odpowiedzi, których nigdzie nie mogłam znaleźć,

a także

doktor Sharon Woodruff

za przyjaźń i zachętę.


Rozdział pierwszy

 

Zdrowie księcia Claymorea oraz panny młodej!

W normalnych okolicznościach taki weselny toast wywołałby uśmiechy i radosne okrzyki wśród bogato ubranych dam i panów, zebranych w sali biesiadnej zamku Merrick. Puchary z winem powędrowałyby w górę, wznoszono by kolejne toasty ku czci tak uroczystych i znakomitych zaślubin jak te, które miały się odbyć za chwilę tu, na południu Szkocji.

Ale nie dziś. Nie na tym weselu.

Na tej uczcie nikt nie wznosił radosnych okrzyków ani pucharów z winem. Goście siedzieli w napięciu, obserwując pilnie wszystkich zgromadzonych. Tak samo rodzina panny młodej. Krewni pana młodego także. Podobnie goście, służba, a nawet błąkające się między stołami psy. Nawet pierwszy lord Merrick, którego portret wisiał nad kominkiem, wyglądał na mocno zdenerwowanego.

- Zdrowie księcia Claymorea oraz panny młodej! - wykrzyknął raz jeszcze brat pana młodego, a jego głos potoczył się echem jak grom wśród nienaturalnej, należnej raczej grobowcom ciszy, panującej w tej pełnej ludzi sali. - Oby ich wspólne życie było owocne i długie!

Zwykle ten stary toast powoduje łatwą do przewidzenia reakcję: pan młody uśmiecha się z dumą, przekonany, że udało mu się dokonać czegoś niebywałego. Panna młoda uśmiecha się, ponieważ udało jej się go o tym przekonać. Goście uśmiechają się, ponieważ małżeństwo wśród szlachty oznacza połączenie dwóch ważnych rodów i dwóch wielkich fortun, co już samo w sobie stanowi wystarczający powód do ucztowania i nadzwyczajnej wesołości.

Ale nie dziś - czternastego dnia października 1497 roku.

Wygłosiwszy toast, brat pana młodego uniósł puchar i uśmiechnął się ponuro do księcia. Przyjaciele pana młodego także podnieśli puchary i uśmiechnęli się znacząco do krewnych narzeczonej. Rodzina panny młodej wzniosła puchary i wymieniła zmrożone uśmiechy między sobą. Pan młody, który jako jedyny wydawał się całkowicie odporny na panującą wokół powszechną wrogość, wziął do ręki własny kielich i uśmiechnął się spokojnie do wybranki, ale ów uśmiech nie zagościł w jego oczach.

Panna młoda nie miała ochoty uśmiechać się do nikogo. Sprawiała wrażenie rozwścieczonej do ostateczności i zbuntowanej.

Prawdę rzekłszy, Jennifer była tak rozgorączkowana, że ledwie zdawała sobie sprawę z czyjejkolwiek obecności. W tej chwili każdą cząstką swej istoty wygłaszała rozpaczliwe apele do Stwórcy, który - przez nieuwagę czy brak zainteresowania - pozwolił, by znalazła się w tej paskudnej sytuacji.

Panie - wołała w myślach, przełykając z trudem twardą grudę strachu, która narastała jej w gardle - jeśli masz zamiar zrobić coś, żeby temu zapobiec, musisz się pośpieszyć, bo już za pięć minut będzie za późno! Z całą pewnością zasługuję na coś lepszego niż wymuszone małżeństwo z człowiekiem, który skradł mi dziewictwo! Przecież sama mu się nie oddałam, Ty wiesz! Uprzytomniwszy sobie jednak, że grzesznie strofuje Wszechmocnego, szybko przeszła na błagalny ton. Czyż nie służyłam Ci zawsze jak należy? - szeptała bezgłośnie. Czyż nie byłam Ci zawsze posłuszna?

Nie zawsze, Jennifer - zagrzmiał jej w głowie głos Boga.

No, prawie zawsze - przyznała się z gorączkowym pośpiechem. Codziennie brałam udział we mszy, z wyjątkiem dni, kiedy byłam chora, codziennie odmawiałam też pacierze, rano i wieczorem. No, prawie codziennie - poprawiła się szybko, zanim sumienie znów zdążyło zgłosić sprzeciw - poza tymi wieczorami, kiedy zasypiałam, zanim zdążyłam je skończyć. No i starałam się, naprawdę się starałam być taka, jaką chciały mnie widzieć wszystkie dobre siostry w klasztorze. Sam wiesz, jak bardzo się starałam! Panie - zakończyła z rozpaczą - jeśli pomożesz mi z tego wybrnąć, już nigdy więcej nie będę samowolna ani krnąbrna!

W to raczej nie wierzę, Jennifer - odparł Bóg z powątpiewaniem.

Ależ nie, przysięgam - powtórzyła w myślach gorliwie, próbując się targować. Zrobię wszystko, co zechcesz, pojadę prosto do klasztoru i poświęcę życie modlitwie, i...

- Umowa małżeńska została już podpisana i wszystko jest jak należy. Sprowadźcie księdza - zarządził lord Balfour, a ogarniętej paniką dziewczynie zaczął rwać się oddech i wszelkie myśli o potencjalnych ofiarach pierzchły gdzieś z jej głowy.

Boże - błagała niemo - dlaczego mi to robisz? Nie pozwolisz chyba, żeby mnie to spotkało, prawda?

Na sali zapadła głęboka cisza, kiedy wielkie drzwi otwarły się na oścież.

Owszem, Jennifer, pozwolę.

Tłum rozstąpił się, żeby wpuścić kapłana, a Jenny poczuła się tak, jakby jej życie dobiegło kresu. Pan młody stanął u jej boku, więc odsunęła się gwałtownie, bo aż drżała z urazy i upokorzenia, że musi znosić jego bliskość. O, gdybyż wiedziała, iż jeden nierozważny czyn może doprowadzić do takiej katastrofy i hańby! Gdybyż nie była tak samowolna i lekkomyślna!

Przymknąwszy powieki, Jennifer odcięła się od widoku wrogich twarzy Anglików oraz żądnych krwi obliczy swych szkockich rodaków i zmierzyła się w duchu z bolesną prawdą: w obecne tarapaty wpędziły ją impulsywność i zuchwała lekkomyślność - te same dwie wady, które były źródłem wszystkich jej katastrofalnych w skutkach wybryków. Obie te cechy, połączone z rozpaczliwym pragnieniem, by ojciec kochał ją tak samo jak pasierbów, ponosiły odpowiedzialność za ruinę, którą stało się jej życie.

Kiedy miała piętnaście lat, właśnie one sprawiły, że szukała zemsty na swym przebiegłym, bezlitosnym przybranym bracie w sposób, który wydał jej się honorowy i prawy - to jest wkładając w sekrecie zbroję Merricków i mierząc się z nim uczciwie w szrankach. Tym wspaniałym czynem zyskała jedynie porządne lanie, które ojciec spuścił jej na polu walki - i zaledwie odrobinę satysfakcji, że zdołała wysadzić z siodła swego podłego brata!

A w zeszłym roku owe dwie cechy kazały jej zachować się w taki sposób, iż stary lord Balder wycofał prośbę o jej rękę, niszcząc tym samym wypieszczone marzenie ojca o połączeniu obu rodów. Co z kolei było powodem, dla którego Jenny zesłano na wygnanie do klasztoru w Belkirk, gdzie siedem tygodni temu stała się łatwą ofiarą zwiadowców z armii Czarnego Wilka.

A teraz, właśnie dlatego, zmuszona jest poślubić swego wroga - brutalnego angielskiego najeźdźcę, którego armie ciemiężyły jej kraj; człowieka, który ją porwał, uwięził, zhańbił i okrył niesławą.

Teraz za późno już na modlitwy i przyrzeczenia. Los Jennifer został przesądzony w chwili, kiedy siedem tygodni temu ciśnięto ją u stóp tego aroganckiego potwora, który stał teraz obok niej - związaną jak gęś na świąteczny stół.

Przełknęła ciężko ślinę. Nie, stało się to nawet wcześniej - na ścieżkę wiodącą wprost do katastrofy wstąpiła już wtedy, kiedy nie chciała usłuchać przestróg o zbliżających się wojskach Czarnego Wilka.

Ale niby czemu miała w to uwierzyć, zawołała w duchu we własnej obronie. Idzie na nas Wilk! - ów okrzyk przerażenia w ciągu ostatnich pięciu lat dawał się słyszeć przynajmniej raz na tydzień. Tamtego dnia jednak, siedem tygodni temu, ku swemu głębokiemu żalowi przekonała się o prawdziwości owych przestróg.

Tłum na sali poruszył się niespokojnie, wyglądając nadejścia księdza, lecz Jennifer całkowicie zatonęła we wspomnieniach z tamtego dnia...

 

Wtedy wydawało jej się, że dzień jest nadzwyczaj ładny, niebo miało kolor radosnego błękitu, powietrze było rześkie. Słońce zalewało promieniami klasztor, spływając złociście po strzelistych gotyckich wieżach i wdzięcznych łukach. Opromieniało dobrotliwie małą, senną wioskę Belkirk, która mogła się poszczycić klasztorem, dwoma kramami, trzydziestoma czterema chatami i wspólną kamienną studnią pośrodku placu, gdzie w niedzielne popołudnia zbierali się mieszkańcy, właśnie tak jak wtedy. Na dalekich wzgórzach pasterze strzegli swoich stad, a na łące niedaleko studni Jennifer bawiła się w ciuciubabkę z sierotami, powierzonymi jej opiece przez przeoryszę.

I właśnie w tamtej błogiej atmosferze śmiechu i spokoju miała swój początek obecna przykra sytuacja. Tak jakby można zmienić bieg wydarzeń, przeżywając je od nowa w myślach, Jennifer zamknęła oczy i nagle znów znalazła się na niewielkiej łączce pośród dzieci, mając kaptur ciuciubabki na głowie...

- Gdzie jesteś, Tomie MacGivern? - wołała, krążąc na oślep z wyciągniętymi przed siebie rękoma. Udawała, że nie potrafi odnaleźć zanoszącego się chichotem dziewięciolatka, który według jej rozeznania stał po prawej stronie, ledwie o krok dalej. Uśmiechając się pod kapturem, przybrała klasyczną pozę potwora - ręce wysoko przed sobą, zakrzywione jak szpony palce - i tupiąc ciężko, krążyła dookoła, wołając grubym, złowieszczym głosem: - Nie uciekniesz przede mną, Tomie MacGivern!

- Ha! - odkrzyknął gdzieś z prawej strony. - Nigdy mnie nie znajdziesz, ciuciubabko!

- Znajdę, znajdę! - pogroziła Jenny, a potem rozmyślnie skręciła w lewo, wywołując huragany śmiechu wśród ukrytych za drzewami i w krzakach dzieci.

- Mam cię! - wykrzyknęła triumfalnie, kiedy w kilka minut później złapała biegnące, roześmiane dziecko za szczuplutki nadgarstek.

Zdyszana zerwała z głowy kaptur, żeby zobaczyć, kogo pochwyciła, nie zważając na to, że złocistorude loki rozsypały jej się na ramiona i plecy.

- Złapałaś Mary! - krzyczały zachwycone dzieci. - Teraz Mary jest ciuciubabką!

Drobna pięciolatka zwróciła na Jenny szeroko otwarte piwne oczy. Chude ciałko drżało ze strachu.

- Proszę - wyszeptała, przywierając do nóg dziewczyny - ja... ja nie chcę wkładać tego kaptura... Tam w środku jest tak ciemno. Muszę go mieć?

Z uspokajającym uśmiechem Jenny delikatnie odgarnęła małej włosy z twarzy.

- Jeśli nie chcesz, to nie musisz.

- Boję się ciemności - wyznała Mary, a jej drobne ramionka opadły ze wstydu.

Jenny przygarnęła dziewczynkę ku sobie obiema rękami i mocno uściskała.

- Każdy się czegoś boi - powiedziała i dodała przekornie: - Cóż, ja sama boję się... żab!

To niezbyt zgodne z prawdą wyznanie rozśmieszyło małą.

- Żab?! - powtórzyła. - Ja tam lubię żaby! Wcale mnie nie przerażają.

- No widzisz... - Jenny postawiła ją z powrotem na ziemi. - Jesteś bardzo dzielna. Dzielniejsza ode mnie!

- Lady Jenny boi się głupich żab! - oznajmiła Mary grupce podbiegających dzieci.

- Wcale że nie... - zaczął Tom, zawsze skory bronić pięknej lady Jenny, która choć ze szlacheckiego rodu, potrafiła wszystko: podkasała spódnice i weszła do sadzawki, żeby pomóc złapać ropuchę, albo zwinnie jak kot wlazła na drzewo, ratując małego Willa, który bał się zejść. Zaraz jednak umilkł, widząc proszące spojrzenie Jenny i już się więcej nie spierał ojej rzekomy lęk przed żabami. - Ja będę babką - zaproponował, wpatrując się z podziwem w siedemnastoletnią dziewczynę w surowym stroju nowicjuszki, która jednak nowicjuszką nie była ani - co znacznie ważniejsze - wcale się tak nie zachowywała. Bo przecież zeszłej niedzieli, w czasie długiego kazania, głowa lady Jenny opadła na pierś i tylko głośny udany kaszel z ławki Toma zdołał w porę obudzić śpiącą, by uniknęła bystrego wzroku przeoryszy.

- Teraz kolej Toma - zgodziła się szybko Jenny, wręczając mu kaptur.

Uśmiechnięta patrzyła, jak dzieci rozbiegają się do ulubionych kryjówek, potem podniosła z ziemi barbet i krótki wełniany welon, które zdjęła, kiedy miała być ciuciubabką. Musiała przejść obok wspólnej studni, gdzie wieśniacy gorliwie wypytywali o wieści przechodzących przez Belkirk członków klanu, wracających do domu z wojny z Anglikami w Kornwalii, podniosła więc barbet, chcąc nałożyć go sobie na włosy.

- Lady Jennifer! - zawołał nagle jeden z mieszkańców wioski. - Proszę przyjść prędko, są wieści od dziedzica!

Zapomniawszy o trzymanych w ręku barbecie i welonie, rzuciła się biegiem, a dzieci, wyczuwając, że coś się dzieje, przerwały zabawę i popędziły w ślad za nią.

- Jakie wieści? - zapytała zdyszana, badając spojrzeniem powściągliwe twarze członków klanu. Jeden z nich wystąpił naprzód i z szacunkiem zdjął z głowy hełm.

- Czy jesteś, pani, córką lorda Merricka?

Na dźwięk tego nazwiska dwóch mężczyzn przerwało na chwilę wyciąganie wiadra pełnego wody i wymieniło zaskoczone, pełne ukrywanej wrogości spojrzenia, po czym obaj szybko pochylili głowy, chowając twarze w cieniu.

- Tak - potwierdziła gorliwie Jenny. - Czy macie wieści od mego ojca?

- Tak jest, milady. Nadjeżdża tutaj, niedaleko za nami, z dużym oddziałem rycerzy.

- Bogu dzięki! - wyszeptała Jenny. - A jak wojna w Kornwalii? - zapytała po chwili, gotowa już zapomnieć o osobistych troskach, by poświęcić całą uwagę wojnie w Kornwalii, toczonej przez Szkotów w obronie króla Jakuba oraz prawa do tronu Edwarda V.

- Było już prawie po wszystkim, kiedy wyruszaliśmy. W Cork i Taunton zanosiło się na naszą wygraną, podobnie sprawy miały się w Kornwalii, dopóki sam diabeł wcielony nie przybył, żeby objąć dowództwo nad wojskami Henryka.

- Diabeł? - powtórzyła Jenny nie rozumiejąc.

Twarz mężczyzny wykrzywiła się z nienawiści; splunął na drogę.

- A tak, diabeł! Sam Czarny Wilk, oby smażył się w piekle, gdzie został poczęty!

Dwie wieśniaczki przeżegnały się spiesznie, jakby chciały odegnać zło związane z imieniem Czarnego Wilka, najbardziej znienawidzonego i budzącego największą trwogę wroga Szkocji, ale już następne słowa mężczyzny sprawiły, że obie otwarły szeroko usta z przerażenia:

- Wilk wraca do Szkocji. Henryk wysyła go tutaj ze świeżymi siłami, aby nas zgniótł za to, że popieramy Edwarda. Będą gwałty i rozlew krwi jak za ostatnim razem, tylko jeszcze gorszę, zapamiętajcie sobie moje słowa. Klany śpieszą do domów, żeby przygotować się do nowej walki. Myślę, że Wilk zacznie od ataku na Merricków, bo to wasz klan wyciął najwięcej Anglików w Kornwalii. - Mówiąc to, skłonił się uprzejmie, włożył na głowę szyszak i wskoczył na konia.

Grupa zebranych przy studni obszarpańców wkrótce ruszyła dalej drogą, która wiła się wśród wrzosowisk i wspinała na pagórki.

Dwóch z nich jednakże zatrzymało się tuż za pierwszym zakrętem. Kiedy tylko znaleźli się poza zasięgiem wzroku wieśniaków, zboczyli ostro w prawo i ukradkiem ruszyli w stronę drzew. Gdyby Jenny patrzyła akurat w tamtą stronę, mogłaby dostrzec, że zawracają przez las, który rósł przy gościńcu za jej plecami. Ale w tym czasie całkowicie pochłonięta była objawami strachu, jakie widoczne były wśród mieszkańców Belkirk, leżącym akurat dokładnie na drodze między Anglią a posiadłościami Merricków.

- Wilk nadchodzi! - wrzasnęła jedna z kobiet, przyciskając do piersi niemowlę. - Niech Bóg ma nas w swojej opiece!

- Na Merricka uderzy! - zawołał jakiś mężczyzna głosem pełnym strachu. - Merricka chce dostać w swoją paszczę, ale po drodze pożre i Belkirk!

Nagle wyobraźnię ludzi wypełniły potworne wizje ognia, rzezi i śmierci, a dzieci stłoczyły się dookoła Jenny, lgnąc do niej w niemym przerażeniu. W oczach Szkotów - czy bogatego szlachcica, czy też ubogiego wieśniaka - Czarny Wilk wydawał się gorszy od samego diabła i bardziej niebezpieczny, bo przecież diabeł był tylko duchem, a Czarny Wilk człowiekiem z krwi i kości - wcielonym Panem Ciemności - potworną istotą, która zagrażała ich istnieniu już tu, na ziemi. Jawił się złowrogim widziadłem, którym matki zwykły straszyć niegrzeczne dzieci. Wilk was zabierze - ostrzegano, chcąc uchronić je przed zabłąkaniem się w lesie, uciekaniem z łóżek po nocy czy po prostu przed nieposłuszeństwem wobec starszych.

Zniecierpliwiona taką gromadną histerią na wieść o kimś, kto wydawał jej się bardziej mitem niż rzeczywistym mężczyzną, Jenny podniosła głos, żeby przekrzyczeć tumult.

- Bardziej prawdopodobne - zawołała, otaczając ramionami przestraszone dzieci, które stłoczyły się dookoła niej na pierwszą wzmiankę o najeźdźcy - że wróci do swego pogańskiego króla, żeby lizać rany, jakie zadaliśmy mu w Kornwalii i kłamstwami wyolbrzymiać własne zwycięstwo! A jeśli nawet nie, to wybierze sobie słabszy zamek niż kasztel Merricków - taki, który będzie miał szansę zdobyć.

Te słowa oraz ton ubawionej pogardy przyciągnęły ku niej zdziwione spojrzenia, przez Jenny jednak nie przemawiała tylko fałszywa zuchwałość - była wszak z Merricków, a żaden Merrick nigdy nie przyznał, że lęka się jakiegoś wroga. Słyszała setki razy, gdy ojciec powtarzał tę maksymę jej przybranym braciom i przyjęła ją za swoje kredo. Co więcej, wieśniacy straszyli dzieci, a na to nie mogła pozwolić.

Mary pociągnęła Jenny za spódnicę, żeby zwrócić na siebie uwagę opiekunki i cienkim, przenikliwym głosikiem zapytała:

- A ty nie boisz się Czarnego Wilka, lady Jenny?

- Oczywiście, że nie! - odparła z wesołym uśmiechem, który miał uspokoić małą.

- Mówią - wtrącił Tom głosem pełnym lękliwego podziwu - że Wilk jest wysoki jak drzewo!

- Jak drzewo! - parsknęła Jenny śmiechem, starając się obrócić w żart niebezpieczeństwo przyjścia strasznego napastnika i otaczającą go legendę. - Jeśli tak, to co to musi być za widok, kiedy próbuje dosiąść konia! No no, potrzeba by było chyba ze czterech giermków, żeby go podsadzili!

Absurdalność obrazka sprawiła, że niektóre dzieci zachichotały, właśnie tak jak pragnęła Jenny.

- Słyszałem - odezwał się młody Will z wiele mówiącym wzdrygnięciem - że gołymi rękami burzy mury i chłepcze ludzką krew!

- Fuj! - wykrzyknęła Jenny z błyskiem w oku. - W takim razie na pewno jest taki zły z powodu wiecznej niestrawności. Kiedy przyjedzie do Belkirk, damy mu dobrego szkockiego piwa.

- Tata mówił - wtrąciło inne dziecko - że Wilk jeździ z olbrzymem u boku, takim Go... go...liatem, co się nazywa Arik i ma topór wojenny, którym ćwiartuje dzieci...

- A ja słyszałem... - zaczął kolejny malec złowieszczo, ale Jenny przerwała mu lekkim tonem.

- Posłuchajcie wszyscy, co ja słyszałam. - Z wesołym uśmiechem na twarzy zaczęła poganiać je w kierunku klasztoru, który leżał tuż za zakrętem traktu, niewidoczny z tego miejsca. - Ja słyszałam - improwizowała wesoło - że jest taki stary, że musi aż mrużyć oczy, kiedy chce coś zobaczyć, o tak...

I wykrzywiła twarz, komicznie naśladując zamroczonego, niemal ślepego starca, który wpatruje się tępo przed siebie, a dzieci wybuchnęły śmiechem.

Kiedy tak szli, Jenny dalej zabawiała się beztrosko kąśliwymi uwagami w podobnym stylu, a dzieci w końcu pozwoliły się wciągnąć do nowej zabawy i dodawały wciąż nowe pomysły, dzięki którym najeźdźca wydawał się im wszystkim coraz bardziej niedorzeczny.

Lecz mimo śmiechu i pozornej wesołości chwili, niebo nagle pociemniało od ciężkich chmur, powietrze wypełniło się ostrym chłodem, a wiatr zaczął szarpać peleryną dziewczyny, jakby sama natura wzbraniała się przed groźbą takiego zła.

Jenny miała właśnie rzucić jakiś kolejny żart pod adresem Wilka, lecz przerwała w pół słowa, bo dostrzegła grupkę podróżnych na koniach, pokonujących zakręt drogi, za którym krył się klasztor, i zdążających w jej stronę. Na wierzchowcu dowódcy siedziała skromnie bokiem piękna dziewczyna, przyodziana tak jak Jenny w szary, skromny ubiór nowicjuszki, biały barbet i welon, a jej nieśmiały uśmiech potwierdzał to, co idąca zdołała już odgadnąć.

Z cichym okrzykiem radości Jenny już niemal zrywała się, by pobiec im naprzeciw, kiedy powściągnęła tak nieprzystojący damom odruch i nakazała sobie pozostać w miejscu. Oczyma przylgnęła do postaci ojca, a potem obrzuciła krótkim spojrzeniem pozostałych członków klanu, którzy omijali ją wzrokiem z tą samą ponurą dezaprobatą, jaką okazywali od lat - odkąd przybranemu bratu Jenny udało się skutecznie rozpowszechnić wstrętną potwarz.

Posławszy dzieci przodem ze ścisłym przykazem, by zmierzały prosto do klasztoru, Jenny czekała na środku drogi, jak jej się zdawało, przez całą wieczność,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin